poniedziałek, 11 czerwca 2012

Wałyczyk znów zadziałał.....

   Kilka dni temu wypadło latanie w Inowrocławiu. Fajne popołudnie pełne latania, dużo odnowionych kontaktów i kilku nowych znajomych. Jednym z Nich jest Sławek z Kowalewa, z którym na telefonie wisiałem właściwie całą sobotę. Jest właśnie po kursie, nagrzany na latanie i wyraźnie w nim zakochany. Jego ogromny zapał i fakt, że mieszka dosyć blisko naszych rewirów sprawił, że zamiast wypuścić się z poranne niedzielne latanie z Markiem do Ciechocinka postanowiłem spotkać się i polatać razem z nowo poznanym kumplem.
   Sławek wypatrzył w okolicy Kowalewa dwie niewielkie łączki, które na dodatek oblatał w sobotnie popołudnie. Wobec takich pozytywnych faktów i wrodzonej chęci odkrywania nowych miejsc w niedzielny poranek wstałem o czwartej, zapakowałem klamoty i ruszyłem na miejsce spotkania z nowym kolegą. Nie znałem dokładnej lokalizacji łączki, więc Sławek musiał nas tam zaprowadzić.
   Na miejscu byliśmy w kilka minut po piątej. Gdy zobaczyłem te trawniki trochę mi mina zrzedła. Ani jedna, ani druga łąka na poranne latanie raczej się nie nadawały. Zbyt dużo drutów, krzaczków i drzewek dookoła, a wiatr zdecydowanie za słaby. Pochodziliśmy, pogadaliśmy, nawet rozłożyliśmy rękaw, jednak jakoś średnio mi to wciąż pasowało. Ja to ja, ale puszczać w powietrze i pomagać przy starcie mniej doświadczonemu koledze jakoś zbyt ryzykowne dla mnie jest. Co innego, gdyby nie te bliskie druty i drzewka. A tak to było jakoś nie halo i zdecydowanie niefajnie.
   Z opresji wybawił nas Czesław - zamiast kombinować na tych nieszczęsnych średniawych łączkach zapadła decyzja o wyjeździe do Wałyczyka i odpaleniu z tamtejszej łąki. Przedarliśmy się przez uśpione podwąbrzeskie rewiry i może w dwadzieścia minut byliśmy na miejscu. Czesław już latał, my musieliśmy się porozkładać, wyszepić i chwilkę pogadać co i jak robimy.
   Wiaterku nie było prawie wcale, za to łąka kosmicznie lepsza od tych trawników nieopodal Kowalewa. Tu byłem pewny, że Sławek pójdzie w powietrze w najlepszych możliwych warunkach. Zgłoszenie lotu, grzanie napędów i wylądował Czesław. W powietrzu zaczęła powoli budzić się termika i prócz pogaduchów z nami postanowił zmienić skrzydło na samostateczne.
   W końcu byliśmy gotowi do startu. Sławek podpięty i gotowy, skrzydło pięknie rozłożone w rogalika, napęd rozgrzany, wiatr korzystny więc gdy padło hasło, super fajnie wystartował. Wszystko wyszło podręcznikowo, więc moja głowa w końcu była spokojna. Z ludźmi o których wiadomo, że latają, że mają doświadczenie jakoś nie mam nerwów. Za to z kimś "świeżym" nigdy nic nie wiadomo. No bo zawsze może coś wyskoczyć, a to niechcący wyłączy napęd, a to trafi się jakiś kozak, co to zbytnio przecenia własne siły. Różnie bywa. Ten dzisiejszy "młody orzeł" zrobił wszystko jak należy, pięknie wystartował i widać, było, że chwycił już o co chodzi.
   Potem wystartowaliśmy my z Czesławem i po kilkunastu minutach pędziliśmy całą trójką w poranny lot do Kowalewa. W powietrzu zrobiło się "tak sobie". Trochę wiało i operujące od jakiegoś czasu słoneczko dawało znać o sobie. Do dwustu metrów rzucało i telepało jak w jakiejś starej dryndzie. Wyżej było zdecydowanie lepiej, za to wiatr sprawiał, że wlekliśmy się niczym muchy. Znowu Buran okazał się najwolniejszy i pomimo odpuszczenia trymerów myszkowałem gdzieś tam na końcu stawki.



   W końcu dowlekliśmy się nad Kowalewo, by nad tym malowniczym miasteczkiem krążyć niczym sępy. Po ok dwudziestu minutach Czesław zaczął wracać do Wałyczyka, potem ja poleciałem w ślad za Nim, a po jakimś czasie bez trudu dogonił mnie Sławek. Droga powrotna wypadła z wiatrem i tu już prędkości osiągaliśmy wyścigowe.


  Czesław zdążył wylądować, a my wciąż byliśmy w powietrzu. W oddali na horyzoncie majaczył mi widok Chełmży i miałem wielką ochotę wybrać się na dalszą wycieczkę do mojej kochanej Sosny. Serce się rwało, jednak zwyciężył rozum. Raz, że w powietrzu nie było przyjemnie - nieco rzucało i wiało, dwa, że latał z nami mniej doświadczony kolega i wolałem mieć pewność, że bezpiecznie wyląduje, wróci i nic po drodze się nie stanie.
   Do Wałyczyka wróciliśmy ekspresowo. Sławek przyziemił i przyszła kolej na mnie. Lądowałem jako ostatni i jak się okazało, decyzja, by nie lecieć nad dom okazała się najlepszą możliwą. Na dole już też dmuchało i łąka pracowała termicznie. Tuż nad ziemią, w fazie "wyrównywania" dostałem takiego bąbla, że przez chwilkę leciałem chyba z rozdziawioną ze zdziwienia gębą. Podniosło mnie sporo, jednak jakoś udało się to opanować i znaleźć się chwilkę później bezpiecznie i delikatnie na ziemi. Kilka słów rozmowy z Czesławem, mały wywiad do Jego nowej kamerki i trzeba było się poskładać.
   Gdy już się wszyscy poskładaliśmy przyszedł czas na tradycyjną "kawę/herbatę polotową" u p. Topolewskich. Już kiedyś pisałem o tej atmosferze, o wspaniałych gospodarzach i o wszelkich zaletach Wałyczyka. Kto był tu choć raz wie, jak tu jest fajnie, przyjaźnie i gościnnie. Tak samo było i w ten niedzielny poranek. Wszystko wyszło cacy i choć latanie nie należało do najłatwiejszych można dopisać do dziennika lotów godzinkę i kilkanaście minut.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz