poniedziałek, 28 lutego 2011

Pierwsze marcowe latanie

   Pogoda znowu dopisuje więc nie ma co się ociągać i trzeba zacząć jakoś kolejny miesiąc. Prognozy zapowiadają na jutro i środę całkiem znośną pogodę, wolne z pracy wzięte, głód latania ogromny a ja czuję się jakbym miał owsiki. Kręcę się, wiercę i nie mogę doczekać jutra by wymienić filtr i świece; wyregulować napęd i wreszcie polatać. Pohałasować na niebie tą moją pierdziawką i wreszcie trochę odsapnąć od pracy i szarości zimy......

Koci weekend....

   W ostatni weekend zawitaliśmy do wielkiego małego miasta Torunia obejrzeć reklamowaną od jakiegoś czasu wystawę kotów. Do naszej bandy zalicza się piesek, jednak pooglądać inne futrzaki nigdy nie zaszkodzi. Tym bardziej, ze Sosna lubi, zna się i w ogóle małe kotki fajne są i kropka.
   Tak teraz patrząc na zdjęcia mam mieszane uczucia odnośnie tej "wystawy" - koty fajne, ładne, o sympatycznych miłych mordkach tyle że jakoś miejscówka i ludzie trochę dziwni. No i kociaki pozamykane w maleńkich ciasnych klatkach. Konkretnie zakratowane. Może tak trzeba, może się robię sentymentalny ale trochę mi się nie podobało takie sprowadzanie bądź co bądź żywego zwierzaka do roli "obiektu wystawowego", "zabawki" czy co tam jeszcze się kojarzy...A może się czepiam ? cholera wie.....
   Cała wystawa to kilkadziesiąt klatek zgromadzonych na korytarzu jednej z toruńskich szkół. W klatkach kocyki, a na kocykach kociaki - mniejsze, większe, o bujnej sierści i te zupełnie łyse, szare, bure, czarne, cętkowane - słowem w różnych kształtach i kolorach. Co niektóre ładniejsze, inne brzydsze. Trochę ich tam było, ale zaskoczyło mnie to, że tak niewiele z nich miauczało. Zdecydowana większość skulona w rogu klatki patrzyła zmrużonymi oczami na kolejne twarze chcące popatrzeć, popodziwiać i po prostu nacieszyć się czymś, czego na co dzień nie dane doświadczyć. My też podziwialiśmy; gapiliśmy się, bawiliśmy z kociętami (zwłaszcza Sosna znalazła kilku małoletnich kocich kumpli), pobyliśmy i gdy już nacieszone były nasze kocie tęsknoty pojechaliśmy dalej w sprawach "różnych".
   Poniżej kilka zdjęć kocich zrobionych tego dnia. A reszta w naszej Picasie :)







   No i jeden filmik który został wrzucony dziś na YouTuba. Akurat pasuje. Dobrego oglądania :

piątek, 18 lutego 2011

zimą też się lata....

   Jak w tytule - zimą też się lata. Choć w łapska zimno; choć po lądowaniu piszczę z odmrożenia palców jak zarzynany prosiak to latam i zamierzam latać ile wlezie. Bo jak już się zacznie, to ciężko sobie odmówić tej frajdy, tych przeżyć i tego wszystkiego czego dostępuje się tam " w powietrzu".
   Ale od początku by wiadomo był co i jak. W styczniu udało się polatać. Zima łaskawa co jakiś czas dopisuje dniami o sprzyjającej aurze, więc w lutym tez się udało. Prognozy ostatniego tygodnia wyraźnie zgodnym chórem krzyczały iż niedziela będzie ładna. Że będzie słaby wiatr; że będzie słonce i że temperatura także będzie znośna. I tak też było :)

poniedziałek, 14 lutego 2011

weekendowy pilot ??

   Jakoś tak się ostatnio dzieje, że robi się ze mnie pilot latający prawie wyłącznie w weekendy. Nie wiem czemu tak się dzieje ale jakoś tak się poskładało, że pogoda i czas korelują się wzajemnie idealnie by polatać akurat w weekend. Trochę dają do myślenia te zbiegi okoliczności bo jakoś tak czuję się zgrzybiałym dziadkiem który jak wszyscy lata w weekendy a nie wtedy kiedy jest pogoda. Może wiosna wszystko odmieni i znowu jak w zeszłym roku latania będzie dużo i w  każdy możliwy dzień tygodnia. Liczę na to.
   Ostatnia niedziela zaliczona została do tych udanych. Pogoda jak drut, ja gotowy i wygłodzony latania jak pies więc nie było co się ociągać i bladym świtem trzeba było zapakować szpej i wyruszyć. Jakiś czas po mnie na miejsce dotarł Marek który ostatnio stał się moim towarzyszem na niebie i pilotem z którym po prostu fajnie się lata.


   Poranek IDEALNY - zero wiatru; lekki mróz dzięki któremu powietrze suche, rześkie a łąka lekko zmarznięta. Niebo bezchmurne; słonce bajeczne więc zapowiadało się git malina w powietrzu. Rozłożyliśmy sprzęt, chwilkę pogadaliśmy i w powietrze. Wystartowałem jako pierwszy, Marek w jakiś czas po mnie. Plan był prosty - nad Chełmżę pohałasować nad domem, potem nad wiatraki i gdzie nas tam jeszcze poniesie. Słowem Chełmża a potem się zobaczy. W końcu okolica śliczna, wszędzie blisko więc będziemy decydować "w trakcie".


   Niestety podjarany lotem zapomniałem o kilku rzeczach - zapomniałem włączyć aparat który wożę na kasku - jakoś tam majstrowałem, włączałem ale ostatecznie nie udało mi się go uruchomić. Aparat który miał być "z ręki" też jakoś tak odmówił posłuszeństwa już po kilku "pstrykach" - niestety w swojej mądrości zapomniałem go dzień wcześniej naładować. No trudno - następnym razem przygotuję się lepiej.

   Polecieliśmy nad domek, pomachaliśmy Sośnie; popozowaliśmy do zdjęć, oblecieliśmy miasto wzdłuż i wszerz  odlecieliśmy dalej, by po ok 10 minutach być przy Głuchowskich wiatrakach. Tam też się trochę pokręciliśmy i ruszyliśmy dalej. Teraz wypadło na samotny wiatrak w Brąchnówku. tego też oblecieliśmy; wróciliśmy nad Chełmżę i w końcu wróciliśmy nad Strużal. Ja lądowałem jako pierwszy. Z lekkim niedolotem do tego miejsca w którym chciałem przyziemić jednak chyba nie dało się inaczej. W chwili lądowania był już lekki wiatr który troszkę kręcił - z jego powodu musiałem iść do samochodu kilka metrów więcej niz planowałem. Nic takiego - w końcu nie lądowałem na celność a na łące :)  W chwilkę po moim przyziemieniu Marek także znalazł się na ziemi. Nie wiem tylko dlaczego lądował z wiatrem. Jakoś Go rękaw zmylił i tak wycyrklował, że idealnie "z wiatrem" podszedł. Ważne że cało, bezpiecznie i bez jakiegokolwiek uszczerbku na sobie i sprzęcie.
   Po lądowaniu musiało trochę potrwać zanim rozgrzałem ręce. Lekko odmroziłem koniuszki palców - bolały jak jasna cholera ale czego się nie robi by choć trochę zaznać tego wszystkiego co daje latanie.......Popiliśmy kawki; pogadaliśmy; uzupełniliśmy siły witalne nas i naszych napędów i wystartowaliśmy do kolejnego lotu. Tak jak poprzednio wystartowałem jako pierwszy, Marek po mnie i znowu polecieliśmy pohałasować nad miasto. Niech ludziska wiedzą, że są ludzie którzy żyją i spełniają marzenia a nie jak cielaki łażą do kościoła; obżerają się jakimś gównem i lecza kaca po sobotniej dyskotece. Ten lot jak poprzedni z założenia "zobaczy się co dalej".

  Najpierw nad domem  i miastem, trochę kręcenia widoków przez Marka (kamerka na nodze) i mnie (kamerka na kasku - tym razem uruchomiona) i odlecieliśmy znowu do wiatraków. Tam kilka kółek i w moim napędzie zaczęło powoli robić się deficytowo w życiodajny sok. Trzeba było wracać. Zahaczyliśmy jeszcze o właściciela łąki z której latamy i potem już prościutko nad dom, a potem już jak po sznurku na Strużal. Tradycyjnie wylądowałem pierwszy, chwilkę po mnie Marek uśmiechnięty od ucha do ucha. Ja też uradowany; wylatany i przeszczęśliwy. Jedyne czego mi tam brakowało to obecności Sosny która tym razem została w domku. Ale ale....za jakiś czas będzie trajka; większe skrzydło i będziemy razem na niebie :)

   Lądowaliśmy ok 12stej więc całe przedpołudnie lataliśmy, zaczynaliśmy koło siódmej rano i te kilka godzin zaowocowało spędzeniem w powietrzu 2,5 godziny. Dwa udane fajne loty. Podczas drugiego lekki wiaterek i delikatna termika, co przypomina że idzie wiosna. Że będzie cieplej, jaśniej i w końcu więcej czasu na latanie:)
   Marek "pistoletem" się zapakował i wracał do domu, ja trochę poodpalałem napęd, bo coś mi się nie podobał pod koniec lotu - trzeba będzie wymienić filtr, świecę i porządnie go wyregulować. Ale to już następnym razem na spokojnie. Zapakowałem się i wróciłem do domu, do Sosny, która przywitała mnie pysznym gorącym śniadaniem. A potem pojechaliśmy do pracy (ufff..) i na zakupy (ech..) Niedziela cholernie udana. Tyle, że trzeba jakoś odwrócić to weekendowe latanie bo stanę się jak jakiś niedorobiony facet w średnim wieku, który lata "od święta"......

środa, 2 lutego 2011

Styczniowe loty cd. czyli kolejna parasobota......

   W poprzednim wątku opisałem pokrótce wydarzenia piątkowe. Jednak to dnia następnego nastąpiła kulminacja zimowego latania. Trzy i pół porannego lotu. To "pół" wzięło sie stąd, że wiatr chwilkę po starcie sprowadził na ziemię. Bezboleśnie ale jednak decydująco o końcu latania.

Ale od początku :
   Zgodnie z umową z Markiem w sobotę bladym świtem rozdzwoniły się budziki obwieszczając, że trzeba wstawać. Pojawiła się myśl, by odpuścić, jednak dość sprawie zwlokłem się z  łóżka, zapakowałem samochód, zrobiłem termos kawy i wyruszyłem. Po drodze jeszcze tankowanie; pogaduchy z "nalewakiem" na stacji i przed siódmą byłem na umówionej łące. Wiało ok 2 metrów, kierunek chyba najlepszy dla tej miejscówki, wiec wszystko dobrze się zapowiadało. Marka nie było, toteż w szarej samotności porozkładałem sprzęt, przegryzłem na śniadanie białej czekolady i zacząłem się szykować do startu. Wszystko razem trwało z dobre pół godziny i pojawił się mój kompan. Szybko ustaliliśmy co i jak - ja sobie kilka razy wystartuje by poćwiczyć starty i lądowania, zapoznam się z łąką i okolicą, a Marek w tym czasie wyreguluje swój napęd. Potem jak pogoda się utrzyma wystartujemy razem, by trochę w końcu powisieć.
   Marek regulował, a ja zacząłem realizować plan. Pierwszy start bezproblemowy, kilka kręgów po okolicy, trochę wingoverów i podszedłem do lądowania. Upatrzyłem miejsce, wyłączyłem napęd i wylądowałem. Trochę za słabo wyhamowałem na koniec w efekcie czego znowu lądowanie było za szybkie. Na nowo porozkładałem sprzęt, kolejny start i po chwili znowu byłem w powietrzu. Chciałem znowu podejść do lądowania, ale od strony lotniska na wysokości ok 100 metrów leciał balon z dumnym logo Kasztelan. Nie było co się zastanawiać - poleciałem, obleciałem, pooglądałem, pomachałem i wróciłem nad łąkę. Lądowanie tym razem "z napędem" wyszło tak jak powinno. Tak jak chciałem przyziemiłem lekko, delikatnie a jednocześnie pewnie. Trzeci start właściwie z miejsca. Wiatr się nieco wzmógł, a ja rozłożyłem się tuz przy linii drzew. Niewesoło,bo gdy skrzydełko wstało zaczęło mnie pociągać w stronę pięknej rozłożystej brzózki. Przydało się w tym momencie odpowiednie sterowanie i gdy się nieco oddaliłem od tych niebezpieczeństw dodałem gazu i z miejsca byłem w powietrzu. Właściwie nawet trochę na wstecznym, ale jednak w górze. Zrobiłem jedno szerokie koło bawiąc się speedem i prędkością i podszedłem do lądowania. Oczywiście z włączonym napędem. Wiało dosyć, więc nie było co kombinować - w razie gdyby coś nie wyszło można dodać gazu i spróbować ponownie. Zwłaszcza po doświadczeniach z łąką w Grubnie. Wylądowałem w miejscu właściwie tak jak wystartowałem - bez żadnych kłopotów. Ogólnie fajnie i udało się wyrugować błędy z poprzednich lądowań.


   Marek wciąż regulował; odpalał i grzał więc wyciągnąłem Actiona i zacząłem się "nim" trochę bawić - wiatr ok 4 metrów był idealny dla skrzydła z profilem samostatecznym. Dzień wcześniej rozplątałem linki więc tego dnia wszystko powinno się układać znakomicie. Niestety tak nie było - a to źle ustawiłem trymery, a to za słabo wiało, a to próbowałem rozbiegu na oblodzonej drodze....W sumie po kilku próbach z napędem na plecach byłem zziajany, zmęczony i w ogóle umęczony jak jakiś "Jezus po drodze krzyżowej". Zdjąłem napęd i popróbowałem trochę na sucho w rękach trzymając taśmy. Po jakimś czasie miałem dosyć i strasznie żałowałem, że nie zabrałem uprzęży do zabawy z glajtem. Trudno - na ten dzień miałem dosyć eksperymentów - poskładałem skrzydło i powoli zacząłem się przymierzać do jeszcze jednego lotu na mojej poczciwej nemówce. Marek też już był gotowy - napęd wyregulował, rozgrzał, dogrzał i w ogóle dopieścił jak tylko można było przez te kilka godzin. Krótka rozmowa, kawa i podjęliśmy decyzję - spróbujemy polecieć choć trochę silnie dmucha. Po prostu zobaczymy jak to będzie. I ta decyzja później okazała się błędem.
   Rozłożyłem się w miejscu skąd powinienem mieć dobry lekki start tymczasem chyba miałem więcej szczęścia jak rozumu. Postawiłem skrzydło, dodałem gazu i z butów mnie uniosło do góry. I niby wszystko dobrze ale po chwili zaczęło mnie dusić. Niestety dodawanie gazu nic nie dało, delikatne zaciągnięcie glajta także - nieuchronnie zacząłem lecieć do ziemi i na dokładkę wykręcany w lewo. Przyziemiłem na lewą nogę w miejscu i upadając na ziemię zdążyłem jeszcze wyłączyć napęd. Nic się na szczęście nie stało i po chwili zrozumiałem dopiero co i jak. W momencie startu trafiłem na całkiem spory rotor od pobliskiego cmentarza i krzaków rosnących na nim. Wtedy mnie ładnie uniosło, po chwili jednak zaczęło mnie dusić całkiem konkretnie i wykręcać w bok. Tego niestety nie byłem w stanie opanować i przyziemiłem pokonując jeszcze kilka nierówności terenu. Nic się nie stało ale to była nauczka od losu, ze czasami nie ma co startować na siłę.
   Marek miał podobne problemy ze startem - a to skrzydło nierówno wstało i dynamicznie wykręcało w bok, a to krawat którego nie wył w stanie wytrzepać. Generalnie więcej się działo niż przez kilka tygodni latania w spokojnych warunkach. Obydwaj podjęliśmy decyzję, że odpuszczamy i nie będziemy już więcej ryzykować. Zapakowaliśmy sprzęt (co w wietrze który w międzyczasie się zerwał nie było takie proste) i po dwunastej byłem w drodze do domu.
   Właściwie muszę napisać o jeszcze kilku rzeczach - fajny, dobry, dający dużo doświadczeń poranek. Łąka z której jeszcze nie startowałem zadziałała i okazała się całkiem dobra, więc jest potencjalnie kolejne miejsce z którego można startować. W trakcie naszych "zabaw" pojawiło się kilku starszych panów - jedni wyraźnie pijani inni łażący bez celu po wertepach - dzięki nim kilka rozmów w stylu "panie o to lata na tych sznurkach..." itp. Ogólnie śmiesznie i udanie :) Ale najważniejsze że udało się polatać w trudniejszych warunkach, że nikt nie ucierpiał i że zaliczyłem swój "pierwszy lot z balonem" :)


   A w domu już Sosna mnie odpowiednio przywitała i całe popołudnie się leniliśmy - tak jak przystało w dobrą domową sobotę :)

wtorek, 1 lutego 2011

Styczniowe loty...

  No...Co tu dużo pisać - udało się w styczniu jeszcze polatać. Dwa miesiące na ziemi sprawiły, iż głód latanie ogromny nasilał się coraz bardziej.  Pogoda ostatnio zaczęła robić się znośna, więc pojawiła się iskierka nadziei, że wreszcie się uda.
  Tydzień temu zrobiliśmy sobie wycieczkę do Wielkopolski. Jeszcze przed Toruniem "z krzaków prawie" wyłoniła się znajoma paralotnia z podwieszonym znajomym pilotem. Marek latał a my pokonywaliśmy kilometry, by spędzić czas równie miło. Jednak nie w powietrzu. To sprawiło, że jeszcze bardziej chciało się latać i właściwie każdego dnia tęskno spoglądaliśmy w niebo. Pogoda właściwie cały czas zapowiadała się ładna i w końcu udało się zgrać nasz czas wolny, warunki i chęci w jedno i wreszcie pojechać na jakąś znośną łąkę. W piątek pojechałem po Sosnę do pracy i już w komplecie podskoczyliśmy do Grubna by z tamtejszych rejonów w końcu polatać choć trochę. No i wystartować z ośnieżonej zmarzniętej łąki,  zobaczyć jak to jest gdy ziemia jest twarda, zmarznięta i przykryta białym puchem. W planach był lot, udane lądowanie, kontrola sprzętu, przewietrzenie Nemówki i być może kilka prób startu z "nowym/starym" Actionem.
   Wiatr ok 2-3 metrów trochę różnił się od tego w prognozie ale co tam. Latało się w gorszych warunkach a dwa miesiące na ziemi sprawiają, że człowiek zaczyna wariować. Rozłożyłem sprzęt, rozgrzałem napęd i wystartowałem. Powietrze trochę nierówne, nieco turbulentne ale dało się przyzwoicie latać. Powariowałem nieco nad Sosną, zrobiłem małe "kółko" po okolicy i zacząłem przygotowywać się do lądowania. Oczywiście krąg, drugie podejście i wyłączyłem napęd. Leciałem do ziemi całkiem ładnie, równo, wybrałem miejsce, wysiadłem z uprzęży i gdy już już miałem przyziemić jakiś cholerny podmuch zaczął mnie podnosić i nieść na sam koniec łąki. Żeby było śmieszniej na tym końcu była linia energetyczna, drzewka i ogródki działkowe. Żeby było jeszcze śmieszniej łąka zaczęła opadać. Taki już jej urok. Trzeba było się ratować i wylądować jak najdalej od krzaków i drutów. Sterówka w lewo i poczułem, że się uda w miarę bezpiecznie uciec od tych wszystkich "drobiazgów". Wylądowałem - tyle że jadąc na tyłku przez chwilkę z górki - za słabo zahamowałem i poślizgnąłem się na zmarzniętej ziemi. Wkurzony ale cały.
   Aby nie powtarzać błędu postanowiłem jeszcze raz odpalić i powtórzyć lądowanie. Tyle że gdy udało mi się ładnie rozłożyć glajta zmienił się delikatnie wiatr i napęd sprawiał problemy z odpaleniem. Odpuściłem by w coraz silniejszym wiaterku pobawić się Actionem. Ale właściwie tylko go rozłożyłem, obejrzałem, przewietrzyłem i zaczęliśmy się zbierać. Do domu dotarliśmy gdy było już ciemno. Podsumowując udany lot w warunkach zimowych. Kolejny lot, który zostawia więcej doświadczenia i uczy różnych takich drobiazgów. Taki, który przypomina, że wiatr czasami jest nie do przewidzenia.

   Wieczorem zesemesowaliśmy się z Markiem - sobota zapowiadała się w miarę więc umówiliśmy się na poranne latanie na łące przy toruńskim Cmentarzu Komunalnym.

Krótki sen i z samego rana bladym świtem pojechałem z zamiarem poćwiczenia lądowań i jak pogoda dopisze wspólnego polatania.