sobota, 31 grudnia 2011

sylwestrowo, czyli podsumowanie sezonu.....

   Tytuł wpisu ma skierować nasze myśli na jeden szczególny ostatni dzień każdego roku sprzyjający podsumowaniom tego, co minęło i myślenie o tym, co jeszcze nas czeka.
   Trochę tak jest i z Nami - ostatni dzień roku, wymiana kalendarzy i rozpoczęcie wypatrywania wiosny to okres podsumowań i planowania. Nasz ostatni rok minął bez większych fajerwerków - robimy to co robiliśmy wcześniej, mieszkamy nadal tam gdzie mieszkaliśmy, nadal cieszymy się każdym wspólnym dniem i pomimo jakichś drobnych drobiazgów jesteśmy zdrowi i cali. Bogatsi o kolejny wspólny rok i bogatsi o całą masę wspólnych wspomnień. Z różnymi większymi i mniejszymi planami, jednak na tyle tajemniczymi, że nie będę o nich tu pisał.
   Latania było więcej niż wcześniej, oblatałem kilka skrzydeł, wymieniłem sprzęt i zmieniliśmy autko na bardziej rodzinno-paralotniowe sprzyjające rozwijaniu podstawowej komórki społecznej.....I to właściwie wszystko o podsumowaniach i planach.
   Choć właściwie trzeba napisać trochę o minionym sezonie paralotniowym - udał się świetnie i pomimo jakichś drobnych wpadek (m.in. komputer napędu firmy FlyElectronics, relatywnie mniej czasu na latanie itd) wszystko zagrało i zagdakało. Kilka imprez większych i mniejszych, kilka lotów z adrenalinką i oblatana cała masa miejsc, gdzie nas wcześniej nie było. I na zakończenie idealne zakończenie roku, które objawiło się jak ślepej kurze ziarno.
   Pisałem ostatnio o tej nędznej pogodzie, ba, właściwie przez kilka ostatnich wpisów biadoliłem, jak to warun nie rozpieszcza i wali deszczami ile wlezie. Tymczasem na ostatni dzień roku prognozy zapowiedziały całkiem dobrą pogodę do latania silnikowego.
   Adrenalinka skoczyła i w piątek wieczorem przygotowałem klamoty, wyciągnąłem z szafy "zimowe ciuchy" i czekałem co to dalej będzie. Piątek deszczowy konkretnie, nocka także, "sylwestrowy" poranek to także wilgotna, dżdżysta, mglista, wietrzna aura więc ostatecznie zrezygnowany odpuściłem i zaciąłem się w sobie - jak nie, to nie - pieprzę taki warun i takie prognozy - miało być fajnie a tu konkretna dupa. Miało być latanie,a stanęło na łóżkowym gapieniu się na filmidło z komputera. Ech szkoda pisać - niby nadzieje, niby latanie, a ostatecznie łóżko i komputer.
   Tymczasem minęły dwie godziny i chmurki przeszły, nieśmiało zaczęło wychodzić słońce i pogoda jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki  zmieniła się diametralnie. Jakoś tak wszystko poczęło obsychać, temperaturka się podniosła i już wiadomo było, że warun się robi jak drut. Zadzwonił Raf, zameldował, że lata, że zjedzie się kilku znajomków i żebym się wbijał. Ekspresowo wystrzeliłem z wyra, zapakowałem się w ubranka, zrobiłem termos kawy i ruszyłem na łączkę w Grubnie, by ten ostatni dzionek 2011 roku spędzić choć trochę w powietrzu.
   Gdy dojechałem na miejsce akurat startował Błażej na starym dobrym UPiku, którym uczyłem się kiedyś latać. Do tego na miejscu Raf, Tomek i kilku innych "sympatyków naziemnych". Chwilka rozmowy, pogaduchy o pogodzie i warunkach, kolejny start Błażeja (pierwszy spalił) i zacząłem przygotowywać się do lotu. Było południe więc nie było na co czekać - słońce zachodzi teraz wcześnie więc do latania zostały zaledwie dobre trzy godzinki. W międzyczasie wystartował Raf i jakoś tak się nie dogadaliśmy czy latamy razem, jakie dokładnie plany i pomysły w głowach siedzą. W efekcie tego Błażej gdzieś tam odleciał nad Chełmno i Świecie, Raf wystrzelił zrzucać gadżety na południe od Chełmna, więc mój plan po starcie był prosty - zobaczyć jak tam w powietrzu, polecieć nad Chełmno pstryknąć kilka obiecanych Sośnie fotek "Jej" firmy i jak wszystko będzie oki polecieć nad Chełmżę by się Jej pokazać. Że jestem, że myślę, że tęsknię i że nawet wyjeżdżając latać chcę być gdzieś w pobliżu.
   Był lekki wiaterek z północnego zachodu i ostatecznie z pierwotnego planu wyszło niewiele. Chwilkę po moim starcie minąłem się z Błażejem - po chwili wylądował. Ja poleciałem nad Chełmno, jednak pod wiatr jakoś tak nie było rewelacji i ostatecznie postanowiłem odpuścić lot nad "dom" - trochę scykałem się, że nie dam rady wrócić o normalnej porze jeśli się choć trochę rozwieje.



   Zostało realizować tą cześć planu, która była bezpieczna i cieszyć się lataniem tak, by ten niespodziewany warun wykorzystać maksymalnie ile da radę. Nad Chełmnem polatałem razem z Rafałem, który jednak po jakimś czasie odleciał do Grubna. Pokręciłem się nieco, popstrykałem trochę zdjęć i wpadłem na pomysł, by wykorzystać niskie chmury i polecieć nad nie. Podstawy były na jakichś 500 metrach, kłaczki nie były za duże, co jakiś czas spotykałem niemrawe "jesienne kominki", więc "czemu nie?".





   Można było spotkać drobne noszenia po metrze lub półtora, jednak nie udało mi się czegoś konkretniej zakręcić - albo byłem w tym za cienki, albo kombinowałem w niewłaściwym miejscu. Kręciłem pomiędzy Chełmnem, a Świeciem i w tym rejonie jakoś tak kulawo mi szło. Nie chciałem podpierać się napędem, bo to przecież żadna sztuka - dodać gazu i hajda w górę - tak byłoby za prosto.




   Po jakimś czasie i złapaniu podstaw odpuściłem dalsze wznoszenie i powoli wróciłem nad Grubno. Akurat wystartował Tomek na swoim nowym nabytku - Sigmie, która jakoś tak niespecjalnie kojarzy się z lataniem silnikowym, jednak w powszechnej opinii całkiem fajnie sobie radzi.


   Kilka wspólnych kręgów i poleciałem zobaczyć nad Stolno gdzie się buduje "Mariusz modelarz". Niestety z lokalizacją nigdy nie widzianej budowy było marnie, na radyjku też cisza, więc zero naprowadzania z ziemi i po bezowocnym pyrkaniu w tamtym rewirze wróciłem nad łąkę.



    Lądowanie z pierwszego podejścia wyszło całkiem fajnie i po godzince sylwestrowego latania byłem na ziemi. Rozgrzany, uszczęśliwiony i radosny z tej całkiem fajnej pyrkaniny.
   Błażej powoli odjeżdżał, przyjechał jeszcze jeden latający kolega, Tomek "pykał" i nad Chełmnem w oddali pojawił się jeszcze jeden "pepegant", który nie należał do "naszej bandy". Na radyjku cisza, więc zaczęliśmy kombinować kto to. Może "Michaś" trajką przyleciał, może "Janusz Netopelek", albo ktoś od Niego?  Jakoś tak nastąpiła mobilizacja i gdy tylko Tomek wrócił wyszpeiliśmy się we trzech i polecieliśmy nad Stolno zobaczyć chawirę Mariusza, czyli miejsce, którego nie odnalazłem w poprzednim locie.


   Z wiatrem byliśmy na miejscu może w 5 minut (ja i Raf mamy dosyć szybkie skrzydełka, jednak kolega który do nas dołączył leciał na Nemo, więc nie była to rakieta) i oczom ukazała się całkiem poważna "chałupa", otoczona kawałem ziemi, łączką i mająca za bliskie sąsiedztwo stawik i siłownię wiatrową. Pokręciliśmy się nieco, pokiwaliśmy robiąc jakieś wingovery i inne wygibasy, i spokojnie, pod wiatr wracaliśmy do Grubna. W tym momencie widać było wyraźnie różnicę pomiędzy skrzydłami z profilem samostatecznym (Revo i BuranReflex), a szkolnym skrzydłem klasycznym (Nemo) , które było zdecydowanie wolniejsze. W efekcie tego, ja i Raf trochę "myszkowaliśmy", by jakoś zbytnio nie wyrywać do przodu i ogólnie fajnie sympatycznie się leciało. Trochę patrzyłem na Nemówkę z łezką w oku - to na takim skrzydle nauczyłem się latać i do teraz bardzo miło ten okres wspominam. Fajne skrzydło na początek i tyle.





   W Grubnie lądowałem jako pierwszy, znów bez problemów, "Nemo" jako drugie, może w 5 minut po mnie, a Raf jak zawsze gdzieś tam jeszcze poleciał i korzystał z pogody do oporu. Mój pomysł na lądowanie nieco szybciej był prosty - chciałem się "pozwijać" w ostatnich promieniach słońca i nie gonić potem, ścigając się z wieczorem, który w grudniu nie jest zbyt długi.
   Raf wylądował jako trzeci i tym sposobem wszyscy byli na ziemi. Dalsze pakowanie klamotów, pogaduchy i na sam koniec obowiązkowe życzenia noworoczne i toast szampanem w wykonaniu kumpli, a ostatnim kubkiem domowej kawy w moim. Kilka zdjęć, obowiązkowe zgłoszenie do Sosny i FISu zakończenia lotów i powrót do domku. Po drodze jeszcze nabyłem drogą kupna Piccolo truskawkowe i już byłem w domku.
   Dzionek wielce udany, z piękną pogodą, dwoma fajnymi lotami i zakończony fajnym wieczorem u boku najcudowniejszej kobiety na świecie. I tak właściwie można w skrócie podsumować cały "stary rok". Rok z lataniem i najlepszą druga połówką na świecie.

czwartek, 29 grudnia 2011

poświątecznie

   "święta, święta i po świętach" - tym tradycyjnym powiedzeniem należy podsumować wydarzenia ostatnich dni. Gwiazdka przyszła szybko, pobyła i już jest po. Pogoda nadal do bani, więc pośród deszczu i wilgoci ładujemy akumulatory domem i tymi kilkoma dniami, które możemy wreszcie w całości spędzić na spokojnie sami ze sobą. Święta minęły nam na rodzinnej atmosferze i lekkim podróżowaniu. Wigilię spędziliśmy na raty przewalając cały tradycyjny porządek odpakowując prezenty z samego rana (nawet Wirek dostał swój przydział niespodzianek), a potem na podróżowaniu, by tradycyjną wieczerzę zarzucić z rodziną z odleglejszych rewirów. Pozostałe dwa dni świąt to czas przeleniuchowany, mega wypoczynkowy i super spokojny. W skrócie - było fajnie, sympatycznie i po "naszemu".
   Ostatnie dni minęły także na "domowym leniu" - pogoda nędzna okrutnie, więc nie było co kombinować. Ze spacerów i innych fajerwerków nici, bo wiatr i deszcz takie, że nawet przysłowiowego psa by się nie wygnało. No może z dwoma wyjątkami - dwa razy wyskoczyliśmy na zakupy i trzeba przyznać, ludzie dostają jakiegoś mega wielkiego pierdolca z szaleństwem sklepowym. W galeriach tłumy jak przy wizycie jakiegoś super ważnego oficjela lub innego papieża. Każdy liczy na oszczędności i inne upusty, i właściwie nie ma się co dziwić. Nasi narodowi pobratymcy także nauczyli się liczyć i oszczędzać. Zwłaszcza w widocznej od kilku lat stagnacji w podwyżkach płac i przy wyraźnym wzroście cen w sklepach. No, ale nie będę marudził. My właściwie chcieliśmy na spokojnie wypić gdzieś dobrą kawę, rozruszać zastane przez święta kości i ewentualnie coś tam kupić. Skończyło się na tłumach, lekkim nerwie i ostatecznej radości z bycia razem i bycia takimi jakimi jesteśmy. Przetrwaliśmy, przeżyliśmy i mamy siebie.
   Jak pisałem wcześniej pogoda nędzna, a chęci do latania konkretne. Praca to zaledwie wspomnienie bo byczymy się z Sosną na wolnym. I niestety jak tak dalej pójdzie zakończymy ten rok z ostatnim lotem w listopadzie. Trochę smutnawo bo liczyłem, że deszczowy grudzień okaże się być choć trochę łaskawy i zaszczyci choć jednym fajniejszym dniem. Ostatnio kilka różnych paralotniowych gadżetów dotarło i wypadałoby je sprawdzić. Tymczasem pada i siąpi, a jak nie, to wieje i po jakimś czasie znowu plucha.  Mówi się trudno - lenimy się dalej i czekamy na warun......

czwartek, 22 grudnia 2011

takie tam....grudniowe...

   W końcu zrobiła się jako taka pogoda by polatać z napędem. Niestety jak na złość limit urlopu na żądanie został już wyczerpany i nie ma innego wyjścia jak kiblowanie w pracy. Od początku tygodnia było wiadomo, że coś się wyklaruje - akurat tyle, by jeszcze przed tradycyjnymi świętami pomielić powietrze. Niestety - tak fajnie w życiu nie jest i czasami trzeba być "tu", a nie "tam". Może uda się pomiędzy świętami polatać, bo głód na latanie jest konkretny. Chce mi się i już.
   Już za kilka dni "gwiazdka" czyli tradycją uświęcone rodzinne spotkania przy choinkach, prezentach, lampkach, bombkach, karpiach i innych atrybutach tych specjalnych grudniowych dni. Dla każdego święta są czymś nieco odmiennym - dla nas to rodzinny okres pełen ciepła, magii i wiary w to coś, co sprawia, że patrzymy w swoje ślepia trochę inaczej. Przepełnieni tym wszystkim, co mamy na co dzień, jednak nieco innym i odmiennym. Taka jakaś magia w tym wszystkim jest, magia która sprawia, że gwiazdka fajna jest i basta, że czujemy się inaczej, choć na dobrą sprawę przecież nic się nie zmienia.
  "Parapierniki" popiekliśmy w dwóch turach, choinka już postawiona i ubrana, zakupy też właściwie skończone, drobne niespodzianki dla najbliższych też już są, więc te ostatni chwile w pracy tym bardziej męczą.
   No ale już niedługo - spadam, nie będzie mnie "tu" i nie odbieram "stąd" żadnych telefonów. To czas dla mnie i Sosny i wara od tego. A jak da radę jeszcze polatać "okołoświątecznie" to już w ogóle będzie "cacy" tak, by z dobrym "lotem" zakończyć ten mijający rok. Bo "gwizdka" gwiazdką, a przecież za tydzień zaczyna się kolejny rok.  I myślę, że będzie jeszcze lepszy niż ten, który właśnie dobiega końca. Ten był bardzo dobry, kolejny będzie jeszcze lepszy - jakoś pełen jestem optymizmu i wiary, że mając Sosnę u boku nic złego nie może nam się przytrafić. Jest kilka pomysłów do zrealizowania, jakieś projekty większe i mniejsze - i wszystko przemyślane więc powinno ładnie wyjść.
   Mijający rok trzeba będzie niedługo podsumować, ale to chyba będzie osobny wpis - kolejny wspólny "sezon" był wielce udany i to na "teraz" powinno wystarczyć.
   Tyle na dziś. Ostatni dzień w robocie, pogoda na latanie, święta za dwa dni, więc wszystkim ludziom nam znanym życzymy dużo zdrowia, szczęścia, samych udanych warunów życiowych i tego, by spełniali swoje marzenia tak jak nam się to udaje od jakiegoś czasu robić....

środa, 21 grudnia 2011

idzie gwiazdka....

   Gwiazdka coraz bliżej. Czarowny czas podczas którego większość społeczeństwa przypomina sobie, że są ludźmi, że ważni są najbliżsi, że nie liczy się kasa, że mogą czuć i być naprawdę dobrzy. Można by tak pisać i pisać o tych wszystkich dobrych i ciepłych uczuciach, które tak bardzo zauważalne są podczas tych specjalnych dni w których czekamy na święta.
   Tak trochę jednak dla przekory trzeba wspomnieć o biznesie gwiazdkowym, który ludzi sprowadza do zwykłego targetu próbując im wcisnąć najgorsze możliwe badziewie w imię zysków jakiejś tam firmy, biznesu dzięki któremu żywe zwierzaki są hodowane wyłącznie po to, by były jak największe, najcięższe i by na nich jak najwięcej zarobić. A potem owe żywe czujące stworzenia w imię świątecznej atmosfery dręczy się najpierw niemiłosiernie po sklepach i hurtowniach, a potem wali młotkiem w głowę, by tradycja była i karp był.....Cóż... Tradycja jest święta....takie święta i taki czas. Czas podczas którego ludzie przecież życzą sobie dużo szczęścia, zdrowia, radości, miłości i wszystkiego co najlepsze...Czas kiedy przecież ważny jest los innych i kiedy stawia się dodatkowe nakrycie przy wigilijnym stole.
   Dla ilustracji tej "gorszej" strony świąt, poniżej wrzucam filmik o szczęśliwym uratowaniu szczeniaka tuż przed świętami wywalonego przez jakichś zapewne "dobrych, przepełnionych świąteczną atmosferą ludzi".  Filmik, dzięki któremu widać wyraźnie, że są wśród nas różni ludzie. I tacy którzy na człowieczeństwo zasługują i tacy których najlepiej gazować lub nabijać na pale...Bo niestety okres świąt, to także okres męczenia i krwawego mordowania karpia, nie trafionych żywych prezentów, okres po którym schroniska zapełniają się odrzuconymi istotami, które przecież najłatwiej wywalić za drzwi albo przywiązać do drzewa....Najprościej, ale czy potem jest tak świątecznie i kolorowo?

niedziela, 18 grudnia 2011

imprezowe echa....

   W mijającym właśnie roku uczestniczyliśmy w kilku imprezach plenerowych zorganizowanych "na naszym własnym podwórku". Świetnie zorganizowane, fajne imprezy, które podobały nam się konkretnie. Do tych najlepiej i najsprawniej zorganizowanych należał piknik w Wałyczyku i od jakiegoś czasu wieści różne spływają o planach powtórki w przyszłym roku. Tym razem poprzeczka została podniesiona i wygląda na to, że "piknik" zostanie poszerzony w swojej oprawie. Nie chcę pisac za dużo bo wiadomo, że gdy się zbyt wiele planuje i zapowiada to potem można zapeszyć. Tak czy inaczej - piknik który się odbył był zorganizowny najbardziej profesjonalnie jak tylko mozna było to zrobić. Przygotowania do kolejnego już sie rozpoczęły i wygląda na to, że znów wszystko zagra, zadziała i że będzie "cacy". Pod poniższym linkiem krótka informacja która pozwoli zobaczyć jak niektórzy planują, jak się starają i jak bardzo im zależy by idee latania były coraz powszechniejsze :


   By ten wpis nie był zbyt monotematyczny trzeba wspomnieć o jeszcze jednej wybornej imprezie, która została zorganizowana mega profesjonalnie i która bardzo nam się podobała. Współorganizował ją nasz znajomy z Wąbrzeźna, który zajmował się także piknikiem w Wałyczyku. To zorganizowane w Pluskowęsach "Święto latawca". O tej imprezie także pisaliśmy i do dziś jesteśmy pod wrażeniem, tego jak bardzo blisko od miasta które ponoć stawia na turystykę można organizować tak fajne, cykliczne imprezy. Więcej o "święcie" można poczytać pod linkiem poniższym :

   Widać stąd wyraźnie niewątpliwy talent organizatorski i zaangażowanie w sprawy naszego "małego lotnictwa" i rozwoju regionu w którym żyjemy. Przez właśnie takich ludzi starzy i młodzi zostają zarażeni lataniem, a cała reszta może przynajmniej pooglądać zdjęcia i zobaczyć, że nasze "rewiry" z góry potrafią być tak bardzo piękne.
   Na koniec by się zbytnio nie rozpisywać - mamy nadzieję, że przyszłoroczne edycje obydwu imprez udadzą się co najmniej tak fajnie jak tegoroczne, że pogoda dopisze i że znów na naszym blogu będzie kogo stawiać jako przykład w natłoku imprez z paralotnią w tle.....

sobota, 17 grudnia 2011

zakupowo, czyli jak nas rypią po kieszeni....

   Kilka miesięcy temu zaczęliśmy chodzić za nowymi butami do latania. Wiadomo jakie muszą spełniać zadania, wiadomo, że powinny dobrze trzymać kostkę, być wykonane solidnie, nie mieć żadnych niepotrzebnych wodotrysków w stylu haczyki i inne wystające cuda, powinny dodatkowo nie przemakać, być ciepłe i pozwalać stopie odpowiednio oddychać. A na dokładkę muszą mieć to "coś" co sprawia, że akurat te, a nie inne są ładne, fajne i się podobają.
   Niby niewiele tych wymagań, bo teraz w Polsce jest wolny rynek, wolność i właściwie wszędzie wszystko można kupić. Niestety nie jest tak prosto - rzeczywiście jest cała masa firm, którym można zaufać i za ciężko zarobione pieniążki nabyć buty które nam odpowiadają. Firm jest dużo, modeli też i właściwie każdego na takie buty stać. Można kupić buciki za przysłowiową "stówkę" i można kupić takie "na wypasie" dobijające do ceny dziesięciokrotnie wyższej. Zależy co się komu podoba, na co kogo stać i ile chce wydać.
   I gdyby tak było to by było idealnie - niestety do tak banalnego wyboru (cena, jakość, wygląd) dołożyć także trzeba chęć zarobku na naszych zakupach przez poszczególne sklepy. A tu już mamy dowolność i tak naprawdę sytuację która przewraca do góry nogami nasze możliwości podjęcia jakiegokolwiek obiektywnego wyboru. Jeśli oczywiście się nie myśli i kupuje byle gdzie płacąc pierwszemu lepszemu kupę forsy za coś co być może można kupić o wiele taniej.

   Wracając do historii od której zacząłem. Chodziliśmy za butami - stare dobre "Trezety" zaczęły się po trzech latach aktywnego latanie rozsypywać, luźnej kasy nie było zbyt wiele, więc trzeba było pochodzić, porozglądać się po sprzedawcach i skalkulować gdzie i komu zapłacimy za możliwie jak najlepiej kupione buciki. Chodziliśmy, oglądaliśmy, mierzyliśmy i w końcu po przymiarce chyba 10 różnych par butów , zupełnym przypadkiem trafiliśmy na całkiem fajne buty starego dobrego Alpinusa. Buty niezbyt ciężkie, dosyć dobrze wykonane i co najważniejsze w dobrej okazyjnej cenie. Szybka kalkulacja, decyzja i buciki pojechały z nami do domu.
   Buty wówczas kupione okazały się idealne do latania. Dobrze się nich chodzi, dobrze lata, startuje itd. Niestety mają jedna wadę - są idealne do latania, jednak przy niższych temperaturach okazały się trochę zbyt mało komfortowe - po godzince w powietrzu zaczynają mi trochę marznąć giry. Nie było co kombinować - kolejna decyzja o zakupie kolejnych butów, jednak tym razem typowo do latania zimą - dobrze chroniących przed śniegiem i zimnem.
   Znowu wędrówka po sklepach, oglądanie, kalkulacje i wybory. Będąc w Toruńskiej Plazie wstąpiliśmy do sklepu sportowego ( MARTES  ) gdzie oczom ukazał się chyba ideał - w cenie prawie pięciu stówek buty jednej z lepszych firm na rynku - The North Face . Buciki super, po przymiarce fajnie, tylko ta cena trochę niezbyt. W każdym razie nie w tym dniu.  Cóż - pogoda i tak do dupy, kasy przed gwiazdką nie ma nigdy zbyt wiele, więc chodziliśmy dalej. Trafiliśmy na buty znanej marki SALOMON . Buty fajne, zagumowane, wygodne, w atrakcyjnej cenie jednak wykonane chyba przez możliwie najgorszych chińskich analfabetów. Niestety - jak zawsze ceniłem firmę Salomon tak tym razem najgorszemu wrogowi nie poleciłbym tych butów. Badziewie i nędza konkretna. Ostatecznie odpuściliśmy z postanowieniem zakupu jakichś innych dobrych zdatnych do trudów zimy bucików i postanowiliśmy kiedy indziej wejść w ten temat.
   Po kilkunastu dniach trafiliśmy znów do toruńskiej Plazy i tamtejszego sklepu sportowego. Jakoś tak wpadł do głowy pomysł butów i zapadła decyzja by kupić owe tak podobające się wcześniej buciki. Ostatecznie cena nie jest taka porażająca, buty są dobrej firmy i jakość też całkiem spoko. Niestety tym razem nie było mojego rozmiaru i trzeba było odpuścić. No bo wywalanie prawie pięciu stówek na buty nieco niedopasowane to głupota i debilizm.  Gdy wróciliśmy do domu, choć głowa od tych sklepów ledwie już funkcjonowała, odpaliliśmy komputery i zaczęliśmy fedrować sieć w poszukiwaniu tych bucików w innych sklepach. Tych wypatrzonych, tych zdecydowanych i tych co się tak ostatecznie spodobały.
   No i znaleźliśmy - w internetowym sklepie 8a.pl . Gdy tylko zobaczyliśmy cenę za jaka można dostać te buty to zmęczenie minęło i zastąpiła je ekscytacja - buty były w cenie znacznie niższej. Gdy w sklepie je mierzyłem kosztowały prawie pięć stów, w "8a" nieco ponad trzysta. Do tego wreszcie pełen profesjonalizmu sklep internetowy.  Cholera - jeśli jedni sprzedają je za trzysta z kawałkiem i jeszcze na nich zarabiają to ile tak naprawdę przepłacamy w wielu tradycyjnych sklepach ? My "prawie" przepłacilibyśmy jedna trzecią ceny, czyli ktoś przez nasze nieprzemyślane zakupy dostałby w prezencie prawie dwie setki. Nieźle, biorąc pod uwagę, że w naszym kraiku zasiłek dla bezrobotnych mający dać im szansę na przeżycie to nieco ponad pięćset złotych.
   Oczywiście zapomnieliśmy o zakupach w Toruniu i poszło zamówienie internetowe. Żeby było jeszcze lepiej przesyłka w naszym przypadku była darmowa. Po prostu super - za niższą kwotę dostajemy to samo i przynoszą nam do domu. A sam sklep - w pierwszej opinii super wypaśny - dużo towaru, dobre ceny
   Często nam sie zdarzają takie sytuacje - w tradycyjnym sklepie droższe towary kosztują furę pieniędzy, a gdy się nieco poszuka okazuje się, że można kupić lepiej, wygodniej i co najważniejsze drastycznie taniej. Z takich "wyraźniejszych" przykładów trzeba tu wspomnieć o kamerze którą mamy od jakiegoś czasu - w sklepie "nie dla idiotów" (MediaMarkt) kamerka kosztowała blisko trzy tysiące, w sieci kupiliśmy dokładnie tą samą o tysiąc złotych mniej. Oczywiście pojemna karta "gratis". Mieliśmy tak zresztą z wieloma rzeczami i sądziliśmy do tej pory, że zjawisko konkretnego zarabiania na ludziach nie jest tak powszechne.
   Niestety zakup butów do latania pokazał, że należy na ceny patrzeć przez pryzmat tego , ile chcą na nas zarobić poszczególne sklepy. I nie ma co tu patrzeć na super okazje, mega przeceny tylko konkretnie sprawdzić co gdzie ile kosztuje. Bo może potem się okazać, że wydajemy kupę forsy tucząc jakiegoś spaślaka który dzięki takim łośkom jak my buduje sobie kolejny pałac.....A potem biadolimy jakie to życie drogie i jak bardzo wkurza nas kryzys.......

czwartek, 15 grudnia 2011

kolejny kot...

   Do świąt jeszcze tydzień ale ten specyficzny klimat można już właściwie zobaczyć wszędzie. Nawet nasz ulubiony kot sieciowy jest już także na zimowo i świątecznie....Dobrego oglądania :

poniedziałek, 12 grudnia 2011

teoretyczny piątek #2.....

   Jakiś czas temu pisałem o niewątpliwie fajnej inicjatywie członków "kujpom teamu" dotyczącej organizacji teoretycznych szkoleń, pogadanek, czy też innych spotkań, które przez kilka ostatnich tygodni zaistniały pod szumną nazwę "teoretyczny piątek". Pierwsza taka impreza udała się nad wyraz pozytywnie i koledzy idąc "za ciosem" postanowili zorganizować drugie spotkanie.
   Tym razem wybór padł na latanie w termice. Na "forum" padł pomysł, nastąpiła mobilizacja i okazało sie że jest całkiem spora grupa pilotów chcących utrwalić, lub zdobyć to wszystko o czym niby wiemy, niby pamiętamy, a jednak czasami zapominamy.
   Jako, że grupa chętnych była całkiem spora "szkolenie" odbyło się w innym niż ostatnio, mniej kameralnym miejscu. W piątek ok osiemnastej stawiła się ekipa ok 25 osób chcących uczestniczyć w wykładzie/szkoleniu pod szumną nazwą "Latanie w termice" - tradycyjnie ślepy z kulawym by trafili i chyba nikt nie miał problemu z tym, by dotrzeć tam gdzie trzeba. Generalnie znowu wszystko było idealnie zorganizowane i nawet ludzie z odległych okolic przyjechali by zobaczyć co Ci nasi miejscowi "wykombinowali".


   Nie chcę za bardzo pisać o tym co było - szkolenie/wykład trwał dobre dwie godzinki i zawierał to wszystko co jest potrzebne. Zaczynając od przygotowania przed lotem, startu, lotu po lądowanie i zwózkę. Rzecz jasna cała masa informacji praktycznych, na pierwszy rzut oka nie związanych z lataniem, jednak bardzo istotnych dla naszego trybu życia (chociażby rozwiązanie spraw urlopowych i innych spraw organizacyjnych/żona/rodzina, co jak się zachce siku itd).
   Cały temat wyłożył Tomek W. i trzeba Go mocno i wyraźnie pochwalić. Jak jestem "czepialski z zasady" to przez ten cały czas spędzony na "szkoleniu" nie mam się do czego przyczepić.



   Zero nudy, wspaniałe wyczucie tematu i dobre przygotowanie zaowocowało myślami o spróbowaniu przelotu, tym razem "na swobodnie". Choć zdecydowanie wolę latać z napędem, choć latałem w Bassanowie, czy na innych Lijakach, choć coś tam sobodnie się powisiało, to dzięki Tomkowi kiełkują pomysły o wyciągnięciu się na jakiejś lince i spróbowaniu pomiaru swoich umiejętności w praktyce....I to jest niewątpliwie wymierny sukces tej edycji "teoretycznego piątku". Oczywiście był czas na różne krótkie dygresje pogodowe, pokazanie w praktyce jak, co wygląda (analiza i wykres lotu, ułożenie lotu w przestrzeni, a nawet fotki chmurek, malunki na tablicy itd). Było po prostu fajnie, sprawnie i inspirująco, co w tle tak nędznej ostatnio pogody w ogóle sprawia , że człowiekowi chce się latać.....
   Podsumowując - "teoretyczny piątek" w swojej drugiej odsłonie był zorganizowany perfekcyjnie, było super, sympatycznie i dokładnie tak, jak takie spotkania powinny wyglądać.  Jak wspominałem wcześniej było kilka osób "przyjezdnych", co pokazuje, że teoretyczne spotkania paralotniowe jak najbardziej mają sens. Byli wśród nas zadeklarowani "swobodni" i zadeklarowani "napędowcy", co mogłoby się wydawać nieco dziwną mieszanką w świetle tematu tego szkolenia, jednak widać było wyraźnie, że naszym "regionalnym" środowisku nie ma żadnych podziałów, które są tak wyraźne w innych regionach Polski. To jeszcze jeden powód do radości.
   Myślę, że "teoretyczny piątek no.2" pokazał, że inicjatywa ta była jak najbardziej potrzebna, przydatna i dla ludzi, którzy w tym uczestniczą ważne jest to co robią, ważne jest porządnie dawkowana wiedza i ważne jest coraz lepsze robienie tego co tak często stanowi istotę naszego życia.


     Dzięki, że zorganizowaliście coś takiego. Już czekamy na następna "edycję" - tym razem tematem będzie prawdopodobnie udzielanie pierwszej pomocy, ratownictwo i wszelkie aspekty tego, co zrobić, gdy pilot zrobi sobie "kuku"....Temat ostatnio modny, ciekawy i bardzo potrzebny. Oczywiście relacja będzie :)

niedziela, 11 grudnia 2011

wniebowzięci...

   Na "dziś" wrzucamy filmik ekipy AKTYWNINOWE który należy do tej wąskiej grupy filmów fajnych, pokazujących uroki latania i pasję ludzi którzy bawią się powietrzem.....Dobrego oglądania :

poniedziałek, 5 grudnia 2011

jesień że aż wrrrr....

  Przyszła, pojawiła się, trzyma, moczy deszczami, smaga wiatrami i po prostu jest. Dżdżysta, wstrętna nędzna jesienna pora która już z ta cudną polską złotą jesienią ma bardzo mało wspólnego. Za oknami plucha, niepogoda i nędza. Nie da się latać, choć akumulator na wyczerpaniu i spręż konkretny na chociażby wyrwanie z tej okrutnej aury choć jednego dnia zdatnego do unoszenia się "tam". Wyruszenia pod niebo, w powietrze czy jak to tam nazwać.
   Chce mi się latać. Coraz bardziej czuję, że zaczyna brakować "tego czegoś". Tego, co tak wielu próbuje nazwać, a co tak naprawdę nazwać się nie da ni cholery. Bo jak nazywać przemożną chęć pobycia w miejscu które nas otacza, a jednak jest czasami tak odległe ? Jak nazwać miejsce w którym czuć, że człowiek żyje, że sam odpowiada za jakiekolwiek decyzje i sam ponosi ich skutki ? Miejsce w którym czuje się tak pożądaną wolność i brak tych wszystkich kłopotów, które są zmorą bycia na ziemi, miejsce które jest spełnieniem marzeń i snów, które woła, wzywa, które raz posmakowane z każdym dniem i chwilą smakuje coraz bardziej? Nie wiem jak to nazywać, nie wiem jak określać, ale prawda jest taka, że nie da się tego porównać z niczym, co jest dostępne na ziemi. Może jedynie z miłością, taką prawdziwą, szczerą, jednorazową i na zabój. Takiej miłości dano mi spróbować i pławię się w nich cały czas. I jestem przeszczęśliwy.  Każdy kto zna Sosnę wie jaka z Niej cudowna babka. Cudowna jest sama w sobie i w każdym kawałeczku z osobna. I jestem cholernym szczęściarzem, że akceptuje te moje lotnicze fanaberie i nie krzywi się, gdy widzi jak bardzo czasami "niebo" wzywa, jak bardzo jestem czasami rozdrażniony i jak często gapię się w niebo zamyślony, zadumany i zapatrzony gdy tylko uda się zobaczyć "że coś leci", jak czasami się "zawieszam i wyłączam" myśląc o lataniu.....Sosna sprawiła, że moje życie jest idealne, jest w każdym calu takie jakbym chciał żeby było. Mam "ją" przy boku, latam więc niczego mi nie brakuje.
   Jednak pogoda nie rozpieszcza i daje duże pole do treningu cierpliwości. Ostatni raz w powietrzu byłem dobre trzy tygodnie temu i patrząc wstecz, to to cholernie dawno było. Z jednej strony może to i dobrze, że jesień jest taka jaka jest - w końcu lepsze to niż zima z zaspami, breją na ulicach, zasypanymi łąkami i temperaturami sprzyjającymi zamarzaniu krwi w żyłach.
   Sprawdza się stare powiedzenie, tak często przytaczane przez różnych takich entuzjastów. Gdy już posmakowałeś lotu, zawsze będziesz chodzić po ziemi z oczami utkwionymi w niebo - i coś w tym jest. Kiedyś, dawniej gdy nie latałem nie miało to takiego znaczenia. Wiedziałem wtedy, że będę latał, że posmakuję "powietrza" i że kiedyś ten dzień nadejdzie. Wtedy to było "kiedyś", dziś gdy już latam samodzielnie, gdy ileś tych godzin na liczniku jest słowo "kiedyś" zmienia się w inne - "KIEDY"? No bo ile można czekać na kolejny lotny dzień, na dzień w którym nic nie będzie przeszkadzało, kiedy żadna praca, pogoda czy inne drobiazgi nie sprawią, że będę tak tęskno patrzył w górę?
   Możliwe, że marudzę, że stękam i że nie powinienem narzekać. Ale jakoś tak mam, że ciśnienie na latanie jest konkretne, że wyobrażam sobie moment startu, oderwania się od ziemi, widok przemykających pod nogami krajobrazów i horyzont który zaraz dogonię. Wyobrażam sobie te wszystkie drzewa, drogi, pola, bloki, kamienice, domy i chałupy tak odmienne z góry, od tego jakie jawią się z ziemi, te wszystkie zakręty w których wisi się na jednej taśmie i czasza paralotni zachodzi coraz niżej, kiedy czuję nacisk na sterówki i to lekkie mrowienie prawej dłoni które ogarnia mnie zazwyczaj, gdy ściskam manetkę gazu godzinę lub dłużej....A jak się do tego dołoży satysfakcję spełnionych marzeń, wyjątkowość tych wszystkich widoków i wrażenia odnoszone, gdy człowiek unosi się w przestrzenie to prostu nie podejmuje się opisywać tego słowami. Człowiek wie, że żyje pełną piersią, że ma szczęśliwe życie i że już niczego  w nim nie potrzebuje. Jak pisałem wcześniej - udało mi się spełnić marzenia, spotkać "drugą życiową połówkę" i teraz pozostaje jedynie pielęgnować, to życie by nic w nim się czasami nie pozmieniało.
   Tymczasem czekam na pogodę, w zanadrzu tkwi jeden dzień urlopu "na żądanie" i liczę na to, że w końcu ten dzień nadejdzie. Dzień w którym polatam znowuż do przysłowiowych "bolących łapek", że pomacham Sośnie z góry, że jestem w miejscu które tak bardzo czasami wzywa i jak bardzo jestem szczęśliwy wiedząc, że moje życie jest dokładnie takie jakie powinno być.
   A tymczasem dla lepszego zobrazowania frajdy latania z PPG wrzucam krótki filmik jaki ostatnio wpadł " w oko"...Dobrego oglądania :

niedziela, 27 listopada 2011

Kolejna odsłona Naszych ulubionych kotów


Filmiki  z kotem Simona stały się już tradycją umieszczania tych filmików na blogu dlatego też poniżej prezentujemy kolejną produkcję.


poniedziałek, 21 listopada 2011

extremalna niedziela...

Minęła niedziela...nielotna, a jednak ekstremalna...
   Fajowa, wesoła i w ogóle pojechana po bandzie. Duży wkład w ową ekstremalność miał chyba najlepszy aktualnie polski kabaret czyli NeoNówka. Właśnie w niedzielne popołudnie udało się "ich" zobaczyć wreszcie na żywo w najnowszym programie "theSejm". Prawie dwie godziny śmiechu, chichrania i klaskania z uciechy. Uśmialiśmy się niemożliwie i trzeba przyznać, że są cholernie dobrzy w tym co robią. Poniżej krótka próbka, tak by "ci niezorientowani" wiedzieli kogo tak tu chwalę :

piątek, 18 listopada 2011

Jesień pełną gębą...

   Od ostatniego tak udanego lotu minęło już kilka dni. I właściwie od owego lotu pogoda jest do kitu, do bani, nędzna i kijowa. Mgliście, wilgotno i ponuro.
   Chęci do latania przeogromne, jednak aura średnio na to pozwala. Może to i dobrze - chyba nie warto moczyć skrzydła w imię spędzenia kilkudziesięciu minut w powietrzu tak wyraźnie nieciekawym. Najbliższe dni są w miarę luźne i mam nadzieję, że coś się wyklaruje - taki jakiś choć jeden dzień, w którym podstawy chmur wzniosą się o kilkaset metrów, mgły ustąpią i pozwolą na wypalenie kilku litrów paliwa.
   I tyle na dziś. Czekamy na lepszą pogodę, gwiazdkę i pierwsze oddechy wiosny.....

poniedziałek, 14 listopada 2011

Już ja Wam pokaże......

I pokazał....Dobrego oglądania :

niedziela, 13 listopada 2011

przelotowa setka.....

   Kilka dni temu pisałem o przygotowaniach do wciąż odkładanego przelotu do Wąbrzeźna. Już od dawna miałem polecieć w tamtą stronę, jednak wciąż coś stawało na przeszkodzie. Pod koniec ostatniego tygodnia przyszedł piękny rozległy jesienny wyż który dobrze wróżył temu przedsięwzięciu. Dodatkowo od jakiegoś czasu "czułem w kościach", że jestem coraz bardziej gotowy do lotu, który ma być z zasady długi, daleki i możliwie długotrwały. Taki trochę rekordowy.
   W sobotni poranek, po zapakowaniu się w więcej niż zazwyczaj warstw odzieży "lotniczej" wyruszyłem na łąkę by wystartować i polecieć w trasę zaplanowana jako "mały trójkąt" - czyli Strużal - Wąbrzeźno - Lisewo - Strużal.
   Zatankowany pod korek startowałem nieco po dziesiątej, by po kilkunastu krokach być znowu w powietrzu. Pogoda idealna - bezchmurnie, leciuteńki wiaterek z południowego wschodu. Krótki przelot nad Sosnę, która, gdy ja oddawałem się swoim fanaberiom, zajęła się domowymi działaniami i dokonywała jesiennych porządków. Pokrążyłem, pokręciłem, pokiwałem, powysyłałem buziaków i poleciałem dalej zostawiając Chełmżę za sobą i prąc dalej pracowicie w stronę pierwszego punktu czyli Wąbrzeźna. W okolicach Ryńska spotkałem się "powietrznie" z Cześkiem, który swoją trajką podpiętą pod piękną pomarańczową syntezę wyleciał mi na spotkanie byśmy kawałek polecieli razem. Teraz już we dwóch pyrkaliśmy po niebie zasuwając w kierunku Wąbrzeźna by przelecieć nad Wałyczykiem - miejscem w którym latem Czesław współorganizował piknik zasługujący na miano najlepszej imprezy plenerowej kilku ostatnich lat. Świetne miejsce, świetne latanie i świetni ludzie powodują, że o tamtej miejscówce nie myśli się inaczej jak tylko bardzo pozytywnie. Plan "roboczy" przewidywał możliwość lądowania i wypicia tam gorącej herbatki, jednak akcja "życiowy rekord" wzięła górę i postanowiłem nie lądować. Jeszcze przecież niejedna okazja będzie, a dzień w którym mam szansę latać dłużej i dalej niż kiedykolwiek do tej pory może  tak szybko nie nadejść....





   Pokręciliśmy się nad Wałyczykiem i sunęliśmy dalej. Skrystalizował się pomysł zweryfikowania nieco planu lotu i wzbogacenia założonej trasy o lot do Golubia Dobrzynia - krótki rzut okiem na "baniak", soku zostało jakieś 8 litrów więc szybka decyzja - LECIM.  Do Golubia lot pod wiatr, jednak bez żadnych niespodzianek - czyste rozkoszowanie się widokami pól, wiejskich chałup i krążącego wokół mnie Czesława - nawet na odpuszczonych trymerach mój Buran jest ślamazarą w porównaniu do Jego Syntezy.




   Pięknie się leciało i może w pół godziny zawitaliśmy nad miasto i górujący nad nim zamek. Już dawno chciałem tam polatać i tak oto trafiliśmy nad to piękne miasteczko. Piękne z góry, bo niestety podczas przejazdu kołowego wygląda tak jak większość polskich miasteczek - zaniedbane, dziurawe, odrapane i wręcz proszące o jakąś porządną inwestycje czy rewitalizację. Polataliśmy trochę nad malowniczym zamkiem, popstrykaliśmy trochę fotek i polecieliśmy chłonąć widoki wijącej się jak jakiś ruchliwy wąż Drwęcy. Piękna rzeczka zawijała i aż kusiła do zejścia na kilka metrów i przelecenia wzdłuż jej malowniczego koryta. Nic z tego jednak - w głowie cały czas trasa i przelot się tliły więc nie było czasu na wygibasy. Tak polatać jeszcze przyjdzie czas - teraz zadowoliliśmy się lotem na kilkudziesieciu metrach i gdy nasyciliśmy się widokiem ruszyliśmy w drogę powrotną - do Wąbrzeźna.




   Teraz lot z wiatrem - odpuszczone sterówki, w łapkach aparat i kolejne chłoniecie widoków pól, chałup, wsi i gdzieniegdzie nitek szos. Pełen luz i relaks. Krótko przed "miastem" aparat zaczął informować, że już nie pstryka, że się rozładował i już nie chce. Trochę kombinując udało się jeszcze reanimować pstrykawke by zrobić jeszcze kilka w miarę normalnych zdjęć tych wszystkich fajnych widoków które były nam dane "na trasie".





   Przelecieliśmy razem nad malowniczym, położonym pomiędzy jeziorami Wąbrzeźnem, i od mniej więcej tego momentu leciałem dalej sam. Paliwa miałem nieco mniej niż połowę, wiatr lekko w plecy więc nic nie stało na przeszkodzie, by kontynuować zaplanowaną wcześniej trasę. Nawet specjalnie nie marzłem - no ale kilka warstw porządnej odzieży, dwie pary skarpet i zimowe rękawice czynią cuda. Jedyny mankament to cyklicznie strajkujący aparat, bo zależało mi na zrobieniu zdjęć okolicznym wsiom i miasteczkom. No i do tego dzięki fotkom można zatrzymać "daną chwilę" na trochę dłużej. Przeleciałem nad Płużnicą, potem autostradą i dotarłem nad Lisewo.



   Tu obowiązkowe fikołki nad rodzinnym domem Sosny, kilka vingoverów, zakrętasów i mając jeszcze dobre 4 litry "soku" zacząłem lecieć do Chełmży. Może w połowie tego odcinka zaczęła wyłaniać się z mglistej poświaty jaką otulona była ziemia. Właściwie dosyć szybko doleciałem nad dom i znowu serią powietrznych fikołków zameldowałem jak bardzo mi się stęskniło, jak fajnie mieć na liczniku ponad 100 kilometrów i jak miło jest wreszcie wrócić do domu. Troszkę pogadaliśmy na radyjku, troszkę powywijałem i poleciałem zaliczyć jeszcze dwa punkty tego programu -  zerknąć na mecz piłki kopanej lokalnego zespołu z "kimśtam" i zajrzeć nad rozłożony na drugim końcu miasta cyrk Krasnal.





   Przeleciałem nad miastem, zawitałem nad miejski stadion, poleciałem nad cyrkowców i powoli zacząłem myśleć o lądowaniu na Strużalu. Lądować powoli wypadało, jednak paliwo w baku i prześwietne warunki jakoś tak kusiły do dalszego latania. Cholernie dobrze mi było w powietrzu i czułem się z tym świetnie. Tak jak powinno być. Cóż - nie chciało mi się latać dookoła jeziora i niespecjalnie miałem ochotę na wyprawę gdzieś dalej - wydumałem, że polecę nad sąsiadów z Kuczwał, zobaczę jak tam "ich działania lotnicze" i wrócę nad Strużal, by wreszcie wylądować.
    Poleciałem, wróciłem i przymierzyłem się do lądowania. Wiatr tym razem nieco mocniejszy niż rano i niestety z najgorszego chyba na tą łąkę kierunku - zza jedynych dużych drzew. W związku z tym samo przyziemienie wypadało w delikatnych rotorach, jednak nie na tyle trudnych by się nie dało. Trzeba było tylko pilnować, by odpowiednio delikatnie pracować sterówkami i nie przekombinować za bardzo. W efekcie wylądowałem bez problemów - może troszkę z bocznym wiatrem i trochę chyba za mało "wytrzymałem" jednak przy tych warunkach wolałem nie kombinować. Oczywiście się trochę czepiam bo zawsze można zrobić coś lepiej niż się akurat zrobiło. Ostatecznie byłem na ziemi - lądowanie dobre, skrzydło ładnie położone na ziemi i w końcu przyszedł czas na telefon do Sosny i meldunek, że "wreszcie" wylądowałem. Zadzwoniłem też do FISu by tam zgłosić zakończenie i "tam" chyba także czuli mój entuzjazm - ucięliśmy sobie nawet ciekawą pogawędkę o temperaturze, warunkach w powietrzu itd. Wielce miło.
   Wylądowałem po ponad trzech godzinach (3h28min) podczas których przeleciałem 130 kilometrów. W baku zostały jeszcze jakieś dwa litry benzynki, zatem spalanie wyszło nieco poniżej 3 litrów na godzine.
   Wynik jakiego się nie spodziewałem i który pokazuje, że można latać daleko i długo nawet w tak niewdzięczną temperaturowo porę jak późna jesień. Wszystko zależy od przygotowania, pogody i dnia. Pewnie można trzasnąć nawet lepszy wynik, jednak dla mnie to co się udało zrobić tego dnia w zupełności wystarczy. Ja zrobiłem swoją pierwszą "setkę PPG" i z tego powodu radocha jest konkretna.....

piątek, 11 listopada 2011

wypad na rogale...czyli jemy "po marcińsku"......

   "Narodowe święto niepodległości" lub jak kto woli "dogadzanie narodowym kompleksom" poprzez organizowanie różnego rodzaju zadym, marszów, pochodów i mszy spędziliśmy po naszemu. Przemierzając ten nasz kraik zwany Polską w poszukiwaniu czegoś, co sprawi, iż ten dzień należeć będzie do dni wyjątkowych, fajnych i takich wielce pozytywnych.
   Zalani wszelkiego rodzaju bełkotem  wychwalającym takich i innych bohaterów wybraliśmy wypad do Poznania, gdzie jak co roku w dniu narodowego świętowania urządza się święto ulicy Św.Marcin.  Na miejscu byliśmy przed południem i po odnalezieniu w gąszczu ulic starówki miejsca parkingowego ruszyliśmy na łowy. Zamierzaliśmy upolować tą dobrą atmosferę, kilka znanych i lubianych rogali marcińskich i nasycić się do woli świętem tak klasycznie odmiennym od tej "narodowej sraczki".



   Tłum był konkretny, bo stoiska z cukierniczymi specjałami ktoś umiejscowił na tyle bezmyślnie, że  skutkowało to tłumem przy straganach i luzem na reszcie ulicy. Oczywiście ulica została zamknięta i można było łazić wzdłóż i wszerz, jednak rogale, słodycze, lizaki i te inne kulinaria zdecydowanie przyciągały najwięcej chętnych. Przyciągały rzecz jasna i nas :)




   Przemaszerowaliśmy wzdłuż owych straganów kupując co jakiś czas kilka rogali, posyciliśmy się widokami tłumu, posłuchaliśmy bajek czytanych przez znanego z telewizji Friedmana, pobyliśmy, pojedliśmy i gdy już poczuliśmy, że wystarczy radykalnie zmieniliśmy klimat obdarowując McDonalda kasą ze pyszne gorące napoje.






   Odnaleźliśmy cytrusia i rozpoczęliśmy dalszą część włóczęgi. Dzień był fajny, nas nosiło więc postanowiliśmy wrócić do domu nieco okrężną drogą tak by rozdać kilka tych jakże wyjątkowych rogali najbliższej rodzinie. Taka nasza drobna niespodzianka, oddech czegoś świeżego, pysznego i pozytywnego w dniu który kojarzy się chyba od zawsze z zadymami i kłótniami środowisk prawicowych z wszelkimi innymi.
   W końcu dotarliśmy do domu i w ramach późnego obiadu/wczesnej kolacji oczywiście zjedliśmy wzmiankowane wcześniej rogale. Tak jak w tłusty czwartek je się przede wszystkim pączki, tak my postanowiliśmy, że jedenastego listopada będziemy wcinać przede wszystkim rogale Marcińskie.
Są pyszne i wielce wyjątkowe :)


I tak na zakończenie - okazało się, że co niektórzy Polacy nie potrafią świętować i wolą wieśniackie zabawy w zadymy, pochody, flagi, pochodnie i inne takie przejawy debilizmu. Jedni się obnoszą z czymś tam, inni protestują, jeszcze inni wymachują łapkami w faszystowskich pozdrowieniach. A wszystko pod płaszczykiem dumy z tego, że są polakami, jakimś narodem wybranym czy czymś tam jeszcze innym.....Żenada konkretna.....
    Grunt, że nam się udało trafić do miasta w którym rzeczywiście świętowano, w którym było bardzo sympatycznie i zdobyliśmy trochę tak fajnych słodkości. Tak jak u nich powinno się świętować, tak się buduje radość i dumę z tego kim się jest i gdzie się żyje....Nie zaś w sposób w jaki robiło się np. w Warszawie.....