niedziela, 29 sierpnia 2010

odwrócony Szymark

      Szymbark to jedno z niewielu miejsc w Polsce które powstały w wyniku czyjegoś ORYGINALNEGO pomysłu.....Mówiąc Szymbark mam na myśli "skansen" czyli regionalne centrum promocji regionu wraz z atrakcjami jakie tam można zobaczyć....a można wiele :
- najdłuższą deskę świata - rzeczywiście robi wrażenie - ciągnie się przez dłuuuuugie pomieszczenie i sprawia, że człowiek zastanawia się jak ją zrobiono....jak długie musiało być drzewo.....jak je obrabiano itd.....
- dom do góry nogami "domek na głowie" - sporych rozmiarów drewniak postawiony "na dachu"....można do niego wejść czego oczywiście nie potrafiliśmy sobie odmówić....Całość prócz tego, że jest odwrócona, to dodatkowo zamocowano tak że jest odchylona od pionu....Wchodzi się przez "dach" by następnie wędrując po suficie doświadczać uczucia zupełnie nieznanego na co dzień.....Zakręciło nas to nieźle bo dosłownie traci się orientację przestrzenna i choć tego nie chcieliśmy zataczaliśmy się jak pijani... wrażeń dodają jeszcze meble które stoją na swoich normalnych miejscach czyli na podłodze - w tym przypadku na suficie....zakręcona konstrukcja.......całość "wyłożona" na ścianach obrazkami przedstawiającymi ważne dla polaków wydarzenia (komunizm, terroryzm, papież i te inne gadżety naszych czasów)...

 - rekonstrukcję bunkra organizacji Gryf Pomorski - czyli zwykłą ordynarną ziemiankę do której wchodzi się ciemnym, brudnym, niskim wejściem docierając do "komnaty głównej" w której można poczytać i jakoś tam zapoznać się z życiem ludzi którym nie pasowała okupacja....w stylizowanym na tamte czasy pomieszczeniu (wnęce) można zobaczyć ja ówcześni żyli, na czym spali i jak taka "nora' mogła wyglądać w tamtych czasach.....Naszą uwagę szczególnie zajął pewien szczegół z którego można wyczytać że Polacy wtedy także lubili środki odurzające.......
Wyjście z "bunkra/ziemianki/nory" nastąpiło juz normalnym korytarzem....i dobrze bo ile można siedzieć w ziemi...?
- bocznicę kolejową z postawionym na niej parowozem wraz z wagonami.....Tu trzeba powiedzieć, że część "skansenu" ma zwrócić uwagę zwiedzających na przymusowe ruchy emigracyjne polaków w kierunkach wschodnich......Ow "Pociąg Donikąd" prezentujący się bardzo ładnie i okazale był wstępem do zwiedzania chaty przywiezionej do Szymbarka specjalnie ze wschodnich terenów dawnego Związku Radzieckiego....chata nosi nazwę "Dom sybiraka" i przejechała ok 8100 km by w końcu spokojnie stanąć na polskiej ziemi i by teraz gawiedź mogła wreszcie zobaczyć jak "nasi" tam żyli.....

    Do tego można pooglądać Daniele, poszaleć w parku linowym, połowić ryby w "ogrodowym basenie" na wypożyczona wędkę, kupić chleb wypiekany w starym piecu chlebowym, obejrzeć muzeum ciesielstwa czy zwiedzić muzeum polskiej tabaki.....
    Więc atrakcji trochę jest....właściwie co kawałek jest knajpa albo stoisko z kiełbasą więc wszystko czego turysta mógłby się spodziewać....na miejscu dostępne są także sklepiki z pamiątkami jednak tu trochę nie wyszło - no chyba że ktoś lubi cepeliowe gadżety które po powrocie do domu stoją, zagracają i które ostatecznie lądują w śmietniku......
Nam się podobało, porobiliśmy masę zdjęć i właściwie nam się podobało....nie żałujemy pieniędzy wydanych na bilety...może miejscami trochę zbyt patriotycznie i narodowo....może za dużo skamlenia o przeszłości i użalania się nad losem narodu polskiego......ale to drobiazg w porównaniu z tym co się czuje będąc w środku "odwróconego domu".........

sobota, 28 sierpnia 2010

cepeliada czyli Malbork

Jako, że z Szymbarkiem rozprawiliśmy się turystycznie dość szybko trzeba było coś zrobić z wolnym popołudniem; wyśmienicie jeżdżącym autkiem i wielka chęcią na podróżowanie........
Wybór padł na podróż do  Malborka. Wszyscy chyba wiedzą, że to jedna z najlepiej zachowanych, największych, najładniejszych i w ogóle najbardziej krzyżacka "atrakcja" na naszych ziemiach...polskie pomorskie okolice pięknie osłonecznione w szalejącymi na polach bizonami, z szalejącymi na drogach drogowcami pozwoliły nam dość szybko dojechać na miejsce....i nasz pobyt można podzielić na kilka etapów które to postaram się w miarę dobrze oddać....


 Po dojechaniu na miejsce objawił się PROBLEM...Parkingi niby są,niby bez kłopotów dostępne jednak w cenie KOSMICZNEJ.....informacji co do ceny nie było żadnej, kolesie "wpuszczający" zaśpiewali nam 16 zyli za to że gdzieś na jakimś polu tuż przy brzegu Nogatu z widokiem na zamek nasze autko będzie sobie mogło trochę postać....Parking "państwowy" więc chciałoby się coś dostać w zamian za taką kwotę...niestety dostaliśmy wrażenie że ktoś nam pojechał po portfelu i do tego konkretnie....
  Po zaparkowaniu krótki rekonesans w celu ogarnięcia się i odnalezienia jakiejś knajpy która prócz zaserwowania w miarę dobrego jedzenia będzie miała także w ofercie minimalnie dobry poziom......Niestety tu znów los z nas zadrwił - na przeciwnym Zamku brzegu Nogatu właściwie tylko dwie knajpy...Obydwie wyglądające "tak sobie"....Wybraliśmy Karczma ZAMCZYSKO - z kilku powodów - położona na uboczu (więc raczej bez stad turystów), spokojna, z jakimś tam lepszym widokiem na Nogat i Zamek......Gdy tam dotarliśmy okazało się że na miejscu jest darmowy parking....trochę szkoda że kilkaset metrów dalej musieliśmy zabulić za to co tu było za darmo.....pozgrzytałem zębami ale nie było co marudzić....Wyszukaliśmy stolik, zajrzeliśmy w kartę (tak na marginesie niewielką, nie oferującą żadnych wymyślnych potraw) ceny "europejskie" ale gdy głód przyciska nie patrzy się na drobiazgi....Wybraliśmy, zmieniliśmy stoik na położony w lepszym miejscu i czekaliśmy....w końcu zamówione dania dotarły.....Szału nie było ale co tam...zdecydowaliśmy , zjedliśmy i nawet było smacznie....Tyle, że kilka dni później "mamcia" zrobiła takie same potrawy w domu i to co nam zaserwowano w Zamczysku się niestety chowa.....


  Pokrzepieni, w miarę najedzeni wyruszyliśmy na zdobywanie Zamku.....przeszliśmy fajnym ładnym mostem przez Nogat podziwiając syf i brud w jaki zamieniła się ta rzeka......podziwiając właściwie niezadbany ściek a nie rzekę.....Im bliżej zamku tym czuło się coraz większą atmosferę wciskania ludziom gówien w stylu plastikowe miecze, wisiorki, badziewiarskie łuki czy inne gadżety rodem z odpustu......Bud z rożnego rodzaju śmieciem turystycznym była cała masa i dosłownie gdzie się nie spojrzało tam kram i buda......Towar typowo badziewiarski - jako że mamy tradycję domową kupowania z rożnych ciekawszych miejsc magnesów na lodówkę szukaliśmy tu takowych....nie powiem...ciężko było ale po odwiedzeniu chyba z 20 straganów w końcu się udało coś tam wybrać.....tyle, że przez ten ogólnie panujący bajzel, syf i burdel związany z wciskaniem turystom śmieci mieliśmy serdecznie wszystkiego dosyć i mocy an wejście na zamek po prostu już zabrakło...za duży bajzel, za dużo kłujących ordynarnych straganów, za dużo sprzedawców którzy mają klienta serdecznie w poważaniu, za dużo dziur i śmieci na chodnikach, a za mało zamku, tradycji, spokoju i miejsc w których można odpocząć i w spokoju zobaczyć perłę jaką jest zamek krzyżacki.....
Gwoździem do trumny były stragany z jedzeniem - tego nie ma, tamtego nie ma, gofry się skończyły, waty nie ma, chleb ze smalcem nie tu a obok, coś tam gdzieś tam....i tak w kółko....w końcu coś tam kupiliśmy ale bardziej z tradycji niż z wielkiej ochoty.........
Potem znów przez Nogat, ceremonialne spożycie pysznej kawy z domowych zapasów (termosowych zapasów) i rura do domu..........


Podsumowując - do Malborka nie wrócimy chyba już nigdy...mamy dosyć Cepelii, badziewia, brudu i kosmicznych cen......Zamek jako taki jest fajny ale to co władze i ludzie z niego zrobili to totalna klęska zorganizowana na zasadzie - turyści przyjadą, wyciągniemy na maxa kasę a nie damy nic w zamian....takie podejście to my pieprzymy........

środa, 25 sierpnia 2010

Jarmarcznie czyli WIOCHA......

Po locie Sosny zostało nam kilka niedzielnych godzin z którymi coś warto było zrobić....znaczy się wypełnić je :)
Drobna konsternacja, niewielka burza mózgów i zapadła decyzja o wypadzie do Bydgoszczy, gdzie wg. telewizorni (info podane dnia poprzedniego w programie informacyjnym "regionalnej") odbywać się miał Jarmark Wyrobów Regionalnych.....Wiec plan był taki, że podjedziemy tam.......pooglądamy; kupimy jakiś miód czy inne powidła, nacieszymy wzrok "regionem", pospacerujemy po stolicy województwa i wrócimy do domku.....
Droga łącząca Toruń z Bydgoszczą bardzo fajna, równa.....w Bydzi już trochę gorzej, bo pojawiły się koleiny i dziury, ale i tak było nieźle.....dotarliśmy, zaparkowaliśmy, doszliśmy na miejsce i .......ZONK....nie taki mały, a konkretny wielki ZONK.....cały wielki szumnie reklamowany w telewizji jarmark okazał się kilkoma rozwalającymi się budami stłoczonymi przed galerią Drukarnia.......


Można było zaopatrzyć się w miód, jakieś tam dżemy, chleby i mięsa......z tym, że ceny kosmiczne, zaś do miecha przetworzonego w kiełbasy i jakieś tam wielokolorowe szynki serwowano roje ochoczo wszystko obsiadających much....I to chyba był motyw przewodni tego całego jarmarku - muchy....zdrowe, pięknie wypasione muchy które nic sobie nie robiąc obsiadły wszystko co tylko się tam dało........
 Uciekliśmy stamtąd na jakiś spacer, jakieś odbudowanie wiary w Bydgoszcz i w to, że miasto będące stolicą naszego województwa jednak coś oferuje.....A oferuje przepiękną starówkę z którą na całe szczęście coś się jednak dzieje....oferuje cukiernię Sowa, w której jak zawsze coś kupiliśmy i z której jesteśmy jak zawsze zadowoleni......Bydgoszcz zaskakuje i cały sęk w tym by takie minusy nie przesłoniły całości......
Pokręciliśmy się jeszcze trochę i by nie psuć tak wspaniale rozpoczętego dnia przez gnuśnięcie w domu, zamiast w drogę powrotną udaliśmy się na kolejną wycieczkę....Miał być jarmark, Bydgoszcz wtopiła, wiec pojechaliśmy na kolejną imprezę z cyklu "na ludowo"....Wybór padł na Festiwal Smaku w Grucznie ...To trochę nie po drodze, ale humor trzeba było czymś poprawić i wreszcie gdzieś kupić te kilka przysmaków regionu......Byliśmy tam już w zeszłym roku i trochę tłum nas wtedy przygniótł - chcieliśmy zobaczyć jak to będzie w tegorocznej edycji.........
Na miejsce dojechaliśmy dosyć dobrze....jednak już po wjechaniu do Gruczna objawił się tradycyjny problem - mianowicie brak jakiegokolwiek rozsądnego miejsca do parkowania.....wąska wiejska droga przez samochody zaparkowane byle jak, zwęziła się jeszcze bardziej, za to ruch jak w centrum Warszawy w godzinach szczytu.....było ciekawie, miejscami ekstremalnie, ale ładnie nam się udało.....zaparkowaliśmy pod miejscową biblioteką, której zbawczy cień oblegało kilku miejscowych młodzieńców sącząc piwsko......Kultura jak to na polskiej tradycyjnej dobrej wsi........

Teraz już ładnie wyruszyliśmy na piechotę w kierunku  "festiwalu".....im bliżej wejścia, tym więcej ludzi, tym więcej samochodów, które nie wiedzieć czego chcą, tym więcej hałasujących motocyklistów posplatanych z miejscowym folklorem - czyli sprzedawcami plastikowych karabinów, drewnianych bibelotów i gadżetów typowo odpustowych....pojawiły się widoki jak z zupełnie innej epoki i chyba właśnie idealnie tu pasujące.....
W końcu udało się przebić przez tłum i dotarliśmy na miejsce.....Całość "festiwalu" umiejscowiona została na terenie mocno pofalowanym gdzie poustawiano poszczególne stoiska, stragany i innego rodzaju sprzęty służące do wymiany kasy turystów na miody, sery, kiełbachy, ryby, wina, nalewki, dżemy i konfitury....Było tego o niebo więcej niż w Bydgoszczy i jak tam było takich różnych rzeczy zdecydowanie za mało, tak tu było zdecydowanie dużo......kilku innych rzeczy także było dużo, wręcz ZA DUŻO....za dużo ludzi snujących się jak w przeddzień świąt po marketach, za dużo piachu, za dużo błota, za dużo rozpaczliwych spojrzeń ludzi którzy nie wiedzą czego chcą, za duży tłok gdziekolwiek by się człowiek nie obrócił wręcz przytłaczający tak, że poczuć można klaustrofobię na świeżym powietrzu.....Choć chcieliśmy wszystko obejrzeć i wybrać coś fajnego na długie zimowe wieczory to się niestety nie dało....Po przejściu połowy "terenu" mieliśmy serdecznie dosyć wszystkiego.....całego Gruczna....wszystkich ludzi i każdego stoiska.......

 Jakoś wytrzymaliśmy kryzys i po krótkim rozejrzeniu się dookoła kupiliśmy wreszcie coś do jedzenia "na szybko" - wybór nie był oszałamiający - jedynie kiełbasy, szaszłyki i inne karkówki z grilla, pajdy chleba ze smalcem,do tego paszteciki lub bułki nadziewane kaszą......
tego właśnie spróbowaliśmy i trzeba przyznać były smaczne......Ale za 5 złotych chyba musiały być.......Pokrzepieni rozejrzeliśmy się za zakupami do domu - kupiliśmy regionalny chleb pełnoziarnisty, który wyglądał dosyć fajnie....udało się wypatrzeć i posmakować do tego kiełbaskę która chyba jako jedyna nam podeszła.....Też ją kupiliśmy......Oczywiście obrazki jak w Bydgoszczy - wszystko otoczone rojami wesołych much, wszystko podawane tymi samymi rękami, którymi kasuje się pieniądze, oczywiście kas fiskalnych i jakichkolwiek paragonów brak........w każdym razie mieliśmy już kiełbasę i chleb więc wyjazd się jako tak udał........potem obeszliśmy stoiska z miodami, gdzie naszym celem był jakiś fajny, dobry miód.....wybór przeogromny, nasza wiedza nikła ale udało się wypatrzeć ładny miód sprzedawany przez fajną Panią mającą fajnego pieska....Sosna załatwiła sprawę płatności, wygłaskaliśmy psinkę i poszliśmy dalej......Kupiliśmy jeszcze dżemy/konfitury i już mocno wymęczeni czym prędzej czmychnęliśmy do samochodu.....Autko stało dalej pod biblioteką, chłopacy dalej pili piwo - odpaliliśmy i rura do domu....Po drodze jeszcze kilka zdrowych przekleństw pod adresem co niektórych kierowców.......Wiem, że co niektórzy jeżdżą tylko do kościoła i na działkę ale cholera nie mogę ścierpieć gdy taka k...wa zajeżdża drogę lub rusza z pobocza bez kierunkowskazów w momencie omijania.....normalnie krew się gotuje.......
W każdym razie do domu dojechaliśmy późnym popołudniem, wymęczeni ale szczęśliwi......Szczęśliwi z kolejnego dnia spędzonego razem, na lotnisku i nad nim, szczęśliwi dlatego że przeżyliśmy Gruczno i cało i zdrowo wróciliśmy do domku......

Na Festiwal Smaku już chyba nie pojedziemy nigdy...Nie warto i nie polecamy....Organizacji brak, wszędzie wertepy, dziury, piach mieszający się z błotem i rozrzuconą słomą, produkty które tam są oferowane dostępne są w każdym większym mieście za ceny co najmniej o połowę niższe......Wiec po co tracić czas w tłumie bezmyślnych ludzi i się denerwować ? Jak dla nas to strata czasu.......

niedziela, 22 sierpnia 2010

W roli głównej ultralight

Był gorący sierpniowy poranek, jakaś niedziela, czy coś....Od kilku dni słyszałam ciągłe gderanie Borysa, że chce w powietrze, ale pogoda nie taka, albo jakieś inne plany......Ciągle gadał tez o jakiejś niespodziance, która miała mnie spotkać właśnie w tę niedzielę. Więc od kilku dni zastanawiałam się co to takiego może być. W sumie, to wiedziałam, że może dotyczyć to latania, a jak mi już Borys dzisiaj rano powiedział, że powinnam ubrać długie spodnie, bo może mi być zimno, to byłam tego pewna, że chodzi o latanie.
Po niedzielnym śniadanku, wpakowaliśmy się w auto i ruszyliśmy do Torunia na lotnisko Aeroklubu Pomorskiego . Kiedy tam dotarliśmy czekał już na Nas sympatyczny pan Darek - pilot, który miał mnie zabrać w powietrze. Pozostawało tylko pytanie czym mnie zabierze w powietrze. Po kilku krokach mym oczom ukazała się konstrukcja o wdzięcznej nazwie SKYRANGER - ultralekki samolocik dla dwóch osób.
SkyRanger
 Po dokładnych oględzinach, zajrzeniu tu i tam, dotknięciu każdej rurki, śrubki, oponki i zrobieniu masy zdjęć zapięliśmy pasy, założyliśmy słuchawki, zamknęliśmy drzwi i pilot Darek odpalił silnik. Niestety Borys został na ziemi.....mógł tylko patrzeć jak odlatujemy gdzieś daleko....  :)



Lekko odbiliśmy się od ziemi i równo kręcące się śmigło wyciągało Nas coraz wyżej. Po otrzymaniu zgody z wieży zrobiliśmy jeszcze krąg nad Borysem i pomachaliśmy mu efektownie skrzydłami. Mówi, że mu się podobało :) Najpierw moim oczom ukazała się panorama Torunia, potem las, Sharpy i te inne, aby potem dłużej pokrążyć nad Chełmżą.

Nad Toruniem



Chełmża i Nasze niebo

Pokrążyliśmy nad Chełmżą, polataliśmy nad Strużalem, podziwialiśmy widoki jeziora i przyrody. Nie zabrakło również rundki wokół domu, potem lot nad miastem, jeszcze jedna rundka nad domkiem i skierowaliśmy się w kierunku Lisewa. Okazało się bowiem, że tak samo jak ja Darek również pochodzi z Lisewa.

Lisewo
Nasz domek



















Po zrobieniu kółka nad Liswem przyszedł czas na powrót do Borysa. W drodze powrotnej polecieliśmy jeszcze nad Kuczwały, gdzie też się działo - sąsiedzi z Mikrolotu właśnie lądowali na macierzystym lądowisku.

Mikrolot
W drodze powrotnej poczułam się jednak jakoś nieswojo ale dzielnie wytrzymałam do lądowania. Przez to, że wysiadłam blada jak ściana nie mogłam oddać na gorąco wrażeń i emocji, a było ich sporo. Po pierwsze fantastyczny prezent, świetne widoki i super lot. Pilot okazał się wielkim pasjonatem latania i to było widać! Na pewno warto polecić Darka i będziemy zachęcać każdego, kto będzie chciał doznać podniebnej przygody, aby skorzystał z usług właśnie tego pilota.
A Borysowi należy się tysiąc milionów buziaków za kolejną fantastyczną przygodę. To był naprawdę świetny lot!

czwartek, 19 sierpnia 2010

Lubimy poniedziałki :)

Był leniwy poniedziałek.....To jeden z tych dni, kiedy masz wolne, nic Cię nie goni, nie musisz się nigdzie spieszyć.....Leżeliśmy w łóżku, właśnie obejrzeliśmy kolejny film kiedy nagle przychodzi sms  - okazuje się, że Borys ma odwołane popołudniowe zajęcia......godzina 13:00....czas leci powoli.....Nagle pada pomysł - jedziemy nad morze! Podczas tych wakacji nie byliśmy jeszcze nad morzem,  nie ma się co zastanawiać - Borys wychodzi z psem, ja biorę się za prasowanie koszuli, szybkie pakowanie i ruszamy! Padło na HEL ! Z adrenaliną i tęsknotą za morzem wyruszyliśmy ku kolejnej przygodzie. Droga do celu była różna....najpierw przejazd autostradą (masakryczne ceny! za taki kawałeczek drogi - ale było czysto i przejezdnie), potem zaczęły się "schody" - staliśmy w korku z dobrą godzinę. Na dworze upał niemiłosierny, w samochodzie klimatyzacja, stanie w korkach..........już dawno powinniśmy dotrzeć na miejsce, a tu nagle okazuje się, że jeszcze długa droga przed nami. Niespodziewanie zaczynam czuć się gorzej.....gardło boli mnie strasznie, czuję, że robi mi się słabo, już chciałabym być na miejscu. No i tak właśnie, z powodu mojego "pogorszenia" lądujemy koło 19:00 w Jastarni. Nasze brzuszki domagają się najpierw rybki. Jemy więc dobre jedzonko i po krótkim odsapnięciu postanawiamy iść na plażę.
Naszym oczom ukazuje się wspaniały widok.......morze, morze, morze! Cudownie! Cudownie być tutaj razem i móc delektować się wspólnymi chwilami.....i wariować oczywiście nad brzegiem morza :) Nie odważyliśmy się wykąpać, bo woda o tej porze była już dosyć zimna. Ale łaziliśmy brzegiem morza i wygłupialiśmy się bez końca! Było wspaniale!


No i podczas tego spaceru nagle naszym oczom ukazał się jakiś samotny ppg-ant, który umilił Nam  wspólne chwile. Więc tym bardziej spacer należy uznać za udany.





Po zejściu z plaży postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę portową. Robiło się już coraz ciemniej, ale to nie przeszkodziło Nam nacieszyć swój wzrok statkami, stateczkami, łajbami i innymi luksusowymi jachtami.
Po wyczerpujących spacerach przyszła kolej na pyszną kawę i gorącą czekoladę.


A potem długi powrót do domu pod osłoną nocy. Już na "naszym" terenie złapała nas burza i deszcz. No i Borys był niesamowicie dzielny! Bezpiecznie dowiózł Nas do domku, do ciepłego łóżka, gdzie wtuleni zasnęliśmy gdzieś o 2:00 w nocy.
Czekamy na kolejne takie wyprawy.....oby jak najszybciej......

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

niedziela na głodzie....

Dwa tygodnie bez latania to dużo....coraz dłuższa przerwa sprawia, że brakuje "tego czegoś" każdego dnia bardziej i bardziej.......gdy pogoda się psuje...gdy jakieś inne sprawy sprawiają, że ta przerwa staje się coraz dłuższa czuję jakieś takie rozdrażnienie....jakiś taki niepokój.....wiercę się i kręcę nie wiedząc czego chcę....jakbym miał jakieś robaki czy cóś.....
Tym razem przerwa trwała dokładnie dwa tygodnie....na kolejny w miarę dobry dzień musieliśmy czekać dość długo i jakimś dziwnym trafem znowu warunki,okoliczności i co tam jeszcze sprawiły, że coraz bardziej staję się niedzielnym pilotem.....Ale do rzeczy - taka długa przerwa spowodowana była takim zbiegiem okoliczności, który chyba każdemu się zdarza...a to pogoda nie taka, a to jakieś inne sprawy ważne życiowo....po prostu tak czasami bywa....dość dużo można by mówić ale prawda jest taka, ze każdego dnia po otwarciu oczu była zdrowa kombinacja połączona z kalkulacją - może dziś, może jutro się uda pójść w powietrze....doznać znowu tego uczucia...tej innej przestrzeni...tej mocy i tej całej radości jaką sprawia mi latanie.......i to wkurza gdy wciąż coś tam nie pasuje...a to czas,....a to pogoda...wrrrrr..
W końcu pogoda zrobiła sie "w miarę" w jeden z tych dni kiedy dodatkowo mieliśmy dosyć dużo wolnego czasu...Po sobotnich ślizgawkach przyszła niedziela z dobrą poranną prognozą mówiącą o słabym porannym wietrze...


Pobudka o piątej, kontrola pogody, rzut oka na prognozy przy szybkiej kawie, pakowanie i wyjazd na łąkę....Trochę obawa przed tym jak ta nasza łąka wygląda i jak się zmieniła w te ostatnie dwa tygodnie....Na miejscu okazało się, że nie jest tak źle...trochę zarosła ale udało się tym razem na nią wjechać, więc nie trzeba było nosić tego całego majdanu na własnym grzbiecie....Być może leniwy się robię..... Wypakowanie i kontrola sprzętu, drobna naprawa napędu (dokładniej manetki - gąbka "w uchwycie" zaczęła się rozwalać wiec na miejscu wykonałem drobną modyfikację i teraz już całość wygląda i działa jak powinna), rozłożenie skrzydła w wilgotnej trawie i wystartowałem :):) Start zupełnie łatwy dzięki warunkom - wiatr wiejący równo z siłą ok 2 metrów sprawił, że nie trzeba było wcale biec.....wciągnięcie skrzydła...kilka kroków....pełna "rura" i jestem na wznoszeniu....... w powietrzu tak sobie....niby startowałem wcześnie ale wiaterek trochę sie rozminął z prognozą...wiało silniej niż było "w planach" ale podjąłem "rękawicę pogodową" i postanowiłem polecieć "do domu, nad Sosnę" pokazać się, zamachać łapką, wysłać kilka buziaków i wrócić......w końcu wystartowałem żeby gdzieś polecieć, a nie od razu wylądować....ciągnie mnie do Niej i kropka.....


Z wiatrem fajnie....nawet baaaardzo fajnie, bo szybko jakbym wcisnął kilka speedów....GPS pokazywał ok 60km/h względem ziemi więc przy locie na 50 metrach wydawało się to rajdem......biorąc pod uwagę, że latam na poczciwym powolnym Nemo nad domem byłem "ino myk".......zakręciłem, zawirowałem i trzeba było wracać......i tu już zaczęła się zabawa i kombinacje...pod wiatr zaledwie 5km/h (oczywiście względem ziemi) z wciśniętą belą......myśli różne -  czy czasami nie zacznie wiać mocniej....czy czasami gdzieś tam klapki ne złapie albo jakiegoś innego fronta.....zero stresu - bardziej taka jakaś chłodna kalkulacja...dobrze bo w powietrzu nie ma co panikować,a  im trudniejsze warunki tym więcej umiejętności w przyszłości....w końcu w tym żółwim tempie dociągnąłem nad naszą "dużą" łąkę...wylądowałem trochę twardo z lekkim przytupem....zaskoczyło mnie to, że przy samej ziemi prawie nic nie dmucha i to, że w trawie do kolan czasami ciężko wyczuć gdzie jest dokładnie "matka ziemia"....skrzydełko chwilkę po lądowaniu powisiało nad głową.....nie chciało lądować czy co?? po kilku krokach położyło się grzecznie w trawie bogatej jeszcze w poranną rosę......Poskładałem, pozwijałem i rura do domu....po drodze jeszcze krótkie zmycie auta po resztkach płyty poślizgowej Toruńskiej Akademii Jazdy i do domu...do Sosny........
Podsumowując lot fajny, dużo uczący, z gatunku tych w których zdobywa się umiejętności i z którego dużo się wynosi. Gdyby wiatr był słabszy (lądowałem przy dobrych 3 metrach) to na moim skrzydełku latałoby się przyjemniej, ale mniej bym się uczył....ale doświadczenie to także latanie w takich trochę trudniejszych warunkach i cieszę się, że się tak fajnie wszystko udało....że poleciałem, pogapiłęm się na widoki, poleciałem nad Sosnę, wróciłem i wylądowałem :) No i przerwałem te dwa tygodnie bez latania :)



A wieczorem była burza....z piorunami; ulewą i innymi tego gatunku zabawami....całkiem fajna burza :)

niedziela, 15 sierpnia 2010

wyślizgana sobota

Jako, że człowiek właściwie cały czas się uczy skorzystaliśmy z okazji pojeżdżenia na płycie Toruńskiej Akademii Jazdy . Zajęcia przeprowadzone zostały w Toruniu, na terenie, który znajduje się na krańcu lotniska aeroklubowego. Więc lokalizacja wręcz idealna :)
W sobotni poranek zameldowaliśmy się na zajęciach teoretycznych, gdzie szczegółowo omówione zostały te wszystkie rzeczy, o których niby się wie, a które sprawiają, że każdego roku na polskich drogach ludzie kręcą swoimi autkami bączki niespecjalnie wiedząc co się dzieje dookoła. W trzy godziny doszlifowaliśmy teorię i po napompowaniu kół wyruszyliśmy pośród kawalkady pojazdów na płytę....znaczy się zobaczyć co nam w głowach zostało i jak działać by pojazd zachowywał się w miarę zgodnie z tym czego od niego oczekujemy....












Po dojechaniu na miejsce naszym oczom ukazała się płyta poślizgowa - specjalnie wymalowany kawałek pasa startowego, dodatkowo zraszany wodą, na którym będziemy wykonywać zadania, w których będziemy jeździli slalomem, omijali wyimaginowane staruszki, hamowali w ostrych zakrętach i ogólnie bawili się naszym autkiem w sposób, jakiego nie poleca się robić na zwykłych drogach :). Każda "załoga" dostała radyjko by być w ciągłym kontakcie z instruktorem. Każda załoga była gotowa i zaczęliśmy. Do zrobienia było kilka zadań, które opisuję poniżej :
- jazda slalomem z coraz większą prędkością, w którym wraz z każdym przejazdem rosła prędkość i pojawiały się utrudnienia (jak np. prowokowanie poślizgów poprzez zaciąganie hamulca awaryjnego).....było fajnie, w pewnym momencie zakręciliśmy takiego bączka, że hoho....ale ćwiczenie dało jakieś tam podstawy i doświadczenie w tym co samochód może zrobić gdy zbyt mocno się chce coś zrobić lub gdy po prostu się nie myśli :)
- powolna jazda od krawędzi do krawędzi - ćwiczenie mające na celu naukę i dobre kręcenie kołem kierownicy....Trochę trzeba było się namachać ale to dobrze - im więcej roboty teraz tym mniej w przyszłości
- szybsza jazda po zainscenizowanym "torze" - tu także uczyliśmy się machać kołem...tyle że w innych warunkach i innej techniki
- próba hamowania do zatrzymania z coraz wyższej prędkości. Tu było wesoło - wjeżdżaliśmy na płytę z coraz większą prędkością i zaleceniem, aby zatrzymać pojazd....nie sądziłem, że z drobną zmianą prędkości  tak drastyczne rośnie droga hamowania i czasami tak trudno opanować naszego mechanicznego rumaka....
- próba hamowania do zatrzymania w łuku drogi.....ćwiczenie podobne do poprzedniego z tą różnicą, że poruszaliśmy się po zakręcie....oczywiście prędkość w każdym przejeździe coraz wyższa....i za każdym razem silniej wypadaliśmy z zakrętu zatrzymując się coraz dalej i dalej.......
- próba ominięcia przeszkody, powrotu na swój pas i zatrzymania pojazdu.....oczywiście z coraz wyższą prędkością....Tu tez było ciekawie.....gdy jechaliśmy 30 nie było większych kłopotów, gdy jeździliśmy szybciej zatrzymywaliśmy się zdecydowanie daaaaaaalej.......raz nas zakręciło na tyle konkretnie, że przez chwilę nie wiedzieliśmy w którym kierunku wypadniemy z płyty.....przy większych prędkościach przeszkodę ominąć trudno, ale się da....trudniej wyhamować.....












Oczywiście każde zadanie poprzedzone zostało krótkim wstępniakiem i omówieniem. Było dzięki temu łatwiej i nie wyłapaliśmy jakichś tam złych nawyków. A o to chodziło....Kilka samochodów nie wytrzymało prób i wśród "awarii komicznych" pojawiły się te trochę większe....Do pierwszej kategorii należy zaliczyć odpadające korki i kierunkowskazy, które odpadały aż miło, do drugiej odpadający tłumik czy braki w paliwie....nasz escort jak zawsze idealnie się sprawdził - niby stary, niby rzęch ale jeździ jak się patrzy i się nie sypie....a to najważniejsze.....












Po ok trzech godzinach ślizgania, ścigania, omijania i tych innych wygibasach skończyliśmy "praktykę", wróciliśmy do "ośrodka", spuściliśmy powietrze z kół i wróciliśmy do domu.

Podsumowując trzeba napisać, że strasznie dużo wynieśliśmy z tego szkolenia. Doświadczeń tam zdobytych nie zdobywa się codziennie, takich rzeczy nie ćwiczy się codziennie i bardzo dobrze, że mogliśmy zrobić na płycie takie rzeczy jakich na drodze prawdopodobnie nigdy nie chcielibyśmy doświadczyć. Dużo się nauczyliśmy i to będzie procentowało w naszym codziennym życiu. Na niektóre rzeczy związane z prędkością i hamowaniem otworzyliśmy oczy, bo tu tak naprawdę było widać jak różne warunki wpływają na bezpieczeństwo.

A w tle latał Antek wywalający co jakiś czas skoczków....wiec to szkolenie miało nawet "lotniczy akcent"....:)

wtorek, 10 sierpnia 2010

Lijakowe wspominki

Nowa produkcja której tematem jest kilka migawek z naszego wyjazdu do Słowenii jest już w sieci....Sosna nakręciła dużo fajnego materiału, wiec trzeba było to jakoś zmontować i dodać muzykę....Efekt końcowy poniżej :

czwartek, 5 sierpnia 2010

Czasami warto odpuścić

Plan na wczorajszy dzień to kolejna nasza wizyta na lotnisku aeroklubu w Inowrocławiu.
Ale plan nie do końca wypalił. Oczywiście lotnisko działało - Piotr szkolił kolejnych w tym sezonie kursantów, Rysiu dzielnie holował, latali także znajomi napędziarze. Tyle, że "latało wojsko" i całe tekstylne lotnictwo było ograniczone do wysokości 300 merów i tylko w obrębie lotniska. W takich warunkach odpuściliśmy i nawet nie rozkładaliśmy skrzydła....Trochę posiedzieliśmy, trochę pogapiliśmy się na kursantów, trochę na przepiękne Mi-24, trochę poplotkowaliśmy i wróciliśmy do domu.
Gdy wracaliśmy nad Chełmżą zauważyliśmy dwie trajki wesoło terkające na "naszym niebie". Szybka decyzja - musimy ich zlokalizować - kto to i skąd startuje......
W zachodzącym słońcu jechaliśmy w stronę Wąbrzeźna widząc raz lepiej,  raz gorzej te nasze "cele". W końcu ich zgubiliśmy. Zrezygnowany prowadziłem do domu kompletnie nie wiedząc gdzie dojechaliśmy. Sosna jednak miała idealne rozeznanie w przestrzeni i prowadziła mnie tak świetnie, że wyjechaliśmy wprost na łąkę gdzie owi paralotniarze wylądowali. Zostawiłem samochód i poleciałem się przywitać z ludźmi, którzy tak bez zapowiedzi latali po naszym niebie...a mnie z Nimi nie było. Przesympatyczni koledzy czasami latają w naszych okolicach - jeden jest z Torunia,a  drugi z Wąbrzeźna i dzięki temu wieczorowi mamy kilka kolejnych pomysłów na wspólne latanie z ludźmi, którzy dzielą naszą pasję do oderwania się od ziemi.
Podsumowując - Sosna ma wspaniałą orientację, a latanie które odpuściliśmy zaowocowało początkiem znajomości z okolicznymi pilotami :)

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

PPG czyli wreszcie w domu

Po powrocie chciało się latać....oj chciało.
Niedziela zaoferowała ładne popołudnie ze słaby wiatrem z tendencją do mocnego zaniku. Zapakowaliśmy się i wyruszyliśmy na objazd "naszych łąk" na Strużalu. Mniejsza niestety zarosła, większa wyglądała lepiej, ale nie szło na nią wjechać........Szybka decyzja, wypakowaliśmy się; poskładaliśmy napęd i na piechotę wszystko przenieśliśmy. Start od pierwszego razu zaowocował lotem, w którym obleciałem całe jezioro, pomijałem się kilka razy z sąsiadami (motolotnie), polatałem na "niskiej" nad Sosną i pokręciłem się po okolicach, w których nie byliśmy od dłuższego czasu. Potem lądowanie, przenoszenie, pakowanie i do chaty.
Podsumowując -  półtorej godziny trwający lot pozwolił poczuć się "jak w domu" po ostatnich tygodniach, w których niestety brakowało tego pierdzenia za plecami......