środa, 31 lipca 2013

warsztat marzeń....

   Gdy zaczynałem swoją przygodę z napędowym lataniem na paralotniach miejscowych "pepegantów" można było policzyć na palcach. Takie czasy czarnej magii, prehistorii i w ogóle dawne dzieje. Dziś, kilka lat później, liczba pilotów zdecydowanie wzrosła, miejsc do startowania jest okrutnie dużo, a co niektórzy pochwalić się mogą dostępem do całkiem dobrze wyposażonych warsztatów z kompletem narzędzi, części, różnego rodzaju przydatnych drobiazgów, śmigieł czy nawet maszyn do szycia.
   Moje solo od jakiegoś czasu serwisujemy właśnie w takim miejscu. Dużo miejsca, porządne narzędzia, kilka napędów pod ścianą, trajki, spawarki, a nawet kawa i dostęp do sieci gdy wypadnie potrzeba sprawdzenia czegoś online. Dodatkowo latający właściciel zakochany w lataniu jak mało kto, o wiedzy jakiej można jedynie pozazdrościć.
    Wiadomo, że gdy jest warun, latać się chce, to dokładnie takie miejsce jest idealne by pogrzebać przy sprzęcie. Po ostatnich przejściach nie było innej opcji, jak wyprostować ramę, a śmigło wysłać do kogoś, kto sprawi, że będzie jak nowe. Śmigło pojechało i do czasu powrotu będę latał na pożyczonym. Została jedynie naprawa ramy. Nie ma sensu się produkować jak taka naprawa wygląda - napiszę tylko, że po raz pierwszy w życiu widziałem tak fachowo przeprowadzone prostowanie. Kilku różnych "fachowców" już spotkałem, kilka różnych napraw sam zrobiłem i w kilkunastu uczestniczyłem, ale to co dane mi było zobaczyć w owym warsztacie przeszło moje dotychczasowe wyobrażenia, zaś tych wszystkich tzw "fachowców" od spawania i prostowania mogę nazwać jedynie pacykarzami. Całe popołudnie zeszło na drobiazgowym grzebaniu w napędzie i efekt jest taki, że moje Solo dziś wygląda kosmicznie lepiej niż napędy produkowane seryjnie. A co najważniejsze, wreszcie jestem pewny każdego spawu, każdego drobiazgu, każdej śrubki i śrubeczki......


niedziela, 28 lipca 2013

pierwsze śmigło od pięciu lat....

   Pech chciał, że podczas kolejnego już dnia w Brąchnowie, na zupełnie nowej łące spaliłem pod rząd kilka startów. Efektownie cholera było, bo po raz pierwszy w karierze udało się uszkodzić śmigło i delikatnie wgiąć ramę kosza.Teraz patrząc z perspektywy domowych pieleszy to był w ogóle jakiś taki dziwny i pechowy dzień. Upał niemiłosierny, popołudniowy rzęsisty deszcz i totalny brak wiatru. Jakieś dziwaczne słabawe podmuchy ze wszystkich stron i totalna kołomyja "gdzie startować".
   Łaziłem i rozkładałem skrzydło jak głupi, bo za każdym razem było zupełnie odwrotnie niż na początku. Ostatecznie wybrałem miejsce, postawienie skrzydła, bieg, pełen gaz, lecę, siedzę i nagle opadam szorując po ziemi nawet nie zdążywszy zipnąć. Przy drugim starcie zabrakło łąki. Biegłem, pędziłem i nic. Trzeci raz podobny i czwarty "na odeczepne" wyglądający jak pierwszy. Dostałem "cztery do zera". Dwie godziny rozkładania skrzydła, biegania w upale z zatankowanym pod korek napędem sprawiają, że człowiek zastanawia się nad sensem życia, latania na paralotniach i sensem wszystkiego. Wtopa do potęgi choć mówią, że lato fajne jest.
   Podczas składania sprzętu do domu jeszcze jedna fanga od losu. Delikatnie uszkodzone śmigło zionące wyszczerbioną końcówką jednej z łopat (może jeden centymetr kwadratowy) i delikatnie skrzywiona rama kosza przypomniały, że żaden napęd nie jest tak pancerny jakbym chciał, że zawsze coś może się zdarzyć i każdy spalony start niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Tym razem padło na sprzęt, a straty są stosunkowo niewielkie i łatwe do naprawy...Bardziej wkurza mnie, że straciłem popołudnie biegając jak jakiś dziwak po łące z jakimś hałaśliwym żelastwem na plecach bez żadnego efektu, a nawet ze stratą.....

piątek, 26 lipca 2013

Brąchnowo na lotniczo....

   Już w następny dzień po lataniu w Pływaczewie udało się znów nieco polatać i potestować napęd w jakimś dłuższym locie. Prognozy zapowiedziały całkiem fajne popołudnie i choć przeszła krótka, treściwa, mokra, letnia burza można było dopisać dwie godzinki do ogólnego nalotu.
   Start krótko po osiemnastej, kilka kręgów po okolicy i oblot kilku dawno nie oglądanych z góry okolic. Trasa dosyć prosta, wyliczona na ok 70 kilometrów pękła w dwie godziny z minutami, lądowanie, składanie napędu i kolejny wieczór z bananem na gębie z powodu super fajnie pracującego napędu. Dodatkowo oblatane nowe miejsce, zatem dobra passa trwa ;)

czwartek, 25 lipca 2013

no i hula.....

   Po wymianie przewodów i wyregulowaniu gaźnika trzeba było Solówkę oblatać. Okazja trafiła się jak na zawołanie, czwartek okazał się łaskaw i napęd mógł pokazać na co go stać. Spisał się wyśmienicie.
   Pierwszy start bez jakichkolwiek problemów, pół godziny pyrkania w resztkach termiki i lekkim wietrze nad łąkami w Pływaczewie. Potem lądowanie, chwila odpoczynku, kontrola świecy i napędu. Wszystko najzupełniej pozytywnie.
   Do zachodu słońca było jeszcze nieco czasu, kumple gdzieś się rozsypali po niebie, więc w drugim locie można było poświrować nad okolicą jakimiś niskimi lotami, jakimiś obrotami maksymalnymi i lataniem w różnych konfiguracjach speeda i trymerów. Na sam koniec jakieś wygłupy, spiralki, wingovery i inne wygibasy. Lądowanie z totalnym bananem na twarzy z napędu, który wreszcie pracuje jak należy....


środa, 24 lipca 2013

ja mu w gaz - epilog

   Temat gaśnięcia podczas pochylenia napędu, dodawania gazu i problemów z wolnymi obrotami wyjaśniony. Początkowo typowałem dwie  najbardziej prawdopodobne przyczyny.
   Jedna to uszkodzony dren paliwowy i zasysanie przez gaźnik lewego powietrza, druga to stare "bebehy" gaźnika (membranki, siteczko itd).
Na pierwszy ogień poszła wymiana drenów bo tak łatwiej, prościej i szybciej. Po zdjęciu starych już wszystko stało się wiadome - jedne z nich pęknięty tak, że aż razi w oczy szparą wielką jak typowa nadwaga amerykańskiego obywatela. Nowe dreny, regulacja gaźnika, kontrola i już wszystko cacy.
    Pozostało jeszcze oblatać, sprawdzić spalanie, świecę i pracę w różnych konfiguracjach (jakieś ostrzejsze skręty, spirala itp). A potem już cieszyć się lataniem, bo pogoda ostatnio wręcz wymarzona...

wtorek, 23 lipca 2013

vario no.8 dostarczone....

   "Letni" numer jedynego polskiego magazynu paralotniowego zapowiedziany był na 18 lipca. Następnego dnia ukazała się informacja na grupie, że wszyscy chętni mogą już się w niego zaopatrzyć w centrum paralotniowym za skromne 21,90 z przesyłką. Zatem "Vario rzeczywiście wyszło". W "centrum" jest, zatem w empiku też już gdzieś leży i każdy, kto ma gdzieś pod nosem takową sieć, może już kupić w tradycyjnej kolejkowej dystrybucji.
   Nam od dawna nie chce się fedrować półek sklepowych, przepłacać za przesyłkę też nie ma sensu i kilka miesięcy temu wybraliśmy opcję prenumeraty dla członków PSP. W takim wypadku koszt czterech numerów zamyka się w kwocie równych czterech dych, a samą gazetę listonosz dostarcza grzecznie do domu. Taka opcja jest najtańsza i najwygodniejsza - nie trzeba nigdzie dymać, szukać po półkach i niepotrzebnie przepłacać - na czterech numerach oszczędza się na butelkę dobrego oleju, a to już coś.
   Nowy numer trzyma dokładnie ten sam poziom co poprzednie. Kilka ciekawych artykułów, wywiady, nieco zdjęć, a całość okraszona reklamami i różnego rodzaju większym lub mniejszym lokowaniem produktów....Zawsze można się czepnąć treści, zawartości lub nadmiaru reklam, jednak sądzę, że każdy z ludzi zafascynowanych znajdzie tam coś dla siebie. Poza tym to jedyna takowa tradycyjna papierowa publikacja na rynku jednocześnie potrafiąca sensownie zająć myśli w oczekiwaniu na pogodę do latania......


czwartek, 18 lipca 2013

ja mu w gaz....

   Ostatnia fala opadów przetoczyła się momentalnie i choć jeszcze trochę wiało, nie było innej opcji jak zapakować sprzęt i ruszyć na łąkę oblatać napęd po zmianie paska. Początkowy plan to powtórka z latania w Pigży, jednak ostatecznie wybór padł na "domową łąkę" na Strużalu. Łąka, choć położona najbliżej domu, nie była używana od minionego lata. Jakoś wtedy zarosła, zawilgotniała i inne bardziej pasowały. Niemniej teraz jest ładnie wykoszona i chyba najlepiej służy wszelkiego rodzaju oblotom, testom i innym podobnym pomysłom.
   Poczciwe Solo po wymianie paska wyraźnie zyskało na mocy i te kilkanaście "kucy" deklarowanych przez producenta napędu już nie przypomina jakichś nędznych chabet jakimi były do niedawna. Napęd pracuje wyraźnie równiej i lepiej się wkręca. Nowy pasek dobra rzecz, po prostu.
   Do osiemnastej dosyć mocno dmuchało i z tego powodu trzeba było czekać. Gdy delikatnie zaczęło siadać (do ok 3-4 metrów) Buran powędrował z wora na łąkę, napęd na plecy, taśmy do karabinków i w końcu byłem gotów.
   Odpalenie bez kłopotów, postawienie skrzydła i przysłowiowa "dupa" - ja Mu w gaz, a On zgasł. Odwracam się, odpalam ponownie. Skrzydło posłusznie wstaje alpejką, odwracam się, gaz i znów powtórka - gaśnie. Kolejny raz odpalam, postawienie skrzydła i podczas dodawania gazu kolejna wtopa.
   Postanawiam się wypiąć. Za gorąco, za męcząco i za dużo myśli co to za cholera mi wlazła w silnik. Do tego pot zalewa twarz, spływa ciurkiem po plecach i gdzieś dalej. Konkretnie sapie z braku kondycji i klne w duchu zadając sobie pytanie "po jaką cholerę zatankowałem się pod korek ?".
   Odsapnąłem, odpocząłem, odpaliłem napęd, przejrzałem, sprawdziłem, skontrolowałem i tym razem wszystko było cacy. Równa praca, obroty też niczego sobie, więc co mu dolegało wcześniej ? Nowy filtr paliwa ? Jakieś lewe powietrze czy jak ?
   Powtórka startu, skrzydło pięknie stoi nad głową, bieg, gaz i znów fabryka zgasła. Kolejny start, łapy na szarpaczke, po kilku razach zaskoczył, schylam się po taśmy, gaśnie cholernik. Tym razem już zacząłem kląć. Odpalam na nowo. Litrów potu na grzbiecie już nie liczę, a w kombinezonie istna sauna.
Ważne jest, by wystartować i choć chwile polatać. W końcu po to przyjechałem, męczę się z tą cholerną szarpanką, dźwigam to żelastwo na plecach, tracę popołudnie na bieganie po jakichś wertepach i tak bardzo to uwielbiam.
   Nieco popuściłem taśmy, odsapnąłem i tym razem start wyszedł bez większego problemu. Buran wstał jak zawsze bez kłopotów, kilka kroków, pełny gaz, delikatne ściągnięcie sterówek i wreszcie poleciałem. Uffff wreszcie można nieco odsapnąć, nie trzeba nigdzie biegać, uprząż jest wygodna, pod nosem butelka wody, widoki jak zawsze fajne i ogólnie jest gitara.
   Kilka kręgów nad Strużalem, akurat, by złapać nieco wysokości przed lotem nad miasto. Trochę wygłupów nad właścicielami łąki, chociaż tak im sie odwdzięczę za to moje deptanie trawy i hałasowanie w okolicy. Dzieciaki kiwają, starsi też, wiec chyba zadowoleni ;)
   Pod wiatr na speedzie wlokę się niemiłosiernie, jednak w końcu docieram nad dom. Trochę wygłupów nad Sylwią, kiwamy sobie. Ostatecznie uciekam stamtąd spłoszony widokiem jednego z sąsiadów, który w przysłowiowych gaciach wylazł na balkon. Fuuu, widok koszmarny. Niektórzy już tak mają, sąsiadów się nie wybiera, trudno. Odlatuję. Wolę, by jakiś tam "gaciowy" w znoszonych majtach nie myślał, że latam nad dom, by akurat jemu pokiwać.....



   Kręcę się godzinkę nad miastem i okolicami. Wiedziony ciekawością sprawdziłem czy wrak tutki (o którym pisaliśmy rok temu TUTAJ) nadal leży porzucony. Jest, nigdzie nie wywieziony. Znów mi szkoda fajnego samolotu tak nędznie dogorywającego. I jakoś nadal myślę, że żadne Jastrzębie, eFy i inne nowoczesne plastikowe amerykańskie wynalazki nie będą wzbudzać tak pozytywnych uczuć, jak stare poczciwe MiGi czy Su.


   Jak już zacząłem latać "u siebie", trzeba było jeszcze zajrzeć do sąsiadów z Mikrolotu. Ostatecznie to trochę jak lotnisko pod nosem, więc widok zawsze fajny. Tym razem nikt tam nie lata, stoją jedynie trzy samoloty. Jest właściciel, kiwamy sobie, jakiś tam szybszy zakręt i odlatuję do siebie. Nie chcę przeszkadzać, gdyby planowali latać.


   Trochę latania nad Strużalem, znów trochę wygłupów i podchodzę do lądowania. Ostrożnie, blisko drzew w lekko szkwalistym wietrze. Wyszło cacy. Gdy składam skrzydło nadlatuje nisko samolot. A wiec jednak ktoś z Mikrolotu wystartował. Fajny widok.
   Na koniec przyszedł czas na testowanie napędu po locie. Odpala bez problemów, równo chodzi jednak ma tendencję do gaśnięcia przy pochyleniu. Przyczyna prawdopodobnie leży po stronie zużytych membran gaźnika lub przewodu paliwowego. Pogoda w najbliższych dniach ma być średnia więc idealnie pasuje do grzebania przy sprzęcie. Akurat by w spokoju wszystko sprawdzić, wymienić i potem oblatać w jakiś fajny dzień.

 

środa, 17 lipca 2013

jeden taki śmietnik....

   Ludzie, którzy latają już tak mają zakodowane, że gdzieś tam ukradkiem jakaś część ich natury wciąż bywa przyczajona i skupiona na obserwacji nieba w poszukiwaniu jakichkolwiek akcentów związanych z pasją latania. Ja też tak mam i to w jakiś sposób jest normalne, że czasami udaje się zauważyć jakiś drobiazg. Coś koło czego inni przejdą obojętnie, jednak potrafiące zapaść w oko i pamięć...
   Kilka dni temu zagościłem u znajomego pilota. Trochę grzebania przy napędach, nieco pogaduszków i jakaś kawa w tle. I widok, który zasłużył na pojawienie się na naszym blogu. Widok chyba jedynego takiego śmietnika na świecie :


Tfu śmieciowa rewolucja....

   O tym, że w Polsce każda największa bzdura jest w stanie przejść przez parlament wiadomo nie od dziś. Jakiś czas temu ekipa z Wiejskiej fundnęła wszystkim rewolucję ze śmieciami. W wielkim skrócie ukręcono łeb konkurencyjności, wolnemu rynkowi pokazano środkowy paluch, władze lokalne zdecydowały za mieszkańców kto ma się zająć ich śmieciami, dowalono konkretne opłaty i potraktowano ludzi jak przysłowiowe bezbronne owieczki zaganiane kijem pastucha. Rewolucja została okraszona frazesami dbałości o środowisko, likwidacji dzikich wysypisk, ekologii i różnymi różnistymi innymi powodami. Nagle w Polsce miało się stać czysto, czyściutko, schludnie i ładnie.
   Sęk w tym, że śmieciowa rewolucja wyszła jak zawsze mocno kulawo. Tu urzędnikom nie wyszedł przetarg, tam zapomnieli o śmietnikach, a w jeszcze innych miejscach w ogóle nikt się nie przejął i śmieci pięknie posegregowane nadal lądują razem w jednej śmieciarce.
   Tak, jak to z każdą rewolucją okazało się, że choć cele szczytne, wszystko znów zostało rozpieprzone przez ludzi wprowadzających owe udogodnienie i zamiast zmiany na lepsze mamy kolejną wtopę.
   Może bym się nie czepiał, ale u nas też nie wyszło.
Śmieci segregowaliśmy od dawna, były odpowiednie pojemniki, śmieciarze opróżniali je raz w tygodniu i najzwyczajniej w świecie taka sytuacja działała. Aż się chciało dbać o porządek.
   Niestety zostaliśmy uszczęśliwieni na siłę i od pierwszego lipca w temacie śmieci widać wyraźną klęskę. Przez ostatnie tygodnie liczne pojemniki zostały stłoczone w "śmietniku", dzięki czemu segregacja została sprowadzona do przeciskania się pośród much w oparach smrodu i zgnilizny, śmieciarze opróżnili kubły zaledwie raz, a płacić za taką sytuację trzeba więcej niż dotychczas. Po prostu syf, smród, bajzel i burdel...
   Zawsze znajdzie się taki co powie, że to ludzie brudzą, że to ludzie zawinili i nie segregują właściwie. Tere fere. Codzienność, to źle skonstruowane umowy śmieciowe, niedopracowana ustawa i kilka innych spraw na poziomie miasta, czy gminy. Może i tak czasami jest, że zawini człowiek, ale krew mnie zalewa, gdy widzę jak polskie państwo uszczęśliwiło ludzi na siłę traktując jak barany kierowane odgórnie. No ale tak to już w Polsce jest, że miało być kolorowo, a wyszło jak zawsze......


wtorek, 16 lipca 2013

contitech do wymiany....

   Temat pasków wrócił jak bumerang szybciej niż sądziłem. Jesienią ubiegłego roku w miejsce zużytego paska Optibelt założyłem pasek konkurencyjnej firmy Contitech. Po trzydziestu godzinach było dobrze, zimę też przelatałem, lecz gdy ostatnio liczba godzin pracy zaczęła zbliżać się do setki coraz mocniej było widać, że pasek się skończył i jak najszybciej należy go wywalić. Szybciej niż się spodziewałem.
   Pół roku i setka godzin pracy pokazała wyraźnie, że paski Contitech jednak odbiegają jakością od nieco droższych Optibelta. Taki pasek kręcił się wcześniej i dłużnej wytrzymywał. Dodatkowym plusem jest to, że paska Optibelt nie musiałem naciągać nigdy podkładkami, zaś w przypadku Contitecha to był właściwie standard. Wczoraj przeprosiłem się z Optibeltem i solówka dostała nowy pasek. 
   Zobaczymy jak długo ten wytrzyma - spodziewany wynik powinien  być leszy niż w wypadku tańszego Contitecha, choćby tylko z tego powodu, że Opibelt wytrzymywał wcześniej 150 - 200h.
   Jak pisałem Optibelt jest nieco droższy, jednak różnica jest na tyle mała, że właściwie niezauważalna (w sklepach OPTIBELT to wydatek ok 70 - 80 PLN, a CONTITECH to ok 50 -60 PLN)


poniedziałek, 15 lipca 2013

Osada Karbówko, czyli niedzielna parakawa....

   Od kilku dni pogoda pod psem. Do soboty padało i ogólnie aura nie sprzyja. Wczoraj nastąpiła lekka poprawa, jednak nadal wieje, więc z latania napędowego nici. Oczywiście, gdy komuś mocno zależy można krawężnikować gdzieś na górkach, jednak nas takie latanie "w ta i we wta" jakoś nie nęci.....
   Kilka dni temu padł pomysł, by spotkać się poza lataniem i w osadzie Karbówko spędzić miło popołudnie. Piloci z którymi ostatnio latam fajne chłopaki są, sympatyczni do tego nad wyraz, więc nie było co się zastanawiać. A jak się do tego dołoży, że z Sylwią lubimy odkrywać nowe miejsca to już w ogóle nie było innej opcji, jak zapakować się w niedzielne popołudnie do samochodu i ruszyć na spotkanie przygody....A dokładniej mówiąc "osady Karbówko" położonej w urokliwej dolinie Drwęcy tuż obok Kowalewa Pomorskiego.
   Pierwsze wrażenie konkretnie dobre, "osada" zaskakuje pozytywnie w każdym aspekcie i aż dziwne, że komuś udało się stworzyć tak fajne miejsce w tym poronionym kraju. Fajna wiejska architektura, dbałość o szczegóły, dobra atmosfera, masa atrakcji (od jazdy konnej, mini zoo, quadów po wieżę widokową, wiatrak, spa i baseny). Oczywiście obowiązkowy obchód, masa zdjęć i konkretny spacerowy odpoczynek w miejscu jakby stworzonym dla umęczonych miastem ludzi.





   Oczywiście nie obyłoby się bez obowiązkowej kawy, herbaty i ciastka na deser. Tu także miejscowi stanęli na wysokości - wreszcie trafiliśmy na miejsce gdzie najzwyczajniej nie było czego się czepnąć. Obsługa wzorowa, kawa wyborna, a deserowe specjały wręcz wybitne. Szarlotka fantastyczna, a sernik już  w ogóle taki, że teraz każdy inny będzie do czego porównać....Do tego normalne ceny, czysto, schludnie i wielce sympatycznie.


   Kilka godzin w osadzie zleciało, a jako, że wieczór był jeszcze wczesny pojawiła się jeszcze jedna atrakcja - wizyta w pewnej piwnicy gdzie jeden ze znajomych zgromadził kilka różnych napędów PPG. Nie ma co pisać - takie miejsce to jest to, co tygryski lubią. Duże przestronne pomieszczenie pełne sprzętu, śmigieł i narzędzi jawiło się niczym napędowa świątynia. Freszowskie SOLO, Raket, Polini Thor, trajki AirOne, a nawet jakaś stara napędziarska samoróba z epoki taśmy i sznurka.



   Kolejna kawa, kolejne rozmowy i pogaduchy sprawiające, że czas leciał, słońce zaszło i można było zupełnie stracić rachubę czasu. Zamiast jechać do domu, zostaliśmy ugoszczeni jeszcze jedną kawą w prawdziwie domowej atmosferze. Kolejne godziny zleciały niezauważenie i u siebie byliśmy grubo po północy po wielce udanym popołudniu i fajnym sympatycznym wieczorze.....Parakawa się udała :)

środa, 10 lipca 2013

polatane....

   Tytuł mówi wszystko. Wreszcie pogoda w miarę się ustabilizowała i pozwoliła polatać do przysłowiowych "bolących łapek". Wtorkowe popołudnie to kolejne godziny w powietrzu, kolejnych kilkadziesiąt kilometrów zapisanych przez GPS i kolejna trasa "po meblach" czyli lot nad Łysomice, Chełmżę, Papowo, Lubicz i Toruń.....

poniedziałek, 8 lipca 2013

kolejna łąka jest..

   Wreszcie przyszedł czas na ogromne hektary w Pigży. Idealna lokalizacja, przy drodze, bez wertepów i nierówności, z dojazdem z każdego krańca i startem na każdy kierunek. Do tego zgoda właściciela terenu, żadnych stref i zaledwie 10 kilometrów od domu. Jedyny mankament to rosnąca pasza dla krów i regularny nawóz "biologiczny", jednak gdyby latać stamtąd zaledwie kilka tygodni w roku to i tak jest się z czego cieszyć...

niedziela, 7 lipca 2013

na wybrzeżu bez zmian....

   Wiadomo, że czasami trzeba pojechać na wybrzeże, podsmażyć się na słońcu i popluskać w jakimś fajnym morzu. Jakiś czas temu byliśmy i na blogu trzeba wyraźnie napisać - na wybrzeżu bez zmian.
   Drogi nadal pełne dziur, chodniki wciąż przypominają klepiska oblepione straganami z wszelkim możliwym badziewiem dla którego "made in China" to szczyt szczytów, toalet nie liczę, bo brudne tojtoje wręcz odrzucają, a liczni miejscowi przedsiębiorcy czyhają, by wycisnąć każdą złotówkę ze spragnionego jodu turysty. Do tego totalny bajzel architektonicznych klocków, kolorów i kształtów.
   O dobre jedzenie nadal ciężko i zdecydowana większość lokalnych knajp, to drogie jadłodajnie przypominające wystrojem, smakiem i obsługą najgorsze stołówki głębokiego peerelu. Wszędzie obecne tłumy rozwrzeszczanych dzieciaków i rodzice, dla których szczytem mody są skarpetki w duecie z plastikowymi sandałami. Tłumny przegląd społeczeństwa.
   Jednak morze nadal jest, plaża nadal czeka i nawet tłum zagarniający parawanami każdy wolny skrawek nagrzanego piasku nie popsuje atmosfery plażowania nad polskim morzem. Mewy latają jak zawsze, morze szumi jak co roku, wiatr smaga twarz i jest fajnie.Woda nad wyraz ciepła, słońce jasne i można odnaleźć odrobinę oddechu. Pobyć ze sobą i odsapnąć od gonitwy dnia codziennego. To wynagradza tą całą atmosferę z którą trzeba się zmierzyć kilkaset metrów od szumu fal rozbijających się na złotawym piasku.


piątek, 5 lipca 2013

parawaiting PPG....

   Jedną z różnic pomiędzy lataniem napędowym i swobodnym jest przymusowe czekanie na starcie.
Normalnym jest, że gdy się lata swobodnie trzeba czasami ślęczeć długie minuty (a nawet godziny) by móc wstrzelić się w ten odpowiedni/właściwy moment pasujący do bezpiecznego i efektywnego startu. W lataniu napędowym takich chwil prawie nie ma, co nie znaczy, że się nie zdarzają. Zazwyczaj przyjeżdża się na łąkę, rozkłada sprzęt, odpala i startuje, a najczęstszą przyczyną opóźnień jest pilot lub awaria sprzętu.
   Czasami jednak zdarza się, że i my musimy czekać na odpowiednie warunki. Na odpowiedni wiatr, na uspokojenie termiki, na przejście opadów lub budującej się w pobliżu burzy. I dokładnie tak zdarzyło się w miniony czwartek. Prognozy raczej były dobre, wiatr też wiał tak jak powinien i jedynie budujące się w pobliżu komórki burzowe kazały czekać i czekać. I czekaliśmy tak bite trzy godziny. I choć zdawało się w w pewnym momencie, że burze nas ominą i pozwolą polatać to okazało się, że to tylko nasze pobożne życzenia. Parawaiting, czekanie, gapienie się w niebo, gadanie o lataniu i zero latania......

poniedziałek, 1 lipca 2013

gmina nie działa, działamy my.....

   W niedzielne popołudnie niejako przypadkiem przejeżdżaliśmy przez Zalesie nieopodal Chełmży. W pewnym momencie przy drodze pojawił się bezpański (?) piesek wesoło merdający ogonem. Dookoła pola i chaszcze, ludzi nie ma więc szybkie myślenie skąd, dokąd i co "On" tu robi. Gira na hamulec i Sylwia pobiegła się z nim przywitać. Na początku nieufny po chwili mocno się łasząc dopraszał kolejnych pieszczot.
   Gonitwa myśli co dalej - wygląda na ufnego, jest wesoły i choć nieco zapuszczony pewnikiem gdzieś w okolicy mieszka. Tyle że napotkani miejscowi zeznają, że piesek biega po okolicy samotnie od tygodnia i nikt nie wie gdzie Jego dom. Hmm, prawdopodobnym się stało, że ktoś wygnał, wywiózł lub po prostu wywalił tego sympatycznego psiaka, w sposób coraz bardziej modny wśród ludzi. 
   Psina śliczna, ufna, wesoła i taka, że nic tylko się z nim bawić. Ale coś trzeba przecież zrobić. Psiaka bez pomocy zostawić nie można i coś należy począć. Wziąć do siebie ? Hmm Wirus dałby mu szkołę, więc odpada. Trzeba dzwonić pod 112 niech powiadomią gminę, która ponoć powinna zareagować w takich przypadkach i odstawić psiaka do schroniska.



   Dzwonimy, 112, po chyba siedmiu sygnałach zgłasza się Toruń, gadam co i jak, facet melduje, że on nie teges i mnie przełączy do policjantów w Chełmży. Znowu kilka sygnałów, znowu mówię o co chodzi. Gość mi odpowiada, że spróbuje dodzwonić się do kogoś z gminy i oddzwoni. Czekamy głaszcząc włochacza.
   Oddzwania po może pięciu minutach, melduje, że niestety nic nie może zrobić, że numer, który ma nie działa, że niedziela i inne takie rzeczy. Do komisariatu psa też nie weźmie, więc jak chcemy możemy się skontaktować ze schroniskiem i sami psa zawieźć do Torunia. Podaje numer i już wiadomo, że gdy trzeba coś załatwić, zrobić i się czymś zająć najlepiej zabrać się za to samemu. Najwyraźniej gmina Chełmża, na terenie której znaleźliśmy tego psiaka w weekendy takich spraw nie załatwia. Dupa konkretna i wolę nie myśleć co by było, gdyby sprawa była poważniejsza. Dobrze chociaż, że uczynny policjant z miejscowego posterunku wykazał się odrobiną pomocy.
   Psiak został zapakowany do samochodu i wyraźnie się tam zadomowił. Cały czas tulił się mocno i wręcz szukał dłoni, by go pogłaskała, podrapała za uchem i jedynie oczy rzucały figlarne błyski. Fajny zwierzak.
  Telefon do toruńskiego schroniska, rozmowa z osobą na dyżurze przewidzianym właśnie dla takich przypadków. Jest sam i ma masę roboty - widać sezon turystyczny w pełni i ludzie pozbywają się zwierzaków jak tyko mogą. Adres wbijamy w nawigację i ruszamy, by nieco przed dziewiątą wieczór być na miejscu. Niestety musimy czekać więc szalejemy po trawniku próbując psiaka zainteresować piłką i kilkoma komendami. Nie nauczony za bardzo, ale widać, że pojętny, zmyślny i chętny do nauki. Wesoły strasznie i już się przyzwyczaił do naszego towarzystwa. My do Niego też.....


   W końcu nastąpił najtrudniejszy moment tego wieczoru. Trzeba było się pożegnać z naszym najnowszym psim kumplem i zostawić Go pod dobrą opieką ludzi, którym zależy na dobrym losie każdego porzuconego zwierzaka. Jeszcze nadawanie numeru (dostał siedemdziesiąt siedem), spisanie dokumentów i już ma nowy dom. Czekają go teraz dwa tygodnie kwarantanny, szczepienia, badania, obserwacja i jak znajdą się chętni nowy dom, miejmy nadzieję pełen tego wszystkiego o czym ludzie zdają się tak często zapominać. O tym, ze zwierze nie jest rzeczą, że wymaga odpowiedzialności i odrobiny dobrego traktowania, a w zamian da tyle ile tylko będzie w stanie, bezwarunkowo i szczerze....