Od kilku dni pogoda pod psem. Do soboty padało i ogólnie aura nie sprzyja. Wczoraj nastąpiła lekka poprawa, jednak nadal wieje, więc z latania napędowego nici. Oczywiście, gdy komuś mocno zależy można krawężnikować gdzieś na górkach, jednak nas takie latanie "w ta i we wta" jakoś nie nęci.....
Kilka dni temu padł pomysł, by spotkać się poza lataniem i w osadzie Karbówko spędzić miło popołudnie. Piloci z którymi ostatnio latam fajne chłopaki są, sympatyczni do tego nad wyraz, więc nie było co się zastanawiać. A jak się do tego dołoży, że z Sylwią lubimy odkrywać nowe miejsca to już w ogóle nie było innej opcji, jak zapakować się w niedzielne popołudnie do samochodu i ruszyć na spotkanie przygody....A dokładniej mówiąc "osady Karbówko" położonej w urokliwej dolinie Drwęcy tuż obok Kowalewa Pomorskiego.
Pierwsze wrażenie konkretnie dobre, "osada" zaskakuje pozytywnie w każdym aspekcie i aż dziwne, że komuś udało się stworzyć tak fajne miejsce w tym poronionym kraju. Fajna wiejska architektura, dbałość o szczegóły, dobra atmosfera, masa atrakcji (od jazdy konnej, mini zoo, quadów po wieżę widokową, wiatrak, spa i baseny). Oczywiście obowiązkowy obchód, masa zdjęć i konkretny spacerowy odpoczynek w miejscu jakby stworzonym dla umęczonych miastem ludzi.
Oczywiście nie obyłoby się bez obowiązkowej kawy, herbaty i ciastka na deser. Tu także miejscowi stanęli na wysokości - wreszcie trafiliśmy na miejsce gdzie najzwyczajniej nie było czego się czepnąć. Obsługa wzorowa, kawa wyborna, a deserowe specjały wręcz wybitne. Szarlotka fantastyczna, a sernik już w ogóle taki, że teraz każdy inny będzie do czego porównać....Do tego normalne ceny, czysto, schludnie i wielce sympatycznie.
Kilka godzin w osadzie zleciało, a jako, że wieczór był jeszcze wczesny pojawiła się jeszcze jedna atrakcja - wizyta w pewnej piwnicy gdzie jeden ze znajomych zgromadził kilka różnych napędów PPG. Nie ma co pisać - takie miejsce to jest to, co tygryski lubią. Duże przestronne pomieszczenie pełne sprzętu, śmigieł i narzędzi jawiło się niczym napędowa świątynia. Freszowskie SOLO, Raket, Polini Thor, trajki AirOne, a nawet jakaś stara napędziarska samoróba z epoki taśmy i sznurka.
Kolejna kawa, kolejne rozmowy i pogaduchy sprawiające, że czas leciał, słońce zaszło i można było zupełnie stracić rachubę czasu. Zamiast jechać do domu, zostaliśmy ugoszczeni jeszcze jedną kawą w prawdziwie domowej atmosferze. Kolejne godziny zleciały niezauważenie i u siebie byliśmy grubo po północy po wielce udanym popołudniu i fajnym sympatycznym wieczorze.....Parakawa się udała :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz