wtorek, 27 września 2011

Buran Buran Buran !!!

Huuura - nowe skrzydełko dotarło :)
   Kurier zadzwonił gdy dojeżdżałem do domu i praktycznie od razu odebrałem.....Po rozłożeniu wielkie zaskoczenie świetnym stanem, fajną kolorystyką i pięknym szelestem :)
A już  w ogóle fajnie złożony - pierwszy raz widziałem używanego glajta z tak perfekcyjnie układanymi komorami.....Trochę zmartwił brak protokołów przeglądów, ale mam nadzieję na dosłanie takowych. Generalnie fajnie, podoba mi się i jesli lata tak jak wygląda to już mam radochę :)

weekendowe plany...

   Zapowiada się ciekawy weekend. Wczoraj dostaliśmy świeżutką jeszcze informację o imprezie podsumowującej rewitalizację rynku w Wąbrzeźnie. I niby nic szczególnego by w tym nie było, gdyby nie zorganizowano przy tej okazji wystawy naszego znajomego latającego właśnie w tamtych rejonach. Dodatkowo jeszcze kilka atrakcji będzie - cześć oficjalna, piknik kulinarny, różne takie wesołe miasteczka itd, a jak pogoda dopisze to pewnie na dokładkę jeszcze razem polatamy :) Czyli sobota ciekawie wygląda.
  W niedzielę zapowiedziana ostatnio impreza w Pluskowęsach pod szumną nazwą Święto Latawca. I tam także zamierzamy pojechać i jak da radę polatać ile wlezie.  Oby tylko pogoda dopisała, ale jak "na teraz" prognozy są obiecujące "wielce"......

poniedziałek, 26 września 2011

kolejne godziny nad Toruniem......

   Zapowiadałem ostatnio, że zamierzam się odkuć za niedzielne niepowodzenia. Udało się koncertowo, z nawiązką i w ogóle. Idealnie.
   Po pracy pojechałem na łąkę przy toruńskim cmentarzu komunalnym i po odpowiednim przygotowaniu sprzętu zamierzałem wystartować kilka minut po szesnastej. Warunki słabawe - właściwie bez wiatru z przechodzącymi regularnie kominami, które okręcały rękaw w każdym kierunku. Jakoś to będzie wykalkulowałem i postanowiłem nie martwić się na zapas. Oczywiście telefon do Fisu i zgłoszenie lotu, także by zorientować "kto co i jak" w okolicach. Trochę lipa, bo okazało się, że w czasie kiedy ja zaplanowałem latać nad Toruniem mają także latać samoloty z aeroklubu i zrzucać jakąś trutkę czy też inną szczepionkę na wściekliznę u lisów. Trochę niefajnie, bo zamierzali latać niedaleko mnie. No ale było nie było - ja także mam prawo korzystać z tej przestrzeni więc panowie piloci antków i tych innych - oczy dookoła głowy i oby wszystko ładnie wyszło. Oczywiście obowiązkowy telefon do "wieży w domu" czyli Sosny, "zgłoszenie lotu, uzyskanie potwierdzenia" i start, który wyszedł nadspodziewanie dobrze.
   W powietrzu nieco wietrzniej już było i dosyć turbulentnie. Wiadoma sprawa - ciepły słoneczny dzień, lasy, mnóstwo nagrzanych dachów musiało jakoś pracować i jakieś tam bąbelki puszczać.
   Krótki lot po najbliższej okolicy i rura nad Grębocin, potem Lubicz, Rubinkowo i nad Wisłą do Czerniewic.





   Potem wzdłuż aktywnego poligonu fajny locik nad południowym Toruniem i tuż obok mostu kolejowego przeskok nad północny brzeg. Przy przelatywaniu Wisły pogapiłem się na Antka który po kręgu podchodził do lądowania. Trochę mi to przypomniało, że aeroklubowi latają i mogą być w powietrzu - trzeba pilnować siebie i myśleć kilka ruchów do przodu, by latać tak jak się zapowiedziałem, a nie chuliganić w przestrzeni.





   Lot nad miastem spokojny, równy i pozwalający oddać się gapieniu na ziemię i tą całą zabudowę byłego miasta wojewódzkiego. Krótka wizyta na Wrzosach, pstryknięcie kilku ostatnich fotek i runda wokół łąki. Podejście do lądowania , przyziemienie i byłem na ziemi. Wg "gpsa" prawie dwie godziny w powietrzu i pokonane niecałe siedemdziesiąt kilometrów. Solówka połknęła dobre sześć i pół litra benzyny więc wyniki dosyć dobre :)


   Obowiązkowe zgłoszenie zakończenia, radosny telefon do wytęsknionej Sosny, pakowanie całego majdanu i na "Wiadomości" byłem w domu. Gorące buziaki, potem gorący rosół i wreszcie wszystko było na swoim miejscu. A ja w końcu się wylatałem......

Czas na zmiany.....skrzydła # 2

   Kolejna zmiana w tym roku się szykuje. Jest już w drodze do nas nowe skrzydełko. Tym razem wybór padł na Burana Reflex z polskiej firmy Air-sport . Spodziewany telefon od kuriera na jutro i jak dam radę w środę oblot.


   Od wiosny nosiłem się z zamiarem kupna jakiegoś fajnego skrzydełka do latania silnikowego. Jakiś czas temu wybór padł na Actiona, jednak "w tle" cały czas świdrowała myśl o kupnie jakiegoś "świeżaka".
   Buran był na liście od dawna z kilku powodów - należą do nich zarówno dobra opinia jak i atrakcyjna cena. Mogłem kupić Paramanie, mogłem kupić Apco czy innego Dudka, jednak trafiła się okazja nabycia właśnie Burana. Dobra cena, pewny sprzedawca i wrodzone ryzykowanie kazały podjąć decyzję. Mam nadzieję, że będę zadowolony i wszystko będzie cacy. Oczywiście po oblataniu jakaś subiektywna ocena i porównanie będzie.  A tymczasem Actionowi trzeba znaleźć jakiegoś "nowego pana" i zrobić miejsce w domu dla nowego glajta.....

niedziela, 25 września 2011

polatany weekend....

Dokładnie jak w tytule. Weekend był lotny w pełnym tego słowa znaczeniu.


   Ostatnio zupełnie przestawiłem się na latanie w Toruniu, jednak z uwagi na końcówkę mistrzostw Polski w akrobacji samolotowej i aktywny poligon zdecydowałem się na sobotnie latanie w Chełmży. Dodatkowym plusem tej lokalizacji była przelotowa wyprawa znajomków z Bydgoszczy. Zaplanowali traskę z wiatrem od siebie do okolic Rypina - cirka 100 km. Ja miałem podłączyć się w okolicach Chełmży, kawałek z Nimi polecieć a potem wrócić nad "dom".
   Jakoś tak po 15stej podjechałem na Strużal, przygotowałem sprzęt i chwilkę musiałem pogrzebać w solówce. Zaczął przecierać się "sznurek" pomiędzy uprzężą, a silnikiem - usterka dosyć popularna w napędach robionych w Szczecinie - znanych z montażu niezawodnych silników w "badziewiarski" osprzęt.  Trochę pogrzebałem, zabezpieczyłem i gdy rozkładałem skrzydło "bydgoszczanie" już byli nad Chełmżą. Fajny widok zobaczyć i usłyszeć innych nad "rodzinnym miastem".
   Trochę dmuchało, więc liczyłem na bezproblemowy start. Niestety, moje oczekiwania mogłem po chwili wsadzić do kieszeni. Start klasykiem nie wyszedł - za słabo dociągnąłem skrzydło. W efekcie spróbowałem alpejką i dopiero przy trzeciej próbie wszystko fajnie się udało. Warunki były krańcowe dla tego rodzaju startu - miejscami za słabo do alpejki, miejscami za mocno dla klasyka.. No ale w końcu się udało i byłem w powietrzu, szybki zaręt i po chwili, nabierając wysokości lecieliśmy już we trzech na wschód.




   Fajnie tak się razem leciało i kilometry umykały jeden za drugim. W okolicach Kowalewa zdecydowałem się na powolny powrót i walkę pod wiatr. Pożegnaliśmy się, życzyliśmy nawzajem powodzenia i każdy poleciał w swoją stronę. Oni dalej pchani wiaterkiem pomknęli w swoją stronę, a ja walczyłem z wiatrem w twarz. Po jakichś czterdziestu minutach byłem nad domem. Oczywiście machania do Sosny i odrobina wariactwa w postaci ostrzejszych zakrętów i innych takich.



   Pokręciłem się nad Chełmżą może z godzinkę i powoli wróciłem nad Strużal. Wylądowałem po 2 godzinach i 16 minutach mega zrelaksowany, wypoczęty i super zadowolony z tego lotu. Prędko się spakowałem i wróciłem do domku.


   Niedzielny poranek także w planach na latanie. Pierwotnie planowałem popołudnie, jednak prognozy kazały nieco zmienić orientację. Hołewer - wstałem o piątej, zapakowałem klamoty, zaskoczyłem senną obsługę stacji benzynowej zalewając we wszystkie kanistry życiodajny sok i pojechałem na łąkę przy cmentarzu komunalnym w Toruniu. Miało wiać słabe południe więc dla tej lokalizacji idealnie.
   Zastane na miejscu wilgoć i mgły kazały czekać. Ograniczyłem się do złożenia i odpalenia napędu i czekałem. Może koło ósmej coś delikatnie zaczęło podwiewać - wobec takich ruchów rozłożyłem glajta, zgłosiłem lot do Fisu i do Sosny i zacząłem startować. Niestety kolejnych sześć prób nie zaowocowało jakimkolwiek pozytywem. Za każdym razem albo nie dociągałem glajta, albo zbyt mała moc solówki nie pozwalała się zabrać po "rozsądnej ilości" kroków. Zrezygnowany, spocony jak mysz po godzinie takich kombinacji spakowałem się i zacząłem wracać do domu.
   W powietrzu cały czas bezwietrznie - nawet listki nie splamiły się jakimkolwiek ruchem, że o okolicznych wiatrakach nie wspomnę. Tego poranka niestety objawiła się jedna, chyba jedyna zła cecha mojego skrzydełka - niechęć do startowania bez wiatru. Ale co by nie marudzić - moja technika też nie jest idealna i gdyby się przyłożyć, odpowiednio poćwiczyć to pewnie nie zepsułbym tych kilku startów. A gdyby do tego dołożyć nieco mocniejszy napęd i porządną równą łąkę z dobrą trawą to pewien jestem, że zepsułbym może z jeden start na sto. Gdy się pakowałem zadzwonił Błażej z pytaniem czy bym z Nim nie polatał. Nie chciało Mu się samemu iść w powietrze i wykombinował, że fajnie by było razem polatać. No fakt - rzeczywiście fajno by było, tyle że ja już miałem konkretnie dosyć składania, rozkładania, biegania i marzyłem o powrocie do Sosny. Po prostu zniechęciłem się i miałem serdecznie dość.
   Gdy jedliśmy "niedzielne pyszne śniadanie" zadzwonił ponownie - spędził prawie godzinkę w powietrzu "szczęściarz" :) Mogłem i ja po południu się zapakować i po raz kolejny tego dnia próbować, jednak lenistwo wzięło górę. Biorąc pod uwagę fajne obiecujące prognozy stwierdziłem, że w poniedziałek sobie odkuję latając nad Toruniem. I zamierzam polatać tego dnia ile wlezie...:)

piątek, 23 września 2011

propaganda sukcesu....

   Rząd się chwali, opozycja marudzi, a paralotniarze latają, obserwują i kręcą filmy. I to jakie :) Dobrego oglądania :

czwartek, 22 września 2011

wczorajsza traska....

   Ostatnie dni wielce dopisują warunem. Z różnych powodów ostatnio planowałem latać przede wszystkim nad Toruniem jednak z powodu zagęszczenia w przestrzeni wczoraj postanowiłem odpuścić i wybrać się do kumpli z Chełmna. Plan był prosty - około siedemnastej z minutami odpalamy we trzech i lecimy w stronę Gruczna , "odwiedzić" znajomego Błażeja. 
   Plan zrealizowaliśmy "koncertowo", jednak było trochę komplikacji. Na miejsce startu wybraliśmy starą poczciwą łąkę w Grubnie. Lekki południowy wiaterek idealnie pasował więc zapowiadało się super latanie. Tym bardziej, że miało stopniowo jeszcze bardziej siadać.


   Ja byłem na łące pierwszy i miałem sporo czasu by się na spokojnie porozkładać, posprawdzać, pooglądać i  w ogóle wreszcie miałem przed startem "tą godzinkę" by wszystko dobrze przygotować. Potem przyjechał Błażej i po chwili już byliśmy we dwóch gotowi do startu. Jedynie brakowała Rafała ale ponoć był już w drodze i leciał do nas. Zapadła decyzja - my wystartujemy, On wyląduje, zatankuje i potem do nas dołączy.
   Błażej odpalił jako pierwszy - bez jakichkolwiek problemów - poleciał na Stingu i widać zmiana glajta dobrze Mu służy. Od czasu przesiadki startuje i lata, a nie niepotrzebnie biega próbując wystartować.
Gdy On poleciał, na niebie pojawił się Raf który w międzyczasie do nas dotarł. Nie było co zwlekać - odpaliłem i ja i po chwili też byłem już w powietrzu. Wystartowałem z małym krawatem z lewej strony, jednak bez kłopotu dało się go wytrzepać i po chwili mogłem już na spokojnie nabierać wysokości.
   Ja wystartowałem, Raf wylądował wiec chwilę nad Nim pokołowałem. Zamierzałem na Niego poczekać, by we dwójkę zacząć gonić Błażeja który już zasuwał w stronę Gruczna. Dopiero na wyraźne machania Rafała, że mamy lecieć i On sam nas dogoni zdecydowałem się na odejscie i samotną gonitwę za "niebieskim stingiem".
   Błażej poleciał wielkim łukiem, a ja leciałem do Niego po prostej "na szagę" nad Chełmnem i Wisłą powoli i nieubłaganie zbliżając się coraz bliżej i bliżej. W okolicach Chełmna zrobiłem szerszy zakręt by zorientować się czy Raf już wystartował i ewentualnie na Niego poczekać. Nikogo prócz mnie i Błażeja na niebie nie było więc gonitwa trwała dalej.




   Pod wiatr leciało się całkiem spoko. Może nie za szybko ale po odpuszczeniu trymerów było znośnie. Widoki po drodze bajkowe - zachodzące słońce, wiatr kładący dymy po ziemi i delikatne zamglenia sprawiały, że głowa kręciła się w ta i we wta chłonąc to wszystko.
   Może na 3 kilometry przed Grucznem dogoniłem Błażeja i mordka już zupełnie mi się śmiała. Fajnie jest być w powietrzu, rozkoszować się takim lotem i na dokładkę mieć świadomość, że kolega który jeszcze kilka tygodni temu przebąkiwał o pieprznięciu latania w kąt wreszcie zaczął latać i cieszyć tym co robi. A poza tym fajnie lata sie w kilku, gdy do widoku ziemi "z góry" można dołożyć widok glajta z tej jakże innej perspektywy.


   Chwilę pokręciliśmy się nad Grucznem i dołączył do nas Raf który przypędził właśnie na swoim Revo. Pora już się zaczęła robić późnawa więc nie było co tam hałasować za dużo, tylko trzeba było ruszyć w drogę powrotną. Teraz już mieliśmy prędkość wyścigówek. Na GPSie pokazywało w porywach 65 km/h więc była jazda :) Nieco zaciągnąłem trymery i lecieliśmy sobie tak równo jakby w szyku z Rafem. Błażej nieco się ociągał i w efekcie został daaaleko z tyłu.




   Dolecieliśmy tak we dwóch nad Chełmno i postanowiliśmy tutaj chwilę poczekać na Błażeja. Zrobiliśmy kilka kółek, popstrykałem kilka zdjęć i po dobrej chwili byliśmy znowu we trójkę. Gdy tak się zebraliśmy do kupy polecieliśmy już na spokojnie nad Grubno i po kolei wylądowaliśmy.
   Wylądowałem jako pierwszy - rękawa nie było widać, wiało od strony parku i wysokich drzew wiec trzeba było trochę pomyśleć nad tym manewrem. Od razu zdecydowałem się na lądowanie na większej łące pamiętając kilka przygód z "górką" gdy jeszcze latałem na Nemówce - wtedy w takich trochę dziwacznych warunkach zdarzało mi się przelecieć łąkę i przyziemiać trochę na "styku" niekoniecznie tam gdzie to powinno nastąpić. Action ląduje trochę dłużej, trzeba go trochę wytrzymać i cykałem się, że na górce może mi trochę nie wystarczyć miejsca. Wylądowałem więc na tej większej równej łące - bez kłopotów, z może jedną tylko uwagą - jak u góry wiało, tak na dole lekko torbiło i wiaterek o wiele słabszy kręcił jakimiś małymi rotorkami. Wszystko fajnie się udało jednak :)
   Po chwili prawie w tym samym miejscu wylądował Błażej, a chwilkę po Nim Rafał. On jednak wylądował "na górce", bo jak sam później powiedział nie chciało Mu się łazić. Ja niestety nie mam jeszcze takiego doświadczenia i umiejętności, więc wolałem nie ryzykować. Wolę tam, gdzie czuję się pewniej.
   Zaczęliśmy składać sprzęt i oczywiście jak to kilku pilotów gadać co i jak i w ogóle...Takie pogaduchy o lataniu. Póki cokolwiek jeszcze było widać pobiegłem by zwinąć rękaw. I trochę jakbym dostał pięścią w nos. Metalowe mocowanie "tyczki" było, rękaw i wstążka leżały tuż obok natomiast "wędka" w tajemniczy sposób zniknęła. Mały spacer dookoła nie rozwikłał zagadki gdyż "tyczka" nie dała się odnaleźć. Jedyne sensowne wytłumaczenie to jakiś miejscowy złodziej którego lepkie paluchy zgarnęły nasz "przyrząd' z którego notabene byłem taki dumny. Jeszcze raz prawda o polakach wyszła na wierzch - naród złodziei. Ech miotając przekleństwa wróciłem do kumpli i poskładaliśmy się do końca.  Oczywiście telefon do Sosny i już po chwili zasuwałem do mojej kochanej połówki.
   Fajne latanie było, fajne wspólne hałasowanie, jednak ta przygoda z wędką całkowicie zepsuła wieczór - cholerne złodziejskie nasienie. Normalnie w przyszłości trzeba będzie wszystko chyba na łańcuch przymocować bo i tak rozkradną. Ech szkoda gadać....

"dzieci"...

   Jakiś czas temu pojawił się na grupie wątek dotyczący włażenia/wspinania się na wysokie maszty antenowe. Robiło wrażenie, bo to praca odpowiedzialna, trudna i przede wszystkim niebezpieczna. Dziś oczom moim trafił się inny filmik, który dotyczy podobnej sprawy. I jakoś nie mogę się oprzeć wrażeniu że "ruscy" to coś z deklem mają. Chociaż jakby poszukać to wszędzie się debile trafiają. Dobrego oglądania :

środa, 21 września 2011

toruński wtorek....

   Tak wczoraj się żaliłem na nerwy i znowu okazało się, ze wszystko było w porządeczku. W sumie moze nie do końca ale od początku chyba napisze jak to wczorajsze popołudnie wyglądało.
   Skończyłem pracę, pojechałem zatankować bańkę paliwa dla napędu i kawę dla mnie i ruszyłem odnaleźć tą całą tajemniczą tak chwaloną przez Marka łąkę. Wiedziałem z grubsza gdzie jest, podparty zdjęciami z google maps w końcu ja odnalazłem. I już na miejscu trochę mina mi zrzedła. Niby super, jednak linia wysokiego napięcia na jednym skraju i drzewa na przeciwnym kazały zastanowić się przed każdym startem i idealnie dopasować warunki akurat do tej właśnie lokalizacji. Do tego działający poligon wojskowy zaczynający się dobre 200 metrów dalej. Słychać było turkot broni, widać było latające śmigłowce - znaczy wojsko konkretnie bawi się  wojnę. A co to znaczyło dla mnie ? Hmmm...druty, poligon, drzewa, kręcący się wiatr nie nastrajały pozytywnie. Postanowiłem zmontować napęd, trochę go pogrzać i czekać na konkretną decyzję i przyjazd Marka. W oddali widać było akrobację nad toruńskim aeroklubem więc po raz kolejny zadzwoniłem do FISu wszystko uzgodnić, zgłosić i ogólnie zrobić tak by wszystko pod względem prawnym było cacy. Jak zwykle miło, sprawnie i super.
   Czekałem i w końcu warunki zaczęły w miarę się krystalizować na w miarę dobry do startu kierunek. Marka wciąż nie było, więc rozłożyłem glajta, zameldowałem Sośnie co i jak i postanowiłem wystartować. wiatr jak na złość zaczął się kręcić, od drutów i od drzew, w ta i we wta, normalnie kołomyja jakaś.      Czekałem i czekałem i gdy w końcu w miarę kierunek wydawał się dobry spróbowałem. Niestety skrzydło pięknie wykręciło prawą połówką w stronę drzew i wiadome się stało, że z tego startu nic nie wyjdzie.
Trzeba było rozłożyć się jeszcze raz i startować gdy będzie idealny kierunek. Powpinałem się, odpaliłem i czekałem dobre 10 minut na odpowiedni wiatr - i opłaciło się czekać. Może o 10 krokach byłem w powietrzu. Bajka wreszcie znowu być "tam"......


   Kilka kręgów dla nabrania wysokości i lot w stronę zachodu wzdłuż północnej krawędzi poligonu. Co chwilę kręciłem głową na wszystkie strony - niestety piloci wojskowi nauczyli mnie, że czasami fantazja ponosi i niespecjalnie trzymają się warunków. Zeszłoroczna przygoda z rządowym śmigłowcem wiozącym ówczesnego "kandydata" nad Chełmżą długo zostaje w pamięci. Tym razem nic mi nie podnosiło ciśnienia i mogłem wreszcie odpocząć, nacieszyć się Actionem i lataniem z napędem. Cholera jakie to fajne jest :)

   W powietrzu lekki wiaterek jednak właściwie nieodczuwalny. Poleciałem nad jedną z łąk, która jest alternatywnym miejscem do startów, polatałem trochę nad Kluczykami i pokręciłem się trochę nad kolejowym Dworcem Głównym który "u góry" czuć podobnie jak na ziemi. Podpatrując co jakiś czas na miejsce startu zobaczyłem, że Marek już przyjechał więc decyzja była jedna - ląduję, trochę pogadamy i za jakiś czas już we dwóch startujemy.
   Lądowanie wypadło znad drutów i w kierunku "na drzewa" więc tak trochę hardcorowe. Jeden krąg, ostrzejszy zakręt tuż obok słupów i odchodziłem. Może nieco zbyt ostro jednak bałem się bym nie przesadził i zmieścił się w zaplanowanym miejscu. Wszystko się ślicznie udało i po chwili byłem juz na ziemi.
   Prócz Marka na miejscu pojawił się jeden starszy Pan i cała zgraja małoletnich dzieciaków - zapewne skuszeni widokami paralotni zbiegły się by zobaczyć co i jak z tym całym lataniem. Każdy oczywiście chciał dotknąć, zobaczyć i pociągnąć za śmigło czy linkę. Trzeba było smarków poodganiać bo nie dość że sobie, to jeszcze mogą zrobić krzywdę sprzętowi. Zresztą ja już tak mam że nie lubię gdy ktoś dotyka glajta lub napędu. Od razu mam wrażenie że coś zrobił, gdzieś tam pojawiają się wątpliwości czy aby wszystko w porządku i że czegoś nie sprawdziłem.
   Pogadaliśmy, Marek wystartował całkiem sprawnie (jak się potem okazało ze źle założoną uprzężą, jednak w locie wszystko udało się poprawić), a po Nim ja zacząłem się rozkładać do drugiego tego dnia lotu. Tym razem wybrałem nieco inne miejsce - pamiętając kręcący się wiatr nie chciałem spalić. Tym bardziej, że siadło zupełnie i pojawiały się co chwilkę jedynie takie małe piardy. Dzieciarnia rozsiadła się w oddali i jak na moje oko za blisko. No ale - odpaliłem napęd, chwilkę poczekałem i zacząłem biec. Skrzydło wstało ładnie jednak musiałem nieco podbiec i kontrować sterówką. Praktycznie nie wiało wiec biegłem i biegłem. Gdy tak zaiwaniałem próbując wystartować dzieciarnia się rozbiegła i przebiegłem akurat przez miejsce gdzie siedzieli. Całe szczęście żadnego z tych małych lumpów nie trafiłem. A mówiło się - odejdźcie, przeszkadzacie, może się coś stać - widać nie docierało i ciekawość była silniejsza. W końcu wystartowałem i skrzydełko pięknie mnie zabrało. Trochę wariowania nad łąką, lekkie nabranie wysokości i zacząłem gonić, Marka który był dobre 500 metrów przede mną. Po drodze oczywiście zdjęcia i gapiostwo na różne fajne widoki - mosty w zachodzącym słońcu, budowa mostu itd.
   Lecąc cały wzdłuż Wisły dotarliśmy do mostu autostradowego i Czerniewic. I tu w ogóle fajnie się zrobiło - nad poligonem latały para MI-24, nad nami śmigała motolotnia, a nad Toruniem latał samolot. Niebo gęste było różnych takich :)






   Pokręciliśmy się trochę po okolicy i postanowiliśmy powoli wracać. Spokojny cudowny lot ku zachodzącemu słońcu. Gdyby nie to, że coraz większa szarówka to niespecjalnie by się chciało lądować. Droga powrotna równie fajna jak wcześniej. Fajny lot i w ogóle. Czysty relaks i mega frajda.


   Nad łąką trochę konsternacja bo nie umówiliśmy się odnośnie sposobu lądowania - kto kiedy itd. A lecieliśmy bez radia więc nie było jak się porozumieć. Pokręciłem się z boku licząc, że Marek to zobaczy, wyląduje a po Nim na spokojnie będę mógł ja. Niestety Marek kręcił się w koło myśląc pewnie tak jak ja, wiec trzeba było podjąć jakąś decyzję i w końcu przyziemić. Jedno próbne podejście bezpośrednio z nad drutów pokazało, że to lądowanie, zwłaszcza na skrzydle samostatecznym będzie należało do tych trudniejszych. Action potrzebuje więcej miejsca, a tu miejsca nie ma za bardzo by dobrze płasko podejść. Ale jakoś trzeba było wylądować. Hmm. Jeszcze jeden krąg, wytracenie tuż nad drutami wysokości ostrzejszym zakrętem i jakoś wylądowałem. Równiej niż za pierwszym razem, jednak nadal nie tak jakbym chciał. Ale tak to jest z lataniem z takich skrawków pomiędzy drzewami, drutami i innymi takimi "poligonami". Marek wylądował w chwilkę po mnie i musieliśmy znowu trochę rozgonić tą ciekawą wszystkiego dzieciarnie. Gdy ja składam glajta oni chcą dotknąć napędu i próbują zwędzić kask, gdy ja do napędu, Oni kombinują jakby tu coś innego zbroić. Takie cholera dzieci ulicy wychowane przez miejską dżunglę. Jeszcze bym się nie czepiał gdyby to były ciekawe , chcące się czegoś dowiedzieć dzieci - to były znudzone miejskie małoletnie hieny z których rośnie najgorsze co może się przytrafić rodzicom.
   Ostatecznie poskładaliśmy sprzęt, posprawdzaliśmy świece (nadal ładny brązowawy kolor - hurra), chwilkę pogadaliśmy i czas było rozjechać się do domów. W międzyczasie słońce zupełnie zaszło iz robiło sie zupełnie ciemno.
   Wróciłem do domu, do Sosny, wytęskniony, wylatany i przeszczęśliwy po tych dwóch lotach. Wróciłem do fajowych domowych pieleszy, mojej fajowej dziewczyny, po fajowych lotach.....

wtorek, 20 września 2011

nerwy...

   Od samego rana coś nie teges. Chyba znowu, zupełnie jak początkujący pilot zaczynam być nerwowy...Tak sobie tłumaczę, że nie ma czym się stresować ale jednak coś mnie męczy. Nie wiem co na to wpływa - czy nowe nigdy nie odwiedzane miejsce, czy położony tuż obok łąki aktywny, strzelający poligon toruński, czy tygodniowa przerwa w lataniu, czy poranne opady i wszechobecna wilgoć.....Cholera nie wiem, ale fakty są takie, że zamiast cieszyć się na to dzisiejsze latanie jakiś taki jestem zestresowany. Lekka sraczka i dreszcze. Może robię się stary jakiś i stetryczały. A może dlatego, że dziś cały dzień bez Sosny...?
   Ale co tam, jakoś to będzie, jest zadanie do wykonania, jest lot do zrobienia, łąka jest do oblatania więc już niedługo ruszam, rozkładam bambetle i startuję. Relacja oczywiście będzie :)

PS - dostaliśmy zaproszenie do Pluskowęs na cykliczną, coroczną imprezę pod wielce znaczącą nazwą Święto Latawca. Oczywiście jedziemy i jak da radę pohałasujemy co nieco.

poniedziałek, 19 września 2011

wczoraj, jutro, pojutrze.....

   Jakiś taki ostatnio jestem niewylatany. Trochę to przez tygodniową przerwę i trochę przez ostatnią sobotę. Poranne latanie miało być, a wyszła przysłowiowa dupa. Choć tak na poważnie to chyba trochę sam sobie jestem winny - byłem wstępnie umówiony na latanie nad Toruniem, jednak odpuściłem i postanowiłem wykorzystać maksymalnie czas i pośmigać nad domem i "swoimi" rewirami.
   Ranek ze słabym południowym wiatrem i lekkimi mgiełkami zapowiadał się całkiem fajnie. Bladym świtem zameldowałem się na strużalowej łące i już podczas składania napędu i rozkładania rękawa pojawił się problem - konkretna rosa ślicznie sprawiająca że po kilku krokach byłem przemoczony do kolan. Trochę poczekałem na słonko i liczyłem na dobry start od pierwszego razu. Myślałem "jak za pierwszym razem nie wyjdzie, to chyba mam pozamiatne". No i tak spróbowałem raz i nie wyszło. Akurat coś tam chyba źle stałem wobec wiatru, skrzydło źle wstało i nie poszło. Myśląc, że za kolejnym razem wyjdzie rozłożyłem się jeszcze raz - dokładnie wszystko posprawdzałem i znowu spróbowałem. No i kolejna wtopa - glajt lekko wilgotny, ja biegnący ile wlezie w wysokiej trawie i nie taki wcale mocny napęd spowodowały, że znów się nie udało. Ładnie wstało, ładnie się wypełniło jednak prędkość była za słabiutka i ni cholery nie chciał zabrać. Na samym końcu jeszcze zaliczyłem wywrotkę na kretowisku......Całe szczęście bez strat.
   Mokry konkretnie do kolan od tej cholernej rosy spróbowałem jeszcze raz, jednak i tym razem zaliczyłem porażkę i kolejną wywrotkę. Niestety trzecia próba była chyba bez sensu - glajt zawilgotniał od rosy i nie wstawał tak jak powinien. Zrobił się ciężki, niemrawy i pociągnął mnie nie w tą stronę, której się spodziewałem. Najpierw opadał do tyłu, potem nagle coś mu się odwidziało i opadł w bok powalając mnie na kolana.
   Niestety - za pierwszym razem nie wyszło i miałem pozamiatane. Pomimo tego, że się uparłem i próbowałem aż trzy razy niedane mi tego dnia było polatać. Zbyt dużo rosy, za wysoka trawa i zbyt słaby wiaterek sprawiły, że z podkulonym ogonem i konkretnie przemoczonymi nogami wróciłem do domu. Tam gdzie tego poranka było moje miejsce - a nie na jakichś łąkach i innych wertepach.
   Uczucia klęski dopełniła wiadomość o Marka - Jemu wszystko się ładnie udało i polatał. Z informacji o trasie wiem że dosyć ładnie. Tyle, że On startował z kosmicznie lepszego miejsca. Co prawda ja mogłem też rzucić wszystko w diabły i pojechać do Niego, jednak wolałem być wygodny. W efekcie On polatał, a ja straciłem dobre trzy godziny na Strużalu.
   Tak niestety bywa......

   Wczoraj z Sosną objechaliśmy kilka róznych ciekawych miejscówek w Toruniu i mamy wypracowaną decyzję o lataniu nad grodem Kopernika. Jest kilka obiecujących miejsc i planujemy pokręcić się tu gdy tylko nadarzy się warun. Patrząc w prognozy wygląda na to, że jutro i w środę da radę polatać i dopisać wreszcie kilka godzin do "dziennika pilota". I mam nadzieję wreszcie porządnie polatać. No i trochę zdjęć porobić rożnych takich ciekawych.

   I na koniec - wczoraj, podczas objazdu miejscówek prawie przywieźliśmy do domu małego pieska. Wracając z okolic ul. Poznańskiej w Toruniu, na jednym  z przystanków autobusowych wałęsała się maleńka, na oko kilkumiesięczna prześliczna biszkoptowa suczka. Sosna od razu złapała z Nią wspólny język, a i ze mną też po chwili się dogadała. Super śliczna, żadnych ludzi wokół, wiec pojawił się problem co dalej - albo szukamy właścicieli w pobliskich zabudowaniach wyglądających jak przydrożne baraki, albo jedziemy do schroniska, albo zasuwamy do domu i mamy dla Wirusa "dziewuchę".
   Już powoli decyzja była konkretna, gdy pojawiła się jakaś zasmarkana małoletnia dziewczynka mówiąc, że to jej piesek. Oczywiście oddaliśmy sunię, jednak myśli były różne w stylu "co za małoletnia ku..wa, nie pilnuje tak fajnego psiaka, co za debilka, co za szmata itd". Normalnie słowa niecenzuralne, jednak chyba adekwatne do ludzi, którzy sprawiają sobie pieska, a potem mają go głęboko gdzieś. Normalnie trzęsie mnie na takie łachmytki. Szkoda suni, ale co zrobić. Pojechaliśmy dalej, żałując , że nie zgarnęliśmy tej suni i tak długo myśleliśmy co zrobić by wszystko było cacy. Niestety nie było cacy - sunia wróciła do tej szmaty, a my zastanawiamy się co dalej i kiedy kolejny fajny psiak zostanie wywalony na zbity pysk, jak się znudzi. Cóż - to przecież takie ludzkie nie dbać o zwierzaka, który przecież najlepszym przyjacielem człowieka jest......

czwartek, 15 września 2011

o pasji życia....

  Ostatnie wydarzenia jakoś tak skłoniły do myślenia na tematy egzystencjalne. Trochę to groźnie zabrzmiało ale taki jest właściwie wydźwięk tego co się zdarzyło jednemu z moich znajomych.
   Kilka lat temu, gdy już nauczyłem się latać, gdy zacząłem spełniać największe marzenie mojego życia zacząłem myśleć na różne takie tematy i od tamtego czasu owe zagadnienia przewijają się przy okazji różnych wydarzeń. Zwłaszcza tych tragicznych, wypadkowych, zakończonych dużymi kontuzjami lub utratą życia.
   Za każdym razem, gdy ktoś w okolicy coś sobie zrobi, gdy ktoś umiera zaczyna się dookoła pojawiać lament, płacz, wirtualne świeczki, znicze i inne objawy zbiorowej psychozy. Jednak czy ryzyko związane z pasją życia jaką każdy z nas odczuwa jest tego warta ?  Myślę, że każde ryzyko by spełnić marzenia jest tego warte.
   Ryzykujemy bardziej lub mniej, decydujemy się na to lub tamto zgadzając się na to, co może się ewentualnie przytrafić. Każdego dnia ryzykujemy po to, by czuć to coś. To "coś", co sprawia, że tak bardzo czujemy się spełnieni, szczęśliwi, o czym marzymy, myślimy od tak dawna i tak często. I podejmujemy ryzyko związane nieodmiennie z tym, dzięki czemu dane jest nam poczuć to o czym piszę powyżej.
   Dla każdego jest to coś innego, dzięki czemu każdy z nas sam wie, ile jest w stanie poświęcić dla spełnienia marzeń. Dla jednego to będzie coś zupełnie bezpiecznego, dla drugiego coś obarczone jakimś ryzykiem, jednak na tyle bezpieczne, by w razie czego mieć jakieś szanse, dla innego możliwość sprawdzenia się, dokonania czegoś na pozór niemożliwego, warte jest, by ryzykować wszystkim, nawet własnym życiem.
   I tu zbliżyłem się do sedna tego wpisu. Od "dziecka" miałem kolegę. W pewnym momencie kontakt nieco się urwał jednak z tych rzadkich wiadomości i rozmów wiedziałem, że wyjechał do Irlandii, że zaczął nurkować,  i że po jakimś czasie stał się kimś, kto odnalazł pasję dla której był w stanie poświęcić i ryzykować bardzo wiele. Artur nurkował jaskiniowo - po prostu właził do dziury zalanej wodą i schodził niżej, dalej i głębiej, w ciemności walcząc z prądem, zimnem i tym wszystkim co sprawia, że wielu innych wzdryga się na samą myśl o takich rzeczach. On to robił i był w tym świetny. Sądzę że odnalazł swoją pasję, swój sens życia i spełniał się w tym co robił. I miał efekty - do Jego osiągnięć należy m.in ustanowienie rekordu Wielkiej Brytanii w najgłębszym nurkowaniu jaskiniowym – 103m. Może to się wydaje niczym, jednak trudno sobie wyobrazić nurkowanie w ciasnej zimnej jaskini przez kilka godzin, walcząc z prądem, własnymi ograniczeniami i zmagając się z tym wszystkim co tam gdzieś czyha. Jak dla mnie wyczyn jak diabli.
   Niestety ceną sukcesu jest ryzyko. Jedni ryzykują bardziej, inni mniej. Bez tych pierwszych świat nie posuwałby się do przodu - w końcu ten kto nie ryzykuje, nic nie osiągnie. Cała reszta jest już zawsze "kolejnymi", idącymi już przez kogoś przetartym szlakiem. Ryzykują także, jednak zdecydowanie mniej niż Ci, kórzy coś zrobili po raz pierwszy.
   I tu pojawia się kolejne pytanie - czy warto ryzykować wszystkim by osiągnąć sukces, spełnienie i przetrzeć szlak dla innych? Ja sądzę że warto. Tylko, z tą różnicą, że każdy musi na spokojnie oszacować swój poziom ryzyka, jaki na siebie weźmie, by spróbować zmierzyć się samemu ze sobą. Ci którzy ryzykują bardziej, wiedzą czym ryzykują i jestem pewny, że świadomie zgadzają sie na takie ryzyko. W przeciwnym wypadku byliby skończonymi debilami.
   Artur żył swoją pasją, ryzykował wszystkim i dzięki temu miał sukcesy - w dosyć krótkim czasie stał się jednym z lepszych nurków głębinowych, z osiągnięciami i kolejnymi celami jakie nieodłącznie towarzyszą temu czym się pasjonował. Ryzykował wiele i był świadomy ryzyka. Niestety podczas kolejnego nurkowania nie dane Mu było już się wynurzyć samodzielnie. Zmarł podczas kolejnego zejścia - realizując swoją pasję.
   Od razu pojawiły się różne głosy - że za bardzo ryzykował, że to, że sro, że tamto - ryzykował, jednak robił to co uwielbiał i zdawał sobie sprawę z tego czym ryzykuje. Tym razem niestety nie wyszło, jednak skłonny jestem zaryzykować (sic!) stwierdzenie, że był w życiu szczęśliwy. I to jest chyba najważniejsze - by w życiu robić to co się chce, to o czym się myśli tak często, o czym się marzy. By być szczęśliwym, a nie przeżyć 80 lat i przez ten czas nawet nie zbliżyć się do swoich marzeń.......

   A na sam koniec dwa filmy będące chyba idealnym "wspomnieniem" Artura i Jego pasji.....:

 

wtorek, 13 września 2011

reklamówka....

   Nie ma co strzępić klawiatury. Podczas fedrowania sieci i filmików paralotniowych wpadł w oko filmik. Niby taki reklamowy jednak całkiem fajny. Nam się podoba więc ląduje na blogu :)

poniedziałek, 12 września 2011

poweekendowy....

   Minął kolejny weekend i znowu "statystycznie rzecz ujmując" sprawdza się teoria o weekendowym lataniu. Sobota dopisywała świetną bezwietrzną aurą jednak ten dzień odpuściliśmy ze względu na działania "różne" - było kilka spraw do "załatwienia" i potrzebowaliśmy dnia na sensowny odpoczynek od wszystkiego co się ostatnio gromadzi. Niewątpliwie zbliżająca się wielkimi krokami jesień, praca, poranne wstawanie i tysiąc innych spraw męczą na tyle, że czasami trzeba się wyspać, wyleżeć i po prostu odsapnąć.
   Wielu znajomych latało i zdecydowanie należy tutaj wspomnieć o lataniu Błażeja. Pisaliśmy już kilka razy i wreszcie Jego wysiłki zostały nagrodzone. Właśnie w sobotę wystartował od "pierwszego razu". Odmiennie niż przez kilka ostatnich lotnych dni. Ponoć bez kłopotów, sprawnie - wystarczyło po prostu zmienić skrzydło. Poprzednio męczył się konkretnie a teraz "cyk fik" i odleciał - widać duży wpływ na Jego wcześniejsze kłopoty miał stary poczciwy UPik. Cieszy nas, że wreszcie się udało, bo ile można próbować i próbować. Ja odpuszczam po trzech - czterech nieudanych startach, a Błażej próbował po kilkanaście razy i skubany jeszcze się nie poddawał. Normalnie pełen szacun i gratulacje :)
   Niedziela była trochę bardziej wietrzna, jednak popołudniu była szansa na coraz słabsze dmuchanie. Już po obiedzie jakoś tak mnie zaczęło nosić i miałem przysłowiowe "mrówki w du...e". Zacząłem się robić nieznośny i Sosna jakoś tak po piętnastej "wysłała" mnie na łąkę. Korzystając z wiaterku wziąłem uprząż "do swobodnego" i pobawiłem się trochę glajtem na ziemi. Taki "ground handling" niewątpliwie zawsze się przydaje i nigdy go za wiele. A poza tym to fajna zabaw na świeżym powietrzu. Stawiałem, biegałem, skręcałem i po jakiejś godzince takich wygibasów zacząłem przymierzać się do "normalnego latania". Wiatr osłabł i zrobiło się całkiem fajnie - dmuchały może ze 3 metry co zapowiadało całkiem przyjemny start :)
   Jakoś tak ok 18stej wystartowałem i pokręciłem się po okolicach ok godzinki.  Wiało cały czas tak samo jednak nie było w ogóle nieprzyjemnie -  w powietrzu czysta frajda i zadowolenie konkretne. Nie chciało mi się nigdzie lecieć i postanowiłem hałasować nad Chełmżą - niech "lud" widzi, że są w tym mieście jeszcze ludzie, którzy zamiast chlać co weekend mają jakąś pasję i pomysł na życie.
  Oczywiście polatałem nad domem i moją kochaną Sosną wariując trochę może czasami za ostro, ale co tam. W powietrzu czułem się pewnie i latałem cały czas starając się myśleć o tym, by nie popełnić błędu który mógłby się skończyć w szpitalu. Pokręciłem się nad jeziorem gdzie udało się dosyć fajnie poćwiczyć wingovery i poskręcać trochę ostrzej niż się należy. Takie trochę pozytywne wariowanie - chodzi o to, by czasami ćwiczyć i przesuwać swoje ograniczenia coraz dalej i dalej. Bo gdy popatrzę jak latałem jeszcze kilka miesięcy temu, to widzę wyraźnie, że z każdym kolejnym lotem umiem coraz więcej i doświadczenie też odpowiednio rośnie. I o to chodzi.
   Po godzince wylądowałem bez jakichkolwiek problemów. Szczęśliwy, wylatany i spełniony. Bo jakby nie patrzeć to moje pyrkanie to dosyć fajna sprawa. Dająca komfort spełnionych marzeń.......

piątek, 9 września 2011

Swobodnie.....?

   Z racji miejsca w którym mieszkamy niezmiernie rzadko bywamy w górach, gdzie można rzeczywiście polatać swobodnie. Oglądając niektóre filmiki na YouTubie aż się człowiekowi chce wyjechać i spędzić kilka dni "na swobodnie" pośród ciszy wiatru i świstu linek. Poniżej właśnie jeden z takich filmików :

kolejne świeto śliwki....

  Rok temu chwaliliśmy imprezę w Strzelcach Dolnych i w ostatni weekend postanowiliśmy zobaczyć, czy ta opinia będzie utrwalona, czy też będziemy zmuszeni mówić "feee".  W niedzielny poranek zapakowaliśmy się do cytrusia i ruszyliśmy na spotkanie przygody.
   Pogoda dopisywała, drogi niezbyt zatłoczone więc na miejsce dotarliśmy sprawnie, szybko i bez stresów. Szybkie parkowanie i już po chwili mogliśmy rozkoszować się widokami budzącej się do życia imprezy. Ludzi było jeszcze mało, smakowitości różnych za to natłok. Śliwki, śliweczki, chleby i chlebki, dżemy i powidła wszelkiej maści, nawet balony i różnego rodzaju odpustowe badziewie także, ale to chyba konieczność przy tego rodzaju imprezach. Oczywiście chleb ze smalcem, kiełbasy, szynki i inne różne takie frykasy przygotowane dla ludzi chcących poczuć odrobinę wiejskiego smaku i zapachu. Ogólnie wszystko, co powinno być było i właściwie na nic nie marudziliśmy. Może jedynie na jakichś głupkowatych maniaków militarystów, którzy jeździli jak wariaci oferując przejażdżki przez pełną tłumu dróżkę. Ale jak wiadomo zawsze musi się znaleźć jakiś debil...











   Kręciliśmy się, smakowaliśmy ile wlezie, oglądaliśmy, wąchaliśmy i było bardzo bardzo miło. I należy jasno powiedzieć - w Strzelcach wiedzą jak robić imprezę fajną, miłą, sympatyczną i taką na którą chce się wrócić.
   Oczywiście pstrykaliśmy zdjęcia, a gdy w oddali pojawiły się paralotnie to już  w ogóle zrobiło się miło - jakaś "ekipa" próbowała latać "na Bloczku" jednak podczas naszej wyprawy na święto śliwki udało im sie zrobić jedynie jakieś heroiczne zloty....


   Sądząc ze stylu mógł to być Darek Cisek - to chyba jedyny pilot, który lata tak jakoś dziwnie z "przykurczonymi nogami", jednak nie mamy pojęcia kto to był naprawdę. Może później polatali bo wiaterek jednak wiał.
   Po jakimś czasie zapakowaliśmy się i ruszyliśmy dalej w sprawach "różnych" do Bydgoszczy. Po drodze natknęliśmy się jeszcze na zawody konne które postanowiliśmy obejrzeć, popodglądać i pstryknąć kilka fotek.



   Po "zawodach" już pojechaliśmy do wojewódzkiej "stolycy" zająć się wspomnianymi wcześniej sprawami - ogólnie dzionek fajny, z dobrze spędzonym czasem i świadomością że "paraglidepara" spędza świetnie każdą chwilę czerpiąc z życia to co najlepsze...I o to chodzi :)




wtorek, 6 września 2011

Kot Simona znowu w akcji

W końcu doczekaliśmy się nowego filmu naszego jedynego ulubionego kota Simona. Mamy nadzieję, że po obejrzeniu na Waszych twarzach zagości uśmiech. Miłego oglądania :)

 

duzi chłopcy lubią duże zabawki.....

"duzi chłopcy" lubią duże zabawki co wyraźnie widać na poniższym filmie.....Dobrego oglądania :

poniedziałek, 5 września 2011

jak się upre... #2

   Sobota także dopisała dobrą pogodą. Dobrą do latania i dosyć dobrą do startowania.....Jednak nie wszystko było takie kolorowe, jakby się mogło wydawać. Na popołudniowe pyrkanie umówiłem się z Błażejem, startować mieliśmy ze Strużala i nasze zamiary były ustawione na latanie nad Chełmżą i okolicami.
   Wczesnym popołudniem spotkaliśmy się na jednej z okolicznych stacji benzynowych i po uformowaniu dwupojazdowego konwoju ruszyliśmy na Strużal. Tam dosyć sprawnie rozłożyliśmy sprzęt, wymieniliśmy w błażejowym napędzie śmigło i po krótkim odpoczynku zaczęliśmy kombinować ze startem.
   Wiały może ze 2 metry, jednak kierunek to była już kwestia dyskusyjna. Kręcił od południa do południowego wschodu i wykręcał jeszcze dodatkowo na wszystkie kierunki zależnie od przechodzenia kominów. Rozłożyliśmy glajty i po jakimś czasie zaczęliśmy startować. Błażej po kolei spalił kilka startów - miał podobne problemy jak poprzednio - a to niekoniecznie biegł w kierunku, a to skrzydło nierówno wstało, a to nie weszło nad głowę....Takie rożne cyrki.
   Po kilku minutach ja też spróbowałem i akurat, gdy wpinałem się w skrzydło wiatr pięknie zmienił kierunek. Wykręcił w prawo skubaniec o dobre 45 stopni  prawo i ani myślał wrócić do swoich wcześniejszych "ustawień".
   Miałem dwa wyjścia - czekać, aż wróci lub wypinać się i ustawiać wszystko na nowo licząc, że tym razem się nic nie powykręca. Wybrałem to pierwsze wyjście i czekałem.
   Czekałem i czekałem i po kilku minutach miałem tego serdecznie dosyć. W końcu zniecierpliwienie wzięło górę i postanowiłem spróbować wystartować z bocznym wiatrem. Nastawiony na cyrki z glajtem, przygotowany na mocne korekty i podbieganie zacząłem biec. I o dziwo - glajt trochę się rozkołysał, jednak udało mi się w miarę dobrze wystartować. Pod koniec biegu czułem, że jakoś tak niemrawo zabiera jednak krótkie zaciągnięcie sterówek pomogło i byłem w powietrzu.
   Zacząłem krążyć i czekałem na moment kiedy Błażejowi uda się wystartować. Wiaterek w miarę się ustalił i każda kolejna próba budziła nadzieję, że może akurat tym razem "będzie Mu dane". Niestety kolejne starty to kolejne niepowodzenia. Już, już się wydawało, że wyjdzie, ale coś tam znowu nie wychodziło.
   Ja latałem w  kółko, Błażej w kółko próbował i tak popołudnie mijało. Po 30 minutach takiego "pyrkania" postanowiłem wylądować i zobaczyć dokładniej co tam się dzieje, że kolega nie daje rady. Lądowanie bez jakiegokolwiek problemu - delikatne, wręcz bardzo delikatne przyziemienie i lekkie podbiegnięcie w miejscu wcześniej wybranym, upatrzonym i zaplanowanym. Powypinałem się i zaczęliśmy z Błażejem kombinować co tam Mu nie wychodzi.
   Kolejne próby pokazywały wyraźnie, że problemem jest cholernie ciężki niezbyt wygodny napęd, opór skrzydła do wskoczenia nad głowę, zawijanie się krawędzi natarcia i braki techniki - nierówne podbieganie, zbyt szybkie puszczanie taśm i tym podobne "drobiazgi". Błażej próbował z moją "pomocą" kilka razy wystartować, jednak każda z tych prób kończyła się klęską. W końcu, po kilku (kilkunastu?) próbach postanowił odpuścić - i to była chyba najlepsza decyzja.
   Wiatr odkręcił się na najgorszy na tej łące kierunek, tzn wiało od strony wysokich drzew rosnących kilkadziesiąt metrów obok. Wobec takiego ustawienia na łące nie wiało nic a nic, a jeśli już coś tam się przecisnęło przez owe drzewa, to kręciło i takie jakieś było zgurdulone.
   Wobec takich trudniejszych warunków postanowiłem sam też trochę poćwiczyć. Pierwszy start nie wyszedł - niestety zbyt wysoka trawa i jakieś tam większe chwasty skutecznie uniemożliwiły wciągnięcie glajta nad głowę. Druga próba też była jakaś taka dziwaczna. Skrzydło wstało krzywo, zacząłem podbiegać, udało mi się je jakoś ustawić, być pod nim, po czym zaczęło opadać. Sadziłem że opadnie za mnie, ale jakimś dziwnym trafem, gdy już wyłączałem napęd wskoczyło nad głowę. I można było wystartować tyle, że ja już wyłączyłem solówkę. Takie dziwadło spowodowane prawdopodobnie przez jakiś rotor lub inny podmuch. Trzecia próba już bez większych niespodzianek. Zero wiatru, krótki bieg i Action był nade mną, dałem pełny gaz i zacząłem przebierać coraz szybciej girami. Biegłem i biegłem, gaz do oporu, sterówki na dół i tak dobiegłem do końca łąki. Prawie na krańcu trawy i początku trzcin zmuszony byłem odpuścić - jasnym stało się, że w tym miejscu, tej trawie i bez jakiegokolwiek podmuchu nie dam rady. Gdyby to było lotnisko, jakaś większa łąka to bym tak mógł biec i biec i jestem pewny, że w końcu by mnie zabrało. A tak to przysłowiowa dupa.
   Poskładaliśmy sprzęt, pogadaliśmy o lataniu i ruszyliśmy do domów. W sumie ten dzień należy uznać za udany - polatać się udało tylko połowicznie, jednak należał nam się trening i ćwiczenia na świeżym powietrzu - w końcu im więcej prób, tym więcej człowiek potrafi. Ważne by nie popełniać błędów i się rozwijać. A takie "trudniejsze" warunki są ku temu idealne. Bo wystartować pod stały równy wiatr to żadna filozofia, za to gdy się startuje w rotorach, wysokiej trawie, ze słabym napędem to "to" wymaga od pilota czegoś więcej niż wiary we własne siły. Wymaga samozaparcia, uporu, doświadczenia i techniki.....I chyba trochę szczęścia też.......

niedziela, 4 września 2011

paralotniowy piątek....

   Ostatni piątek był dniem niewątpliwie paralotniowym. W pełnym tego słowa znaczeniu....
W przeciwieństwie do Sosny, która rozpoczęła właśnie pracować po wakacjach mi się udało i miałem tego dnia święty spokój od myśli i działań związanych z pracą, ludźmi tam spotykanymi i tym całym bajzlem dzięki któremu pracę nazywa się "robotą". W końcu miałem taki "przedłużony weekend".
   Z rana podrzuciłem moją połówkę do pracy, a potem podskoczyłem na górkę w Kiełpiu/Starogrodzie z zamiarem polatania o ile w ogóle się uda. Polatania "swobodnie", krawężnikowo czyli przysłowiowo "w ta i we wta". Prognozy zapowiadały słabiuteńki wiaterek o zadziwiającej sile ok 2-3 metrów zatem była szansa, że jak dołożyć "górkę" to może się rozhula do 6-7, tak by udało się powisieć choć kilka metrów nad tamtejszymi krzaczorami. Niestety z tych planów nic nie wyszło, bo wiatr był za słaby i dodatkowo miał odchyłkę. Na górce była przysłowiowa nędza i trochę żałowałem, że nie wziąłem napędu - idealnie było by polatać silnikowo bez oglądania się na halsowanie, zwiewanie i te inne uroki krawężnikowania.
   Wiatru wciąż nie było jednak poranek upływał dosyć fajnie. Po jakimś czasie przyjechał Raf z Tomkiem by korzystając z "nicniewiania" pogrzebać w dobrym poczciwym Stingu, czyli w jednym z Rafała skrzydeł. Potem plan był na jakieś heroiczne zloty Tomka i być może wisienie, jeśli oczywiście wiatr cokolwiek zawieje.....
   Przedpołudnie jakoś nie zaskoczyło nadzwyczajnie - spędzone zostało na pogaduchach o lataniu, o napędach i innych takich paralotniowych dyskusjach. Zjechało jeszcze kilka osób, jednak do ok 12stej nikt nawet nie "zleciał". Po prostu była słabizna wiatrowa. Umówiłem się z Rafem na popołudnie/wieczór więc wiadomo było, że polatane będzie tego dnia. Krawężnik nie wypalił, ale my nic nie straciliśmy - zaplanowaliśmy latanie napędowe, a to jak wiadomo zazwyczaj wypada i nie wiąże się z tak męczącym parawaitingiem.....
   Tymczasem odebrałem Sosnę z pracy i wróciliśmy do domu. Obiad, drzemka, pakowanie sprzętu i wyruszyłem na wiślane łąki w Nowych Dobrach. Po dojechaniu na miejsce trochę lipa i lekki szok - łąki zarosły trawą prawie do  połowy łydek, a te nieliczne miejsca które jeszcze by się nadawały do naszej działalności opanowały wesoło pasące się krowy. Trochę wtopa ale co było robić - objechałem cały wał, pooglądałem, połaziłem i w końcu wybrałem miejsce z którego mieliśmy startować. Trochę blisko wspomnianych wcześniej krów ale nie dało się inaczej. Ostatecznie latamy tam dosyć często więc "łaciate bydlaczki" chyba przywykły do naszych pierdziawek.
   Porozkładałem sprzęt i dotarł Raf "z rodziną". Plan mieliśmy dosyć jasno sprecyzowany - odpalamy, lecimy nad Świecie do Kozłowa, tam "sprawdzamy" warunki i jak się uda to Raf spróbuje przelecieć pod malowniczym wiaduktem kolejowym nad tamtejszym jeziorem. Jego żona i Tomek zapewnią wsparcie naziemne i będą "robić" dokumentację z ziemi, a ja będę wsparciem z powietrza z takim samym zadaniem.
   Warunki na starcie takie sobie - idealny wiaterek o sile ok 2 metrów, trawa i wertepy jednak nie na tyle kłopotliwe, by odpuścić. Wystartowałem jako pierwszy i krążyłem po okolicy chyba z pół godziny zanim Raf do mnie dołączył.


   Trochę "pomarudził" na ziemi i kombinował z umieszczeniem kamery na glajcie. Nieco po 19stej już wspólnie pędziliśmy do Kozłowa by "za jasnego" podjąć próbę przedefilowania pod tym wiaduktem. Raf był lekko szybszy pod wiatr ode mnie - pomimo odpuszczonych trymerów delikatnie mi uciekał. Tak porównuję te wartości, bo już dawno nie lataliśmy razem i byłem ciekaw jak wypadnie prędkość po naszej przesiadce - Jego na Revo a mojej na Actiona. I porównanie właściwie wypadło na tyle, że Raf delikatnie mi ucieka. A poza tym to obydwa glajty mają profil samostateczny, są podobnie obciążone i dosyć dobrze nam się na nich lata.



   Do Kozłowa dolecieliśmy dosyć sprawnie. Ja kręciłem się wyżej a Raf kilka razy próbował wyczuć warunki "na dole" - kierunek wiatru, rotory i te inne drobiazgi tak bardzo ważne. Pokręcił się i po jakimś czasie jednak postanowił odpuścić. I to była najlepsza decyzja - jest tam wąsko, musiałby przelecieć z bocznym kręcącym się wiaterkiem, w dodatku prosto na druty. Dla takiego "wyczynu" warunki muszą być IDEALNE a przy takich w jakich lataliśmy należy zrezygnować. Bo przecież nikt nie chce głupio ryzykować - może by się udało, a może mielibyśmy kolejnego kalekę z kolegi od latania.



   Pokręciliśmy się jeszcze chwilkę i z wiatrem "w plecy" wróciliśmy nad łąkę. Teraz "zapierdzielaliśmy" jak wyścigówki z prędkością ok 50-60 km/h względem ziemi. I kolejna ciekawostka - przy zaciągniętych trymerach ja wyraźnie leciałem szybciej. Nie wiem do czego to podpiąć, jednak musiałem się nieco kręcić i hamować by nie uciekać do przodu. Więc to wcześniejsze porównanie prędkości jakoś dziwnie wypada - trzeba będzie jeszcze razem się pościgać - przy różnych pozycjach trymerów i zobaczyć jak to naprawdę jest.




   Tak wracaliśmy i lecieliśmy podziwiając widoki i ciesząc się lotem, "naziemni" wracali na łąkę autem i "chwila moment" przekroczyliśmy Wisłę. Słońce już zachodziło więc trzeba było przymierzyć się do lądowania. Poleciałem nad łąkę a tu zonk. Maszt z rękawem z którego jestem taki dumny zniknął. Pierwsza myśl jaka do głowy wpadła to, że krowy zeżarły albo jakiś inny "tubylec" w swojej zawziętości ukradł. Lekka konsternacja się pojawiła, bo jak tu teraz w coraz większej szarości określić i oszacować wiatr, do tego na łące ograniczonej wysokimi drzewami, które bankowo dadzą rotory.
   Marudzić nie ma co - trzeba było jakoś wylądować. Próbnie podszedłem na taki sam kierunek jak startowałem i tuż nad ziemią miałem prędkość ok 40 km/h. Wyraźnie coś nie tak, jednak po wykonaniu płaskiego kręgu podszedłem do lądowania jeszcze raz i w końcu przyziemiłem. Trochę za szybko, trochę zbyt niebezpiecznie, ale bez jakichkolwiek strat i problemów. Jedyne co było nie tak, to ta prędkość której pomimo długiego wytrzymania i mocnego shamowania przy samym przyziemieniu nie udało się wyhamować. Raf lądował w chwilę po mnie - też z większą prędkością.
   Poskładaliśmy sprzęt i po jakimś czasie wyjaśniła się sprawa masztu z rękawem. "Naziemni" go zwinęli by jakaś zabłąkana klejąca łapa nam go nie ukradła. Super, że dbają o paralotniowe mienie jednak trochę to mi utrudniło lądowanie. Cóż - trzeba się nauczyć określać w miarę dokładnie kierunek wiatru bez jakichkolwiek gadżetów, a ja stałem się po prostu zbyt wygodny.
   W drodze powrotnej do domu wyjaśniła się sprawa tego "szybkiego" lądowania. Flagi na mijanych stacjach benzynowych i mijane siłownie wiatrowe (jaka szumna nazwa heh) wyraźnie wskazywały inny kierunek wiatru jak ten na który lądowałem. Zatem lądowanie prawdopodobnie wypadło z bocznym tylnym lub wręcz tylnym wiatrem. Zagadka prędkości się wyjaśniła.....