poniedziałek, 5 września 2011

jak się upre... #2

   Sobota także dopisała dobrą pogodą. Dobrą do latania i dosyć dobrą do startowania.....Jednak nie wszystko było takie kolorowe, jakby się mogło wydawać. Na popołudniowe pyrkanie umówiłem się z Błażejem, startować mieliśmy ze Strużala i nasze zamiary były ustawione na latanie nad Chełmżą i okolicami.
   Wczesnym popołudniem spotkaliśmy się na jednej z okolicznych stacji benzynowych i po uformowaniu dwupojazdowego konwoju ruszyliśmy na Strużal. Tam dosyć sprawnie rozłożyliśmy sprzęt, wymieniliśmy w błażejowym napędzie śmigło i po krótkim odpoczynku zaczęliśmy kombinować ze startem.
   Wiały może ze 2 metry, jednak kierunek to była już kwestia dyskusyjna. Kręcił od południa do południowego wschodu i wykręcał jeszcze dodatkowo na wszystkie kierunki zależnie od przechodzenia kominów. Rozłożyliśmy glajty i po jakimś czasie zaczęliśmy startować. Błażej po kolei spalił kilka startów - miał podobne problemy jak poprzednio - a to niekoniecznie biegł w kierunku, a to skrzydło nierówno wstało, a to nie weszło nad głowę....Takie rożne cyrki.
   Po kilku minutach ja też spróbowałem i akurat, gdy wpinałem się w skrzydło wiatr pięknie zmienił kierunek. Wykręcił w prawo skubaniec o dobre 45 stopni  prawo i ani myślał wrócić do swoich wcześniejszych "ustawień".
   Miałem dwa wyjścia - czekać, aż wróci lub wypinać się i ustawiać wszystko na nowo licząc, że tym razem się nic nie powykręca. Wybrałem to pierwsze wyjście i czekałem.
   Czekałem i czekałem i po kilku minutach miałem tego serdecznie dosyć. W końcu zniecierpliwienie wzięło górę i postanowiłem spróbować wystartować z bocznym wiatrem. Nastawiony na cyrki z glajtem, przygotowany na mocne korekty i podbieganie zacząłem biec. I o dziwo - glajt trochę się rozkołysał, jednak udało mi się w miarę dobrze wystartować. Pod koniec biegu czułem, że jakoś tak niemrawo zabiera jednak krótkie zaciągnięcie sterówek pomogło i byłem w powietrzu.
   Zacząłem krążyć i czekałem na moment kiedy Błażejowi uda się wystartować. Wiaterek w miarę się ustalił i każda kolejna próba budziła nadzieję, że może akurat tym razem "będzie Mu dane". Niestety kolejne starty to kolejne niepowodzenia. Już, już się wydawało, że wyjdzie, ale coś tam znowu nie wychodziło.
   Ja latałem w  kółko, Błażej w kółko próbował i tak popołudnie mijało. Po 30 minutach takiego "pyrkania" postanowiłem wylądować i zobaczyć dokładniej co tam się dzieje, że kolega nie daje rady. Lądowanie bez jakiegokolwiek problemu - delikatne, wręcz bardzo delikatne przyziemienie i lekkie podbiegnięcie w miejscu wcześniej wybranym, upatrzonym i zaplanowanym. Powypinałem się i zaczęliśmy z Błażejem kombinować co tam Mu nie wychodzi.
   Kolejne próby pokazywały wyraźnie, że problemem jest cholernie ciężki niezbyt wygodny napęd, opór skrzydła do wskoczenia nad głowę, zawijanie się krawędzi natarcia i braki techniki - nierówne podbieganie, zbyt szybkie puszczanie taśm i tym podobne "drobiazgi". Błażej próbował z moją "pomocą" kilka razy wystartować, jednak każda z tych prób kończyła się klęską. W końcu, po kilku (kilkunastu?) próbach postanowił odpuścić - i to była chyba najlepsza decyzja.
   Wiatr odkręcił się na najgorszy na tej łące kierunek, tzn wiało od strony wysokich drzew rosnących kilkadziesiąt metrów obok. Wobec takiego ustawienia na łące nie wiało nic a nic, a jeśli już coś tam się przecisnęło przez owe drzewa, to kręciło i takie jakieś było zgurdulone.
   Wobec takich trudniejszych warunków postanowiłem sam też trochę poćwiczyć. Pierwszy start nie wyszedł - niestety zbyt wysoka trawa i jakieś tam większe chwasty skutecznie uniemożliwiły wciągnięcie glajta nad głowę. Druga próba też była jakaś taka dziwaczna. Skrzydło wstało krzywo, zacząłem podbiegać, udało mi się je jakoś ustawić, być pod nim, po czym zaczęło opadać. Sadziłem że opadnie za mnie, ale jakimś dziwnym trafem, gdy już wyłączałem napęd wskoczyło nad głowę. I można było wystartować tyle, że ja już wyłączyłem solówkę. Takie dziwadło spowodowane prawdopodobnie przez jakiś rotor lub inny podmuch. Trzecia próba już bez większych niespodzianek. Zero wiatru, krótki bieg i Action był nade mną, dałem pełny gaz i zacząłem przebierać coraz szybciej girami. Biegłem i biegłem, gaz do oporu, sterówki na dół i tak dobiegłem do końca łąki. Prawie na krańcu trawy i początku trzcin zmuszony byłem odpuścić - jasnym stało się, że w tym miejscu, tej trawie i bez jakiegokolwiek podmuchu nie dam rady. Gdyby to było lotnisko, jakaś większa łąka to bym tak mógł biec i biec i jestem pewny, że w końcu by mnie zabrało. A tak to przysłowiowa dupa.
   Poskładaliśmy sprzęt, pogadaliśmy o lataniu i ruszyliśmy do domów. W sumie ten dzień należy uznać za udany - polatać się udało tylko połowicznie, jednak należał nam się trening i ćwiczenia na świeżym powietrzu - w końcu im więcej prób, tym więcej człowiek potrafi. Ważne by nie popełniać błędów i się rozwijać. A takie "trudniejsze" warunki są ku temu idealne. Bo wystartować pod stały równy wiatr to żadna filozofia, za to gdy się startuje w rotorach, wysokiej trawie, ze słabym napędem to "to" wymaga od pilota czegoś więcej niż wiary we własne siły. Wymaga samozaparcia, uporu, doświadczenia i techniki.....I chyba trochę szczęścia też.......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz