poniedziałek, 6 grudnia 2010

Mikołajki'10

   Dziś są Mikołajki - czyli wyciągnięty z tradycji katolickiej dzień w którym można sobie nieco zimową aurę rozświetlić drobiazgami prezentowymi i drobnym przedsmakiem "świąt". Niespodzianki są; drobne i grubsze, kolorowe i wesołe, słowem FRAJDA, że aż się gęba śmieje. Radość i szczęście także są, więc jest super:)


Zimowo.....


   Z lekkim opóźnieniem meldujemy się z pierwszym tak naprawdę zimowym wpisem. Opóźnienie to wzięło się z natłoku spraw ważnych ostatnio oraz z pogody. W ostatnim tygodniu konkretnie przymroziło i pojawiły się pierwsze poważniejsze opady śniegu. W czwartek tak sypnęło, że drogowcy niestety znowu mogli się wykazać brakiem jakichkolwiek kompetencji. Zima znowu "ich" zaskoczyła. Tak bywa - jesteśmy do tego przecież przyzwyczajani od lat.
   Zima przysypała także i nas - Sosna od czwartku ma problemy z dodarciem do pracy, ja zmuszony jestem jeździć wolniej i co jakiś czas kontrolować poślizgi. Niby fajnie - zima, biało a jednak wyczerpuje. Po powrocie do domu nie chce się ślęczeć nad komputerem, więc dziś przyszedł czas na nadrobienie tych kilku stuknięć w klawiaturę.


   Czwartek, jak wspominałem zasypał śniegiem całą okolicę. Zima zaskoczyła drogowców, pekaesy i w ogóle sparaliżowała mocno ruch czegokolwiek na drogach. My popołudnie spędziliśmy bardzo zimowo robiąc ciastka i pierniki. I tym razem wyszło wszystko tak jak powinno. Nie chcę się chwalić, ale wreszcie coroczne zimowe drobne wypieki wyszły tak, jak chcieliśmy i do czego dążyliśmy. Więc czwartek był fajny - zimowa zima i udane zimowe działania. Wspólne kuchenne rekreacje pośród zapachów miodu, orzechów, cynamonu i pomarańczy......
   Piątek i sobota to dwa dni, które zleciały na jeżdżeniu "tu i tam" i właściwie były bardzo "w biegu"; nie ma co tam szczególnie o tym pisać, bo nie miejsce tu na pisanie o bezmyślnym i wkurzającym miejscu, które można streścić w jednym słowie "praca". Dosyć - nie tu i nie o tym. Może kiedyś machnę cały wpis mówiący o tym, jak czasami mnie niektóre rzeczy wkurzają ale póki co to nie teraz....
Niedziela to dzień "bydgoski" - zakupowo rodzinny.  Wybraliśmy się z rana poszaleć po sklepach i niestety zaczęliśmy od Focus'a. Dokładnie należy napisać, że było to szaleństwo. Masa ludzi z rozpalonymi oczami wykazującymi bezdenną głupotę i totalny brak opanowania. roztrzęsione ręce i szalone gęby. Masakra - tłum falujących ludzi, nie wiedzących w dużej części czego chcą i po co tu przyszli. I my "dwa małe żuczki" w tym stadzie krążące po sklepach i próbujące odnaleźć coś, co będzie nam odpowiadało. Kilka rzeczy ciekawszych odnaleźliśmy, kilka nie, ale ogólnie jakoś wytrwaliśmy. Za to sytuacja z Home&You totalnie sprawiła, że mieliśmy wszystkiego dosyć, że wszystko już było nie halo i w ogóle rzygać się chciało Focusem, Bydgoszczą i ludźmi. Próbowano nam wcisnąć po chamsku w debilny sposób poduszki - poszewki z wypełnieniem. Trzy kasjerki, które nie były w stanie skasować więcej niż jednego klienta, burdel i brak sensownych informacji owocowały naciąganiem ludzi. My jednak uratowaliśmy się z tej matni. Podniesione ciśnienie, wkurw i ogólna żenada - to wszystko cechuje ten sklepik. Brrrrrr.

   Potem zasunęliśmy na pyszny niedzielny rodzinny obiad który składał się z pizzy z domowego wypieku. tzn nie jakaś tam mrożonka czy masówka jak z pizzerii tylko normalna ręcznie robiona domowa pizza "z blachy". Pyszota.
   Pokrzepieni ruszyliśmy dalej zmagać się z tłumem, sprzedawcami, masą nijakiego towaru i kolejnym centrum handlowym "Galeria Pomorska". Tu już było lepiej - mniejszy tłum, więcej towaru i jakoś tak czyściej. No i smaczna kawa i sok "od Grycana" podane przez normalnego człowieka. Normalnego tzn. uprzejmego, miłego i sprawiającego, że odnaleźliśmy w sobie nadzieję na to, że są jeszcze jacyś w miarę sprzedawcy. Coś tam znowu pokupowaliśmy, trochę po przymierzaliśmy i pojechaliśmy dalej. Na sam wieczór zostawiliśmy sobie Decatlona - z zamysłem kupna rękawiczek, jakiś ciuszków sportowych i butów do latania. Jakiś czas temu wypatrzyliśmy całkiem fajne Salomony. Nie byłem wtedy zdecydowany więc ich nie kupiliśmy. Teraz te buciki chcieliśmy już kupić. Tyle, że ten sklep został także wymieciony strasznie. Sosna nie dostała rękawiczek w takim rozmiarze jak chciała, na mnie nie było rozmiaru bucików, obsługa także jakaś taka smołowata. Nędza ogólnie.
   Ale przynajmniej wszystko już mieliśmy "zaliczone" i mogliśmy w końcu wrócić do domu. Do siebie. I chyba największą frajdą było położenie się wreszcie do wyra z dala od zimy, sklepów i tych wszystkich ludzi oszalałych od konsumpcji grudniowej.

Podsumowując - przyszła zima, jesteśmy zabiegani ale znajdujemy czas na drobne chwile szczęścia, radości i nieco odpoczynku.

wtorek, 30 listopada 2010

parasobota czyli ostatnie jesienne latanie.....

   Tak ostatnio biadoliłem na pogodę, a tymczasem pod koniec tygodnia coraz bardziej wiadome było, że sobota lub niedziela będzie "działać". Piątek zrobił się słoneczny ze słabym wiatrem, dobrym do latania, tyle, że inne zadania tego dnia pozwoliły jedynie na objechanie kilku miejsc do startowania na najbliższe dni. Jedna lokalizacja "obczajona" na początku listopada to ładna duża łąka, bez kabli i słupów, niestety otoczona z 3 stron domkami jednorodzinnymi. Hmmm - możliwe problemy z sąsiadami - wiadomo są tacy którym nie pasuje pyrkanie napędu za oknem. Nawet jeśli mieszkają na wioskowej dzielnicy, nad którą jeszcze kilka lat temu śmigał wicher podnosząc w górę odpadki cywilizacji. No i nie mamy ustalonego właściciela tej "trawiastej plantacji" więc na razie tą łąkę odpuściliśmy. Inne łąki, jakie tego dnia obejrzeliśmy, to nasze dotychczasowe startowiska, które tydzień temu tonęły w błocku.Teraz błotka zdecydowanie ubyło, ziemia zmarzła więc decyzja zapadła - w sobotę będziemy startować na Strużalu z "dużej łąki".
   Po konkretnych działaniach porannych (pyszne zrobione łapkami Sosny śniadanie, spacer z Wirusem i wizyta na poczcie) zapakowałem sprzęt i wyruszyłem. Pogoda całkiem fajna - wiatr ok 2 metrów, zamglenia z przebijającym się słońcem więc nie było co się zastanawiać. Rozłożyłem cały majdan, rozgrzałem napęd, przymocowałem aparaty (testowanie mocowania kamery/aparatu na kasku i drugi aparat w rękach), zameldowałem Sośnie o starcie i odpaliłem.
   Sam start bez problemów, pomimo kilku nierówności i wertepów skrzydło ładnie mnie zabrało i byłem w powietrzu. Krótki krąg nad startem by wszystko sprawdzić, wygodnie się rozsiąść, sprawdzić czy wszystko działa jak należy i poleciałem "do domu".


   Po 10 minutach byłem na miejscu. Z wiatrem szybko się lata - byłbym jeszcze szybciej, ale poleciałem z lekkim łukiem nad "Nową Chełmżą". Jakoś tak nie miałem zaufania do pogody tego dnia i wolałem czas "nad jeziorem" ograniczyć do minimum. Nad domem pomachałem trochę skrzydłem, pokręciłem kilka wywijasów, pogadaliśmy z Sosną radiowo, pomachaliśmy do siebie ile wlezie i po jakimś czasie poleciałem dalej. Sam właściwie nie miałem sprecyzowanego planu na ten lot. Więc kręciłem się jak przysłowiowy "smród".


 
   Choć jak teraz o tym myślę to chodziło o to, by po trzech tygodniach na ziemi poczuć jak to jest w powietrzu. Nie "gdzieś dolecieć" a "po prostu polatać".....No i trochę obawiałem się by ten wiatr z którym tak fajnie się leci, nie spowodował czasami, że w drodze powrotnej będę stał w miejscu. Wiatr nawet słabł więc wszystko było cacy. Poleciałem nad cukrownię, wróciłem nad Sosnę pstryknąć Jej kilka fotek i poleciałem nad Strużal, gdzie na "niskiej" poleciałem wzdłuż jeziora. W powietrzu pomimo temperatury i lekkiej mgły było cudownie - czułem się komfortowo, dobrze i jedno czego mi brakowało, to Sosny - tak, by mogła ze mną dzielić to wszystko, co oferuje latanie z napędem. Choć pewnie by zmarzła....




   Nad Strużalem skrystalizował się pomysł na lot do Kuczwał, zobaczyć co tam u sąsiadów z Mikrolotu. Może też będą latać ? Pogoda przecież fajna, aż tak zimno nie jest, wiatr też raczej słaby więc może ktoś tam odpali.....Niestety chyba są mocno uziemieni - motolotni nie było,zaś jeden z ich "ULMów" stał na łące skutej lodem, który pokrywał część ich terenu.


    Zrobiłem kilka kręgów, latać się chciało więc pojawił się pomysł lotu do Grzywny. Tak też zrobiłem, popstrykałem tam kilka zdjęć. Kilka kręgów, kilka zakrętów, kilka minut i zasuwałem dalej...




  Teraz poleciałem do Chełmży. Zrobić Sośnie kolejny, trzeci już tego dnia nalot. Znowu pomachaliśmy do siebie, popykaliśmy zdjęcia, powysyłaliśmy buziaki i poleciałem by wylądować na Strużalu. Trochę już zacząłem marznąć - zwłaszcza w ręce. Ubrałem "zwykłe" rękawiczki Polednika tak, by mieć swobodę ruchów przy robieniu zdjęć. Ten lot z założenia był testem dwóch rzeczy - jedna to mocowanie aparatu, który kręcił film na kasku, a druga to robienie zdjęć "z ręki" aparatem, który był ze mną pierwszy raz w powietrzu. Ten w rękach był niestety mniej poręczny od tego, który woziłem wcześniej, no chyba, że muszę się przyzwyczaić......Ale zdjęcia robi :)
  W każdym razie poleciałem wylądować, nad łąką zrobiłem krąg, wylądowałem i dopiero, gdy byłem na ziemi poczułem, jak bardzo zmarzła mi prawa ręka. Krótko Sośnie zameldowałem przez radio, że zadzwonię za kilka minut - najpierw muszę uruchomić dłoń która piekła, bolała i w ogóle była nie teges. Zmarzła i z moich ust mogłem wydawać tylko "au", "aj", "ty cholero" itd......
   Po dobrej chwili udało się nieszczęsną dłoń uruchomić. Pomogło robienie pajacyków i truchtanie w miejscu. Dobrze, że łąka jest w oddaleniu od siedzib ludzkich, bo z boku to musiało wyglądać pewnie dziwnie - facio w kombinezonie, kasku, skaczący w miejscu, robiący pajacyki kwiczący co chwilę "au i aj" hihi....
   Zameldowałem Sośnie co i jak, złożyłem cały majdan, zapakowałem się do auta i wróciłem do domu z uczuciem spełnienia, radości i pełni szczęścia - bo czy czegoś mi brakuje ? NIEEEEEEE

    A popołudniu wybraliśmy się do Bydgoszczy spotkać się z Piotrem Cw., odebrać nowy kombinezon (tym razem niebieski), wypić paraherbatę, pogadać i po prostu miło spędzić czas. Tym bardziej, że potem pojechaliśmy na parazakupy. Idzie zima więc trzeba było poinwestować w sprzęt "zimowy". W końcu wróciliśmy do domu. Spacer z Wirkiem i do łóżka. Tak skończył się jeden z najbardziej udanych ostatnich jesiennych dni. Właściwie ostatni jesienny dzień - w niedzielę spadł śnieg. Więc teraz to już zima pełną gębą.......

poniedziałek, 29 listopada 2010

inspiracje...

   Dziś wpis o inspirujących nas rzeczach. Wpadł do głowy pomysł podzielenia się tym, co nam się podoba, do czego wracamy i co jest naszym zdaniem warte zobaczenia. Pomysł się pojawił, więc dążymy do realizacji. Pewnie co jakiś czas będziemy coś wrzucali, coś co warte jest zobaczenia, obejrzenia i poświęcenia kilku minut.....
   Poniżej dwa filmiki Mirka H. opublikowane w czasach gdy byłem zaledwie "marzącym o lataniu". Oglądałem je masę razy i każde kolejne wyświetlenie powoduje wielkie fajerwerki w głowie. Są wyjątkowo zgrane, fajnie zmontowane, i bardzo wyjątkowe na tle innej twórczości którą publikują użytkownicy Youtuba. No i można chyba poczuć ten klimat naszego sposobu latania, tego, co daje kopa do dalszego życia i co powoduje, że wciąż chcemy wracać tam....w niebo.
 Dobrego oglądania !!


niedziela, 28 listopada 2010

No i najważniejsza sprawa - Borys w końcu wczoraj polatał....wszystko się mega fajnie udało....Borys zadowolony, tylko zmarznięty. Zdjęcia widnieją już na picasie  http://picasaweb.google.com/paraglidepara, a relacja Borysa niebawem się ukaże.
Właśnie zostało mi obiecane, że zostanę umyta śniegiem tej zimy.....Ciekawostki opowiadasz....naprawdę..... :)

Właśnie spadł pierwszy śnieg

Borys Głodomor- najwspanialszy na świecie
Jako, że spadł pierwszy śnieg i za oknem zimno i ponuro postanowiłam wkleić jedno wspomnienie wakacyjne. A na sam widok ukochanego Borysa z  grillowanym szaszłykiem i zimnym lechem buzia się uśmiecha. Ech....kiedy znowu będzie można usiąść w ogrodzie przy grillu  i pograć w badmingtona......Nic to, pozostaje Nam lepienie bałwanów i bitwy na śnieżki.......

środa, 24 listopada 2010

kilka jesiennych słów......

   Właściwie to chyba ostatnie podrygi jesiennej aury. Zapowiadane śniegi i coraz niższa temperatura wróżą nadchodzącą zimę. Stąd czas na kilka słów odnośnie ostatnich kilku tygodni.
   Ogólnie jesień pogodowo była do kitu. Zaczęła się całkiem znośnie, jednak późniejsze deszczowe szare dni dopełniły uczucia "nielubienia" tej pory roku. Nie było aż tak źle, żeby nie dało się polatać. Zrealizowaliśmy kilka planów (latanie wśród wiatraków, oblecenie Sharpów itd), z kilkoma osobami nie udało się polatać, za to polataliśmy z Markiem z Torunia. No i najważniejsze - patrząc z perspektywy wiosną głównie operowaliśmy z łąk w okolicach Chełmna a od lata przenieśliśmy się na Strużal i stąd startujemy do dziś. Fajnie bo to latanie "u siebie". Blisko i domowo :)
     Jesień regularnie dopisywała pojedynczymi dniami fajnej bezwietrznej aury. I dopóki łąki nie zamokły za bardzo wszystko fajnie działało. Niestety im więcej deszczu tym więcej wody stało na naszych "rewirach". Teraz czekamy na kilka dni bez deszczu, na jakiś mróz by związał tą całą wilgoć, by dało się jakoś startować. Z powodu wilgoci i deszczu "nasze" łąki zamieniły się ostatnio w mokradła bardziej nadające się do sadzenia ryżu, a nie do startu "z nóg". Ostatnia niedziela była właściwie bezwietrzna ale na łąkę nie dało się wejść bez brodzenia w wodzie i błocku. Szkoda, niestety, buuu ale tak już bywa. Porównując tą jesień do zeszłorocznej i tak zauważalny jest postęp - więcej dłuższych lotów, teraz jest ich więcej, są dalsze i technicznie lepiej wszystko wychodzi. Spalony start to właściwie rzadkość, lądowania także ładnie wychodzą, a w powietrzu czuję się coraz bardziej pewnie.
   Deszczowe, szare dni, wczesne wieczory sprawiły, że zaczęliśmy rozwijać nową pasję - pykamy coraz więcej w szachy z każdym dniem odkrywając coraz bardziej jakim fenomenem jest ta gra. Każdego dnia ciągnie nas do zrobienia chociaż partyjki, zaś świadomość czynionych postępów sprawia, że chcemy coraz częściej grać. Już wygrywamy z komputerem, zaś gra przeciwko sobie trwa nawet i godzinę. Fajnie, bo mamy coś co odrywa nas od tych wszystkich bzdur jakimi bombarduje nas telewizja, internet i inne media tworzone przez ludzi którzy często są po prostu DEBILAMI. Każdy sposób jest dobry by przetrwać jakoś te dni, kiedy się nie lata, a sposób dzięki któremu człowiek się rozwija (a nie egzystuje) jest po prostu świetny. Więc gdy pewnego dnia ktoś zobaczy jakąś parkę grającą w szachy na startowisku w oczekiwaniu na "warun" istnieje duża szansa , że będziemy to właśnie my. :)
   Powoli przymierzamy się do "grudniowych" zakupów - prezenty i te wszystkie sprawy związane ze "świętami". W samochodzie coraz częściej goszczą piosenki świąteczne, w sklepach pojawiają się bombki, gwiazdorki, reniferki i te inne produkty bez których święta nie są świętami.
   W głowie się czasami kreci, ale o to chyba w tym wszystkim chodzi. Ogłupić, sprawić by "target/polak katolik" wydał masę grosza na niepotrzebne do niczego badziewie. Nam jak do tej pory skutecznie udaje się zachować rozum i kupować to czego potrzebujemy, co sprawia nam frajdę i co w tym gąszczu okazji rzeczywiście cieszy serce i ducha. Ja sam nie mam pomysłu na fajny konkretny prezent dla Sosny ale spoko spoko. Wpadnie do głowy, nastąpi realizacja i mam nadzieję uda się sprawić by moja dziewczyna poczuła jak bardzo ważna dla mnie jest.  W końcu jeszcze cały miesiąc :)
   No i jeszcze jedna ważna sprawa - przez prawie dwa tygodnie w okolicach świąt mamy z Sosną wolne - mocno wierzę, ze pogoda dopisze, sypnie śniegiem, potem zmrozi i uda się kilka dni spędzić w powietrzu zachłystując się widokami i zapachami zimy :) I oby w najbliższych dniach także udało sie polatać bo jak na razie mijają kolejne dni szorowania po ziemi butami.

sobota, 20 listopada 2010

Wirus the best dog in the world....

   Blog o naszym życiu, pasjach, marzeniach, ale zabrakło w nim naszego pieska. Zatem trzeba nadrobić i wrzucić kilka uwag odnośnie tego naszego małego wariata.


   Wirus ma już dobre 8 lat, jest mieszańcem po rasowej matce i kundlowatym tacie. Dzięki tej mamałydze i temu co te geny reprezentują jest chodzącym IDEAŁEM. Wiadomo, że każdy może coś tam powiedzieć, że coś tam źle , że coś nie teges ale Wirus jest nasz, jest wyjątkowy i jest taki jaki powinien być.


   Straszna przylepa, ogromny pieszczoch gotowy zrobić wszystko by tylko pogłaskać go za uchem czy pod broda. Potrafi niestrudzenie cierpieć w niewygodnej pozycji byleby tylko przyjazna ręka go pomuskała. Zna się na uczuciach - gdy w domu "wrze" wie, że powinien siedzieć spokojnie i się nie wcinać, wie także kiedy przyjść, położyć głowę na kolanach i popatrzeć tymi swoimi inteligentnymi ślepiami jakby mówiąc "nie martw się".
Zdarzają Mu się dni kiedy nas wkurza. Ale wystarczy Go wygnać na jego legowisko i mamy święty spokój. Częściej jednak zaskakuje nas tym jaki jest fajny i jak potrafił stać się domownikiem w pełnym tego słowa znaczeniu.


   Niektórzy się Go obawiają. Z jednej strony dobrze - pies to nie zabawka czy pluszowy miś. Wirus potrafi pogonić człowieka, potrafi być groźny jednak w ten dobry sposób. Jest wyjątkowym psem o dobrym, zdecydowanym charakterze pełnym uporu, chęci do zabawy i świadomości co Mu wolno a czego nie. Czasami jest postrzelony - ale w ten pozytywny sposób wariactwa w dobrym kierunku.Jak się uprze to ciężko Go odciągnąć od smakowitego patyka czy drzewa które tak fajnie smakuje bez kory. A jak się uprze to furt myśli jak by tego kijka zdobyć, jak go odzyskać i znowu za nim pobiegać. Ma swoją piłkę tenisową i skubany tak wyczuł gdzie jest schowana, że gdy tylko otwieramy szufladę od razu jest w gotowości do biegania. To bardzo "psie" i bardzo nam się podoba. jednocześnie jest ułożony. Staramy się Go cały czas szkolić i nie pozwolić na to by stał się jak wiele psów które dzięki swoim właścicielom stają się meczące, niebezpieczne i po prostu głupie. Ale to już wina ludzi a nie zwierzaków.

   Nasz "wariat" jest nasz, jest w rodzinie i jest wyjątkowy. Po prostu !!!

poniedziałek, 15 listopada 2010

bez latania bez pisania......

Jakoś tak się ostatnio złożyło, że w naszym blogu przerwy coraz dłuższe.....Wpisów mniej, bo jakoś tak jesień przytłoczyła pogodą, szarzyzną i jakimś takim odrętwieniem. Nadrabiamy zaległości filmowe i przygotowujemy się do zimy - rozwijamy talenty kulinarne i nadrabiamy zaległości domowo rekreacyjno -  umysłowe.

Kuchenne rewolucje dotarły i się rozwijają - coraz częściej gotujemy , pieczemy i sprawia nam to cholernie dużo radości. Przetestowane babeczki, ciastka, mięsa, kluski i różnej maści zupy....Sama frajda - gdy uzbiera się jakaś poważniejsza kolekcja zdjęć opublikujemy nasze dzieła :)

Udało się w końcu odświeżyć łazienkę - na dzień dzisiejszy mamy bielutko, czyściutko i do tego nowy dywanik. W końcu taki, który dąży do ideału jaki spoczywa u "mamci".....No i wszystko błyszczy, lśni i bije po oczach nowością. Odkładaliśmy te całe działania przez dobre dwa miesiące i wreszcie dokonaliśmy dzieła. Jest dobrze, mam tylko całą masę małych białych kropek na rękach, nogach, głowie i kapciach....ale co tam - warto. Nawet Wirus ciekawskie jajo może poszczycić się białymi plamami na pysku ;)

Pisaliśmy o zapełniających się przestrzeniach w naszych elektronicznych zasobach. Problem rozwiązany za pomocą 1terabajtowego magazynu podręcznego ze stajni SEAGATE'a. Spisuje się świetnie i ma jeszcze dużo miejsca na wypełnienie naszymi zdjęciami. Jest także nasza nowa galeria publiczna na Picasie. Do obejrzenia TUTAJ. Na razie tam jest pusto ale w miarę upływu czasu będziemy wrzucać różne nasze zdjęcia.

Byliśmy ostatnio na "świątecznym obiedzie" w bydgoskiej knajpie Ogniem i Mieczem. Lokal zdecydowany w cenach i jakości potraw celuje w klientelę o zasobniejszym portfelu. Całość wypełniona wszelkiej maści staropolskimi gadżetami - jakieś rogi, proporce, portrety - całość urządzona dosyć dobrze. Obsługa także ok, z jakością potraw średnio jednak olewaliśmy smaki zdecydowanie gorsze od tego, co mamy w domowej kuchni. Ważni byli ludzie, wspólne rodzinne towarzystwo i pierwszy trening w robieniu zdjęć w ciemnych pomieszczeniach.

Na koniec chyba przebój ostatnich dni. Nauczyliśmy się grać w szachy i każdego dnia pykamy po kilka partyjek. Właściwie czasami po kilkanaście. Ze zmiennym szczęściem, czasami wygrywam ja, czasami Sosna, a czasami remisujemy ganiając się królami po całej szachownicy. Super sprawa pozwalająca ćwiczyć umysł w analitycznym myśleniu. Pykamy z rana, w czasie dnia i "do poduszki". Najfajniejsze jest to, że jesteśmy mniej więcej na tym samym poziomie i za każdym razem gra zaskakuje nas czymś nowym. Mam nadzieję, że nie znudzi nas z biegiem czasu i będziemy coraz lepsi i sprawniejsi. Wielkim atutem jest także to, że można grać właściwie wszędzie, w każdej scenerii i sytuacji. Już widzę wiosenne oczekiwanie na "warun" i pykanie na łące w szachy.

Acha - pogoda zaczęła się poprawiać - nadal jest ciepło i skończyło padać.Niedziela była upalna jak na połowę listopada, dziś jest podobnie. Więc jesienna wiosna pełną gęba, spacery te sprawy i odżycie jakieś umysłowe - aż się chce coś robić :)

sobota, 6 listopada 2010

deszczowy tydzień.....

   Wtorek idealnie zadziałał i od środy nastąpiło drastyczne pogorszenie pogody....wietrznie, pochmurno i deszczowo....brrrr......Ale co tam...

   Ten tydzień obfituje w  wydarzenia dla nas ważne wielce i to się liczy. W środę Sosna miała imieniny ( był tort, prezenty i życzenia), a  wieczorem znaleźliśmy w naszej skrzynce pocztowej, kolejny, piąty już numer gazetki wydawanej przez stowarzyszenie Nasza Chełmża.

   Dla nas numer szczególny, bo zawierający wywiad, o którym pisaliśmy jakiś czas temu. Wywiad ukazał się w formie jaką zaaprobowalismy "mailowo", pojawiła się jednak drobna konsternacja. Z jednej strony cieszy to, że ktoś być może zarazi się naszą pasją, że kogoś to interesuje i kogoś tam to ciekawi, jednak z drugiej strony nasza obecność w rozpolitykowanej gazetce, której większość stanowi wyborczy chłam trochę mi nie pasuje. Rozumiem pisanie o sprawach ważnych dla ludzi jednak sąsiedztwo byłego radnego, byłego posła i aktualnego kandydata do szefowania miastu jakoś tak sąsiedztwem chyba wymarzonym nie jest. Tym bardziej, że Pan ów kojarzony jest z kilkoma nieudanymi próbami zdania matury i jakiś czas temu ponoć był postacią ściśle powiązaną z rozdawnictwem stanowisk przez PSL. Ja nie wiem, nie znam się, ale wolałbym by za sąsiada był mi temat związany z ludźmi, nie zaś  pędem do władzy i rządzenia... Do tego masa sloganów i haseł wyborczych, które składają się na większość artykułów tej gazetki......Choć może się czepiam....
   W każdym razie gazetka się ukazała w druku, jest dostępna także w sieci i można ją pobrać tutaj  . Dobrego czytania !!!

   W tym tygodniu wypełniliśmy po brzegi nasz kanał zdjęć w PICASIE i mamy tam już 1GB fotek z naszego życia.....na komputerach też już coraz bardziej zapchane materiałem, więc zaczęliśmy się rozglądać za dodatkową powierzchnią do wykorzystania internetowo i domowo. Gdy już to ogarniemy odpowiednie linki się pojawią na blogu......i strasznie się cieszę, że tyle pstrykamy, że mamy co pstrykać i że ostatnio baza sprzętowa także się powiększa......Patrząc na nasze zdjęcia wiem, że życie upływa dokładnie w takim porządku w jakim powinno i to daje solidnego kopa do dalszego działania i wielki optymizm co do przyszłości.....

   Teraz jeszcze trzeba zrealizować plan na zmianę auta, kupić jakieś fajne samostateczne skrzydło i potem zacząć latać we dwoje na jakiejś fajnej, ładnej trajce.....Zobaczymy co z tego wyjdzie i jak szybko się uda :)

środa, 3 listopada 2010

poranna mglista rzeczywistość....

   Jak pisałem wczoraj pogoda jak drut, więc trzeba było się zebrać i trochę polatać...Oczekiwania co do wtorku sprawdziły się w 100 procentach...Pogoda prawie idealna - od wczesnego rana właściwie bezwietrznie (w porywach wiało z zadziwiającą siłą jednego metra); zaś to "prawie" dotyczy mglistego lepkiego powietrza, które dopiero popołudniu zmieniło się w jako tako słoneczną aurę...

Ale od początku :
- wczesne wstawanie opłaciło się - na łące byłem pośród szarości poranka z wilgotną, lekką mgłą. Poskładałem cały majdan, wyszpeiłem się jak należy i po krótkiej rozmowie z Sosną, która wyruszyła do pracy rozpocząłem procedurę startu. Warunki wiatrowe bez zarzutu - zerowy wiatr, który nie chciał nawet porwać unoszącej się pary "odkawowej"......Start bez zupełnych problemów ; skrzydełko wstało równo, bez podbiegnięć zaiwaniłem przez kawałek na wprost;  przygazowałem jak się należy i po chwili byłem w powietrzu. Gdyby nie te zamglenia poranek należałby do tych idealnych.....Ale wracając do tematu - jako, że było lekko mgliście nie chciałem się zbyt daleko oddalać od Chełmży i własnych "mebli". Poleciałem nad miasto; przeleciałem w jedną, potem w drugą stronę.



   Pokręciłem się nad naszymi cmentarzami, które pośród gołych drzew wyglądały całkiem fajnie - obłożone kwiatami, zniczami, lampkami, wypięknione i wymuskane przez ludzi dzień wcześniej tłumnie spędzających swój czas nad grobami najbliższych.....Potem poleciałem nad cukrownię popławić się w atmosferze kampanijnej - zapach buraków, wszechogarniające dymy, buchająca para i te wszystkie widoki, które pozwalają myśleć, że Chełmża burakiem stoi.........


   Wróciłem nad miasto i poleciałem nad Strużal polatać nieco niżej i pocieszyć się lotem nad chyba najładniejszym zakątkiem naszego jeziora.......Taki lot na wysokości kilku metrów jest całkiem fajny....zwłaszcza w tak spokojnych warunkach.....Jeziorko spokojne, na ziemi ludzie przyjaźnie machający i nawet próbujący pstrykać fotki - jeden z robotników stawiających dom na Strużalu jak na komendę wyciągnął telefon i próbował coś tam złapać.....Wszystko "szybko, szybko" i nie wiem czy coś tam mu się udało zrobić - dla zasady nadleciałem jeszcze raz, by mógł porządnie się przymierzyć i pstryknąć sobie fotkę.....Ładnie potem podziękował, ja zamachałem skrzydełkiem w kilku ostrzejszych zakrętach i poleciałem dalej.....Obleciałem całe jezioro i wróciłem nad łąkę - w powietrzu byłem prawie półtorej godziny i niestety trochę zmarzłem. Pomimo nowej kominiarki (która mega fajnie grzała) i rękawic wczesnozimowych (cieńszy model Polednika) jakoś tak zmarzłem, zakatarzyłem i w ogóle tak grypowo się zrobiło..........pewnie przez tą wilgoć w powietrzu i przemoczone od łąki buty.......
Zatoczyłem krąg i wylądowałem.....Od razu telefon do Sosny, bo kurde brakuje mi jej strasznie......pełen wrażeń poopowiadałem i poobdzielałem się tym lotem i frajdą jaki mi sprawił......Bo gdy dwa tygodnie się nie lata, a potem pogoda dopisuje tak fajnymi warunkami to po prostu przeżywam jak małpa kit.....

  Zrobiłem krótką przerwę; łąkę nawiedziła jedna z sarenek żyjących w okolicy (popatrzeliśmy sobie w ślepia, po czym uciekła cholera); zjadłem śniadanie w postaci batonika; banana i kawy i zacząłem szpeić się do następnego lotu. W końcu jak aura sprzyja, to nie ma co siedzieć na ziemi tylko trzeba latać.......zwłaszcza jesienią.

   Dotankowałem, rozłożyłem glajta; zacząłem startować, ale niestety delikatny wiaterek. który w międzyczasie się pojawił zupełnie nie sprzyjał.....Za bardzo z boku wiało i ze startu nic nie wyszło.....Rozłożyłem wszystko jeszcze raz, odpaliłem i wystartowałem w zupełnie inną stronę niż początkowo.....Tym razem wszystko ładnie wyszło i po chwili znowu byłem w powietrzu....
   Plan na ten lot przewidywał odwiedziny strefy ekonomicznej z fabrykami Sharpa, Oriona i tych innych skośnych firm, potem zaś latanie do bólu zależnie od pogody.....na wysokości ok 60 metrów dotarłem nad Grzywnę, wskoczyłem nad "jedynkę" i mając drogę pod pachą zasuwałem do "strefy". Po drodze obejrzałem kilka łąk, które z góry zachęcały do lądowania i poszukania właścicieli, tak by mieć kilka zapasowych miejsc z których można startować, lądować i po prostu używać....W końcu doleciałem nad teren, który stanowi miejsce produkcji kineskopów, monitorów i tych innych zdobyczy nowoczesnych technologii.....Choć oczywiście dla niektórych jest to miejsce wyzyskiwania biednego polskiego ludu przez cwanych japońców......



   Jak zwał, tak zwał - ja chciałem nad strefą polatać, obejrzeć ją sobie z góry z każdej strony i po prostu spróbować ogarnąć te wszystkie fabryki z perspektywy z jakiej ich jeszcze nie widziałem...Sosna była już nad nimi kilka razy (samolotem i motolotnią),  ja jeszcze tych ogromnych szarych dachów nie widziałem....Polatałem, pokręciłem się, porobiłem kilka zdjęć i znowu mając "jedynkę" pod pachą wróciłem nad Chełmżę.


   Na wysokości kilkunastu metrów, tuż przy drodze przypominam sobie jak kiedyś wracając z Torunia samochodem widziałem dwie paralotnie lecące do Torunia....Podobnie, jak ja teraz Oni lecieli nisko przy drodze.....I to był baaardzo baaaardzo fajny widok......teraz ja zrobiłem tak samo, tyle, że ja byłem w górze :)
   Pokręciłem się nad Chełmżą, poleciałem "odwiedzić" zaufanego mechanika, który troskliwie opiekuje się naszym autkiem.......Kiedyś obiecałem, że gdy będę latał wpadnę się pokazać, więc to był dobry dzień na spełnienie obietnicy - był, widział,  pokiwał, ja odkiwałem i poleciałem dalej.....
      Pogoda się poprawiła, więc pojawił się pomysł polecenia do Dubielna - są tam piękne, ogromne trawiaste łąki, w sprawie których rozmawialiśmy z ich współwłaścicielką rok temu..."Ona" jakoś wtedy taka była nieokreślona, więc nie naciskaliśmy - postanowienie było takie, że kiedyś przylecimy, pokręcimy się, pokażemy jak to wygląda i dopiero po "małym pokazie" zaczniemy drążyć temat na nowo....Bo łąki są tego warte - kilka pięknych, naprawdę ogromniastych terenów bez żadnych drzew, drutów czy innych niespodzianek......wszystko obsiane piękną równą trawą, którą Ci ludzie żywią krowy.....Idealne po prostu......Z tego planu jednak zrezygnowałem i poleciałem do Bielczyn - mieszka tam właściciel jednej z łąk, które wykorzystujemy na Strużalu - kiedyś ponoć tez latał, więc trzeba "mu" teraz "odpłacić" za użyczenie terenu i pokazanie, że jesteśmy, że latamy i że dziękujemy......Zrobiło się coraz bardziej słonecznie, więc całkiem fajnie się leciało.....po dotarciu na miejsce, na podwórku widać było masę przyjaznych gestów...Od kiwania do zaproszeń i sygnałów do lądowania...Nie skorzystałem, bo nie chcę lądować na polach  i narażać się na możliwe biadolenie jakiegoś rolnika, że zadeptałem mu jakieś tam roślinki.....trochę to nie halo......


   Ale pomachałem skrzydłem, powywijałem kilka wingoverów, kilka razy przeleciałem tuż nad dachami i poleciałem dalej.....Tuz obok miałem spotkanie z pociągiem towarowym - spora liczba wagonów ciągniętych przez dwie lokomotywy....Kolejarze w "szoferce" co chwile kiwali i dawali znaki syreną, wiec kusiło bardzo, by kawałek z nimi polecieć....



   Tak, jak wcześniej leciałem nad drogą "z samochodami", tak teraz wzdłuż torów, łeb w łeb z pociągiem......Pomachaliśmy do siebie raz jeszcze, oni pojechali dalej a ja zacząłem wracać do domu......Krótki przelot nad znajomym podwórkiem,  kilka wywijanców i dalej w stronę Chełmży. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności przelecenia poniżej poziomu drzew by tuż nad ziemią lecieć dolinką wzdłuż drogi....To był kolejny pomysł z przeszłości i kolejny, który tego dnia zrealizowałem.....Natknąłem się tam na sarenki ukryte w wysokiej trzcinie, na dwa wesoło baraszkujące pieski, to po prostu fajne miejsce ukryte przed wzrokiem ciekawskich...a dostępne niektórym.....
   Poleciałem jeszcze raz nad "mechanika" i wróciłem nad łąkę....
   Wylądowałem od "pierwszego podejścia" bo wiaterek zaczął się zrywać......
Drugi prawie dwugodzinny lot tego dnia uwieńczyłem, jak poprzednio zameldowaniem Sośnie relacji o starcie, locie i lądowaniu.....
W sumie wylatałem prawie cztery godziny i to mi wystarczyło. Nieco zmarznięty i zakatarzony, ale wylatany do "bolących rak"....No i wciąż nie mogę ogarnąć tego, jak wiele tego dnia było dane mi zaznać....Widoki, od mglistych dymnych szaro burych pól, po lot wespół z kolejarzami.....świetne udane kilka godzin z ogromnym zastrzykiem frajdy z lotu.....



Poskładałem się i wróciłem do domu. I okazało się, że kupiłem na allegro nowy kombinezon....W innych kolorach, ale ważne, że za pół ceny "orygiinalnej"......Czyli poranek podwójnie udany - i pod względem latania i pod względem "interesów"........

poniedziałek, 1 listopada 2010

pierwszy listopadowy wpis....

   Dziś wszyscy zasuwają na cmentarze, palą świeczki, lampki i te inne gadżety, karmią się przeszłością wspominając zmarłych, a my żyjemy już dniem jutrzejszym....
   Bowiem wszystkie znaki na niebie, ziemi i w powietrzu pozwalają sądzić, iż wtorek będzie latający....do bolących rak, ile wlezie i do oporu..... czyli wreszcie zapowiada się fajny dzionek, dzięki któremu odkuję się od tych dwóch naziemnych tygodni....

   hura hura hura..................

   Szkoda tylko , że Sosna musi zasuwać do pracy....

środa, 20 października 2010

niedzielna wtopa.......

Oj ta niedziela dała popalić.......
   Był plan na latanie popołudniowe, jednak gdy wyszedłem rano z psem zaświtała myśl o lataniu także rano....Pogoda jak marzenie - bez wiatru, piękne słoneczko, prognozy mówiące o dobrych warunkach przez cały dzień więc myśl ta miała gdzie się zagnieździć. Szybka burza mózgów i po drobnych przygotowaniach zacząłem znosić sprzęt. W końcu wszystko poznosiłem, potem się odpowiednio poubierałem, bo jednak czuć już jesienne temperatury......I byłem gotowy......
   Odpaliłem samochód, zacząłem go rozgrzewać, odszroniłem szyby przełączyłem się na "gaz" i dupa....pokręcił chwilkę i zgasł cholernik......Próba kolejnego uruchomienia spełzła na niepowodzeniu, tak samo kolejna. Kręcił rozrusznikiem, ale ni cholery nie chciał zaskoczyć. Po tych dwóch próbach odczekałem dobre 10 minut by siebie i jego uspokoić. Znowu się nie udało. Po tej próbie akumulator pokazał, że z niego to uparty skur.... nie chcący współpracować w takich warunkach. Wziął się i rozładował cholernik. Cóż....przed oczami wizja nie latania z powodu awarii naziemnej....szkoda by było takiego dnia i w ogóle jakieś złe myśli.....
   Jednak był promyk nadziei - jedna z sąsiadek udzieliła wsparcia w postaci akumulatora z własnego pojazdu, jednak 15 minutowe ładowanie escorta nic nie dało....zaciął się i nie chciał........W końcu skończyłem wierzyć, że się uda coś z tym zrobić.....na dodatek auto mieliśmy postawione w samym dole parkingu więc nawet "na pych" też nie wchodziło w grę.......
   Wróciłem do domu z nosem na kwintę i świadomością, że taki piękny warun przechodzi koło nosa, że niedziela jest dla nas dostępna "jedynie z ziemi", że z tak banalnego powodu nie będzie latania....Najgorsze było to, ze w poniedziałek też pogoda miała być dobra....wiec przez tego blaszanego skurczybyka przejdą nam najprawdopodobniej całe dwa lotne dni....Być może ostatnie takie ładne, dobre, w miarę ciepłe dni tej jesieni....cholerna blaszana puszka.....
   Tak patrząc z boku to ostatni tydzień jest na remis - latałem tydzień temu w niedzielę zupełnie niespodziewanie, w środę wygrała pogoda; w piątek znowu się udało (i to dwa loty), kolejna niedziela odpadła z powodu fury.......Więc chyba nie jest aż tak źle, jednak szkoda latania które było tak blisko......Niby na lataniu świat się nie kończy, ale jednak trochę żal.....mówi się trudno.....po prostu czas wymienić ten samochód na coś młodszego, większego i fajniejszego.....bo ostatnio coś za dużo tracimy na niego nerwów, pieniędzy i latania......

poniedziałek, 18 października 2010

sobota pod znakiem dewolaja.....

   W ostatnich dniach udało się polatać więc sobotę poświęciliśmy na odwiedziny "lisewskie" z założeniem spędzenia odrobiny czasu na pracach porządkowoogrodowookołodomowych......Ale najpierw wyśmienity obiad którego podstawą było mięcho kurze pozawijane w przepyszne dewolaje....Pozawijane z pieczarkami i serem w zestawie z ziemniaczkami i kilkoma warzywnymi dodatkami spowodowały bajeczne doznania w okolicach kubków smakowych.......Najedliśmy się konkretnie bardziej z łakomstwa niż z głodu. Cóż - człowiek już takie bydle jest, że czasami je więcej niż się zmieści....Po odpoczynku i drzemce na siedząco wyruszyliśmy do prac.....najpierw usuwanie skutków jesieni z ogrodu - pracowicie koszona letnią pora trawa została zasypana liśćmi które usunęliśmy głaszcząc zielone źdźbła miotłami i grabiami....Rozprawiliśmy się jeszcze z przydługimi gałęziami drzew owocowych tnąc tu i tam.......Właściwie wszędzie tam gdzie trzeba było by sprawić żeby to wyglądało na dobra robotę......Potem okolice domu czyli porządki ze starymi donicami, nową ziemią, wysprzątaniem odrobinki bałaganu pozostałego po ocieplaniu.......Takie tam różne drobiazgi i wróciliśmy na swoje miejsca - czyli na kanapę, no i kolejne pyszności - ciacho z polewą czekoladową - mocno czekoladową......Mniam.......I właściwie całe popołudnie zleciało - gdy zrobiło się ciemno wróciliśmy do domu polenić się wieczorowo; przejrzeć pogodę i pogapić się na filmy.....
   I nie byłbym sobą gdybym nie zarzucił kolejnego dewolaja - jestem na nie strasznie łakomy bo były po prostu pyszne....W ogóle lubimy kurczaki więc nie ma co się dziwić, że tak je wcinamy....mięso smaczne, zdrowe bez którego ani rusz......Pyyszota po prostu.....
   Super dzień spędzony nareszcie cały razem ze sobą, trochę pracujący, trochę rodzinny....po prostu "nasz"......

sobota, 16 października 2010

wieczorowo szuwarowo


   Jako, że ze środowego latania wyszły nici trzeba było się odkuć przy pierwszej możliwej okazji....I udało się to zrobić już w piątek :)
   Prognozy wielce pozytywne pozwalały wierzyć, że wszystko ładnie wypali. Inni też latali (tyle że daleko - w okolicach Włocławka) więc rozesłaliśmy "wici" po znajomych o naszej łące i oczywiście zaprosiliśmy do nas.....Zawsze to fajnie polatać w kilku i pointegrować sie nieco z lokalnym środowiskiem.....nawet wzięliśmy naszego wysłużonego grilla i zapas kiełbas, chleba i innych gadżetów kuchni polowej.....kilku nie mogło; kilku w ogóle nie odpowiedziało; a dwóch z nich 'zadziałało". Po południu obiecał wpaść jeden znajomy z Bydgoszczy,a koło piątej zapowiedział się Marek z Torunia by w końcu wspólnie polatać....
   Wczesnym popołudniem przyjechaliśmy z Sosną z Chełmna, chwilkę nabraliśmy oddechu, zapakowaliśmy się i wyruszyliśmy na podbój przestworzy....Porozkładaliśmy sprzęt, pogrzaliśmy napęd i niestety trzeba było nieco odczekać - wiaterek jeszcze był. Trochę stres, że pogoda znowu zepsuje plany ale  byliśmy dobrej myśli......Przyjechał "bydgoszczanin" - był w drodze do Torunia, ale chciał wpaść, zobaczyć , pogadać, poklotować i w ogóle chwilkę choć pobyć z nami - dziękujemy za odwiedziny - mamy nadzieję, że będą częstsze i w końcu polatamy razem......
   Wreszcie nieco siadło, wyszpeiłem się, wycałowałem Sosnę i wystartowałem do lotu, którego założeniem było pokazać sie Markowi będącemu pewnie już w drodze. Start bez kłopotów, trochę wariactwa nad łąką, potem manipulacje przy uprzęży, bo niestety nie miałem zapiętej taśmy redukującej efekt odśmigłowy - nie pamięta się na ziemi; trzeba zapinać w powietrzu. Drobna kombinacja i już po chwili byłem w drodze nad "amerykę".....w pewnym momencie obserwując pola tuż przy mieście przyuważyłem faceta, który co chwile schyla sie, bierze w łapska jakieś grudy ziemi (czy też kamienie) i ciska nimi w powietrze....najwidoczniej we mnie miotający cham celował....tak dla "jego wiadomości" zrobiłem kilka kręgów, pokazałem mu środkowy palec i odleciałem w swoją stronę......Cóż - pierwszy raz spotkałem się z takim buractwem w naszych okolicach....
No ale - zabudowania koło których łaził wyraźnie chyliły się ku upadkowi, on sam wyglądał na jakiegoś zabiedzonego, zniszczonego menela więc pewnie coś tam w życiu mu nie wyszło i wini za to cały świat...jakiś nieudacznik czy coś.....ważne że debil nie trafił......




   Pokręciłem się nad okolicami Lidla i drogi 'z Torunia", ale Marka ani widu, ani słychu....polatałem, porobiłem kilka zdjęć i po pół godzince takiego wiszenia wylądowałem by trochę pobyć z Sosną, wypić jakąś herbatę i dalej czekać......


   Po jakimś czasie przyjechał Marek - trochę pogadaliśmy; zaczął się rozkładać a ja zebrałem się i  wystartowałem......Nie było sensu tracić czasu, bo powoli zaczęło wszystko szarzeć i robić się wieczorowo.....Więc lot coraz krótszy się szykował......Wystartowałem całkiem sprawnie, pokręciłem się trochę, powariowałem nad głowami, wykręciłem kilka wingoverów które cholera coraz bardziej lubię....tak teraz myślę, że gdy zaczynałem to się ich bałem...teraz sprawiają frajdę i lekarstwo na zdrętwiałe ręce, a Sosna też je lubi - czyli wszystko pasuje - mają uzasadnienie w każdej płaszczyźnie.....


   Po ok dwudziestu minutach wystartował Marek i już we dwóch polecieliśmy nad "Jurkiewiczów" pokazać, że jesteśmy, że latamy i żeby uważali w coraz gęstszej szarości.....Jako, że szkolą i akurat wylądowali nadlecieliśmy bliżej, zrobiliśmy kilka wygibasów i odlecieliśmy w swoją stronę - tzn w stronę jeziora by choć jakieś widoki z tego lotu mieć....W spokojnych wodach jeziora pięknie odbijało się niebo, ziemia była coraz ciemniejsza i wyglądało to wszystko pięknie....oczywiście było już po zachodzie słońca i powoli zaczęliśmy wracać.....teraz lecieliśmy pod wiatr, więc zszedłem trochę niżej, wdeptałem speeda i tak wracaliśmy.....Marek został nieco z tyłu - nie używa "beli" więc był wolniejszy....ale w tym przypadku to dobrze.....ja czułem się wylatany i chciałem wylądować jako pierwszy.....


   Lądowanie bez problemów, choć w trochę dziwnych warunkach - nie lądowałem jeszcze gdy było aż tak bardzo szaro....Mogłem wreszcie wyściskać Sosnę która dzielnie czekała na nas na ziemi.......Marek trochę pokręcił się nad głowami ciesząc się lataniem i tym, że jest w powietrzu.....i wcale się nie dziwię......ja też tak mam......
   W końcu wylądował, poskładaliśmy sprzęt i wyjechaliśmy na drogę by choć chwilkę pogadać.....Z chwilki zrobiło się nieco więcej, ale wiadomo jak to jest gdy zacznie się rozmawiać o wspólnej pasji i lataniu....Można tak spędzić długie godziny i nic się nikomu nie nudzi......Trochę dziwadłem byliśmy dla miejscowych którzy w swoich samochodzikach jeździli po drodze na której staliśmy radykalnie zwalniając i gapiąc się co to za stwory tam dyskutowały....
Ważne, że nam się nie nudziło i że wspólnie tego wieczoru polataliśmy....
   Fajnie jest tak powisieć nad tymi naszymi szuwarami, fajnie jest popatrzeć na paralotnie z góry, z boku, z dołu i po prostu razem lecieć - skrzydło w skrzydło...czasami lubię polatać sam ale czasami brakuje latania w "stadzie".....i fajnie, że tym razem się nam wszystko ładnie udało.....fajne popołudnie i fajne wieczorne latanie...........

czwartek, 14 października 2010

środowy prztyczek.....


   Poniedziałek i wtorek zleciały, nadeszła środa która wg. prognoz dawała szansę na niezłe latanie.......Popołudniu zapakowałem się do auta z całym potrzebnym majdanem i pojechałem......Sosna została w domu - umówiliśmy się, że przylecę pohałasować nad dom.......
   Dojechałem sprawnie i nawet nie zacząłem rozkładać sprzętu. Łąka przywitała wiatrem i chmurami....świnia......No nic...nie było rady - trzeba było uzbroić się w cierpliwość, rękaw; wiatromierz i spokojnie czekać - w końcu windgury, ICMy i te inne mówiły, że ma siąść.......
   Więc siadłem i czekałem, czekałem i czekałem......W końcu zacząłem łazić w kółko, a potem w "ta i we wta" by choć coś robić, bo przecież ile można siedzieć na dupsku.......Niestety wiatr nie uspokoił się i cały czas wiało ok 3-4 metrów.......
   Nad głową ruch w powietrzu konkretny - sznury kwękających przyjaźnie gęsi - jakby cholery zapraszały "choć do nas, tu w górze jest fajnie", jakiś znudzony pilot Wilgi pokręcił się też robiąc dwa kręgi nade mną ; łąką i w ogóle Strużalem........potem przeleciał śmigłowiec......Cholera wszyscy latają, a ja jak ten idiota siedzę na ziemi i czekam cierpliwie by w końcu pogoda odrobinkę sprzyjała......
   Niestety po półtorej godzinie takiego parawaitingu miałem dosyć......Wciąż wiało i nie zamierzało przestać....W końcu zapadła jedyna możliwa decyzja.....zniechęcony, zmarznięty wróciłem czując się tak jakby ktoś dał mi w pysk....Wielu pewnie zna takie wyjazdy kiedy się człowiek nastawi, cieszy na każde rozłożenie skrzydła, start, i nic z tego nie wychodzi........to tak jakby przegrać z czymś, na co się nie ma wpływu.......
   No i nie polatałem - dostałem za to prztyczka od losu by nie ufać do końca prognozom bo "one" zaskakują....czasami w ta dobrą stronę, czasami w tą złą......Tym razem zaskoczyły w ta drugą....cholery........

poniedziałek, 11 października 2010

A jednak niedziela.......

Wstęp

   Tak biadoliłem przed weekendem, tak sie żaliłem, a jednak się odkręciło.....
Niespodziewanie niedziela zadziałała tak mocno, że aż sam byłem zdziwiony.......Ale od początku :

Marek

- w Toruniu musiałem się zameldować ok 9 rano i jakoś tak dziwnym trafem (kierowany podświadomością czy jak?) zamiast pojechać drogą przez Pigże, wybrałem się "starymi rewirami" przez Kończewice....
Sam nie wiem czemu, bo ostatnio jakoś tej drogi nie używam - bo korki, bo co chwile światła i w ogóle pełno jakichs takich niedojd za kółkiem po drodze zawadzających tylko........Dojeżdzając do Torunia od "tej" strony mija się rozległą piaszczystą łąkę przed Cmentarzem komunalnym.....Już dawno zastanawialiśmy się czy by z niej czasami nie skorzystać, tym bardziej, że ponoć czasami ktoś z niej lata.....Więc często, gdy tamtendy jeżdzimy głowa leci na bok podglądając czy ktoś czasami coś tam nie kombinuje.....I w ten niedzielny poranek akurat dało się zauważyć kawałki czerwonej tkaniny na tle ziemi....Czyżby ? Jakiś paralotniarz?? czy to tylko złudzenie ?? Ki diabeł???
   Szybka decyzja , gira na hamulec, kręcenie kierownicą i "jadę zobaczyć".....Rzeczywiście - okazało się, że to paralotniarz....W dodatku znajomy.....Hurra - takie spotkania są najlepsze. Marek jest na podobnym poziomie jak ja, lata od jakiegoś czasu z napędem, lata na Voxie nie na jakiejś tam rakiecie, więc w ogóle fajowo.....Akurat się kończył szpeić do startu....Trochę pogadaliśmy, zobaczyłem jak startuje pośród drzewek; jakichś dołów i dziur wykopanych przez zwierzaki....Ślicznie wszystko poomijał, wystartował i zaczął swój lot....A ja zrezygnowany wsiadłem do samochodu i pojechałem "działać".......Trochę kiepsko, że inni latają a ja musiałem zostać na ziemi......Fajnie byłoby tego ranka też polatać.....

Zajęcia

   Gdy dotarłem na miejsce okazało się, że nie ma aż tyle spraw bym stracił cały dzień na jakieś głupoty....Zajęcia, które miały mi spierdzielić całą niedzielę przebiegły sprawnie, szybko i konkretnie...czyli tak jak lubię......Przy Sośnie byłem już o pierwszej......Całe popołudnie nasze i pewnikiem jeszcze uda się skorzystać z pogody....tak ostatnio kapryśnej......zjedliśmy obiad, trochę poleniliśmy się przed telewizorem obserwując spalających się "talenciarzy" i jakoś w środku popołudnia zacząłem się pakować.......Sosna została w domu - umówiliśmy się, że do Niej przylecę i trochę pohałasuję nad naszym gniazdkiem........

Niedzielne latanie

   Na łące byłem koło czwartej.....porozkładałem cały sprzęt, odpaliłem i wystartowałem. Założenie było proste - pokazać sie "Jurkiewiczom" którzy tego dnia także latali, potem polecieć nad dom i Sosnę...tam trochę pohałasować, pobyć "przy" a potem polatać po okolicy i wrócić.....
   Start w lekkim wietrze bez jakichkolwiek problemów, krótki lot w stronę motolotniarzy ; kilka wingoverów by było mnie widać - w końcu nie wiem czy czasami sie tam nie szkoli jakiś przyślepy dziadek.......
Potem zakręt i do "domu", do Sosny.........Pogoda wręcz wymarzona, delikatny słabiutki wietrzyk, którego właściwie nie było w ogóle czuć......Super warun. Nad domkiem byłem w 10 minut.....trochę się powygłupiałem, tak by sprawić frajdę mojej Pani , kilka wingoverów, jakieś niskie ostre zakręty, kilka niższych przelotów, tak by zajrzeć sobie  "w oczy" (z czego jeden trochę niebezpiecznie zakończony tuż nad dachami), kilka porobionych zdjęć i odleciałem w stronę Bielczyn. Jako, że tam stoją dwa dorodne wiatraki chciałem "je oblecieć".....Strasznie fajne są te "maszynki", strasznie mnie ciągną duże, ogromne, monumentalne śmigła, więc to naturalny kierunek był.....Doleciałem szybko, obleciałem dookoła i zamierzałem wracać do Chełmży......Tymczasem włączyła się "szwendaczka powietrzna" i poleciałem dalej.....Mając "jedynkę" pod pachą odwiedziłem nasze zeszłoroczne miejsce w Kończewicach, potem poleciałem obczaić "hangar" i łąki w Brąchnówku, a potem w końcu wróciłem nad Chełmżę, pokręciłem się trochę nad cukrownią - kampania buraczana to właściwie od lat symbol naszego miasta, więc nie wypadało tego nie obejrzeć z góry..........
Oczywiście pokręciłem się też na domem - znowu trochę dając upust wariactwu powietrznemu, tak by Sośnie i sobie sprawić frajdę z latania.......
A potem lot nad Strużal, kilka ukłonów w stronę właścicieli łąki z której aktualnie korzystamy, trochę przelotów w tą i z powrotem, kilka okrążeń naszej "aktualnej łąki", krąg i podejście do ziemi.....
Lądowanie bez jakichkolwiek problemów - podejście dokładnie takie jakie powinno być, delikatne hamowanie, dotknięcie ziemi spokojne, takie by poczuć że się jest już na dole, jednak nie tak dynamiczne jak mi się czasami udawało.......No i wielka euforia polotowa.......
Ogólnie strasznie zadowolony jestem z całego lotu....Ponad godzina w powietrzu rozpoczęta fajnym startem i zakończona udanym lądowaniem.......Perfekt jak dla mnie....
Spakowałem się i wróciłem do domu. Przy wypakowywaniu sprzętu kolejna niespodzianka - dzieciaki sąsiadów jak na baczność zaczęły wypytywać o lot i latanie.....jakiś fanklub się zaczyna tworzyć :)...Miło

A potem objęcia Sosny i folgowanie głodom fastfoodowym - czyli pyyszna pizza z Filipa.......

Podsumowanie

Dzień który miał być smętnym siedzeniem w Toruniu przy zajęciach niekoniecznie fajnych, zaskoczył wszystkim, czym tylko mógł......Spotkałem "latającego kolegę", z którym mam nadzieję polatać razem w najbliższym czasie, zajęcia okazały sie krótkim przerywnikiem, udało się spędzić z Sosną dużą część dnia i w końcu sam polatałem.....Udany lot, w którym wszystko mi pasowało......Zamiast męczącego, zapchanego bzdurami dnia dzień pełen miłości.......do Sosny i latania.....I o to chodziło......Oby takie dni były jak najczęstsze.......Udane, szczęśliwe i pełne tego wszystkiego, co sprawia, że tak bardzo chce się żyć......

sobota, 9 października 2010

naziemny weekend

   Jesień jakoś tak się odkręciła,że przez kilka ostatnich dni zaskakuje nadspodziewanie słoneczną pogodą...Wietrzną ale słoneczną, co bardzo cieszy oko i pozwala mieć nadzieję, na to, że nasycimy się wreszcie widokiem kolorowych liści, błękitnego nieba i pięknych wschodów słońca.....Jest po prostu ładnie...

   Ostatnio wiało, ale im bliżej weekendu, tym prognozy coraz więcej obiecywały....Sobota taka znośna, niedziela baaaardzo fajna i spora część poniedziałku także....Niestety z racji mojego "bezrobocia" trzeba łapać się każdej okazji, by coś ze swoim życiem robić...niekoniecznie z wielką chęcią.....
Tak czy inaczej zdarzają sie dni, w które zmuszony jestem odpuścić "latanie" na rzecz bardziej przyziemnych zadań......Zadań polegających w większości na siedzeniu w niewygodnym krześle, gapieniu się w najgorzej skonfigurowany komputer na świecie i wlepiać gały w monitor którego odświeżanie wprowadza moją głowę w stan permanentnie powodujący bóle......nędza po prostu...
   Ale ale....Nie chcę marudzić - do "rana" nie przejmowałem się zajętą sobotą i niedzielą - w końcu to poniedziałek miał być lotny, to w poniedziałek planowałem wylatać to całe paliwo które mam w zapasie..... Niestety na "teraz" prognoza coraz bardziej się sypie....Ma wiać od rana - na początku tak dosyć a potem ma się rozwiewać coraz bardziej......
Więc cholera z latania raczej nici.........

   Siedzę tu i diabli mnie biorą na ten jutrzejszy "warun"...cały dzień ładny, a niebo dla innych.........Kiedy w końcu się uda dopasować do mnie i mojego czasu..??

czwartek, 7 października 2010

nałogi małe i duże....

Ostatnio pojawiła się myśl o nałogach......Więc wpis będzie o nałogach
- pierwszy z moich nałogów to niewątpliwie Sosna....Ukochana osoba bez której życie nie byłoby takie fajne jak jest teraz. Chodzący ideał dzielący moje pozostałe nałogi i mająca takie same wymagania wobec zycia jak ja....Świetnie dopasowana; której myśli i pragnienia sa jak lustrzane odbicie moich......Dzieląca ze mną te wszystkie dobre dni; trwajaca przy tych gorszych i potrafiąca zawsze znaleść sie w zaistniałej sytuacji.....poza tym jest sliczna i extra się uśmiecha......a jak sie wkurza robi to w taki sposób, że rozbraja wszelkie złe nastroje.......jednym słowem mój IDEAŁ bez ktorego byłoby niemożliwe dalsze życie.
- drugi z nałogów to latanie.....ostatnio gdzieś tam padło, że bez latania życie to nie życie, a jakaś bezpłciowa egzystencja, spełnienie marzenia które było we mnie od zawsze.....coś co pozwala oderwać się od ziemskich spraw i poczuć,że żyje się naprawdę....zagarniając w ramiona co tylko można bez pierdzielenia o jakichś tam nieważnych sprawach.....
- no i trzeci który różni się od poprzednich tym, że z nim staram sie walczyć......Kawa pod wszelkimi postaciami......rozpuszczalne siki; gęsta "tradycyjna; ze śmietanką, smakowa, mrożona, taka i śmaka.....Kawa bez której trudno rozpocząć dzień......trochę sobie folguję pijąc jej ogromne ilości, jednak staram sie pracować nad ograniczaniem....Sosna mnie goni i dobrze robi....Wstyd się przyznać, ale właściwie piję ostatnio "wiadrami"......A to troche za duzo......Ideałem byłoby jedna, góra dwie dziennie ale jak do tego doprowadzić gdy herbata smakuje jak jakiś wyciąg ze ścierek a kawa tak ładnie pachnie....hmmm......walczę i ograniczam.......zobaczymy co z tego wyjdzie....

No i to chyba wszystkie nałogi - najważniejsze to Sosna i latanie....w tej kolejności.......Nieuleczalne i chcę być od nich uzależniony do końca życia....Zaś "kawowość" trzeba zamienić w okresową przyjemność.......bo dwa pierwsze nałogi wystarczą zupełnie...a trzy to juz tłok..... 

środa, 6 października 2010

wywiady; prasa i tak dalej......

   Niedawno wspominaliśmy o locie zakończonym wyciąganiem auta z błocka. Wspominaliśmy przy okazji tego wpisu o ludziach którzy chcą z nami przeprowadzić wywiad/rozmowę dotyczącą nas i naszej pasji.
   Sprawa w toku - lokalna gazetka wydawana przez lokalne stowarzyszenie Nasza Chełmża w postaci "pani redaktor/skarbnik stowarzyszenia" skontaktowała się z nami w sprawie pytań, rozmowy itd.
Stanęło na tym, że z braku czasu będzie to "nowoczesna forma wywiadu" tj pisemna odpowiedź na maila z pytaniami. Pytania pojawiły sie, odpowiedzieliśmy na nie, dodaliśmy coś od siebie, wrzuciliśmy kilka zdjęć i odesłaliśmy "redaktorom" do okrojenia, akceptacji, redagowania i co tam jeszcze będą chcieli z tym zrobić. Mamy nadzieję, że wyjdzie z tego coś sensownego, co być może zarazi kogoś do latania, do oderwania się od ziemi i po prostu do spełniania marzeń.....
   Jednocześnie przy okazji tych pytań nasuwają sie różne myśli - czym jest latanie dla nas, nasze życie, spełnienie marzeń itd.....jakoś tak się robi zastanawiająco i musze przyznać temat jest straaaasznie skomplikowany.....na tyle dużo mamy do powiedzenia, że mały wywiad w lokalnym pisemku to za mało.....można napisac wiele i to o wszystkim, co jest związane z naszym lataniem.....jednak w kilku słowach cieżko zawrzeć całe szczście i spełnienie marzeń dotyczących naszego życia.....bo własciwie o czym tu gadać godzinami......?? w wielkim skrócie - jesteśmy razem, szczęśliwi i każdego dnia spełniamy swoje marzenia......proste nie ?

jesień pełną gębą......na ziemi

   Dziś jest wtorek i trzeba napisać kilka słów.....
Ostatnio marudziłem, że jesień, że szaro, brzydko i w ogóle nie halo coś z pogodą. Dziś trzeba to odszczekać (HAU HAU HAU) i napisać kilka słów o pogodzie i naszych ostatnich dokonaniach.....
   Od sobotniego wieczoru słońce, błękitne niebo i "wiater" nieco próbujący urwać głowę. Ale i tak światło słoneczne przebija wszystko i jakoś tak jesiennie wszystko lepiej wygląda.
   Niedzielny poranek spontanicznie zaskoczył nas kolejną podróżą. Poranne nieogarnięcie śniadaniowe skończyło się wymyślaniem - co tak naprawdę chcemy zjeść o poranku podczas którego nigdzie nam się nie spieszy?? Wspomnienie bułek kupionych kiedyś dawno temu w Jarocinie sprowokowało wycieczkę do centrum wielkopolski i rodzinne odwiedziny. Pojechaliśmy; odwiedziliśmy; pobyliśmy i wróciliśmy. Dzień zleciał bardzo udanie i o to chodziło :)
   No i super sprawa bo wciąż jest ładnie :) Może niespecjalnie lotnie ale jednak słońce to podstawa.
   Taka jesień jest do przeżycia........

sobota, 2 października 2010

planowanie i te inne....sprawy

   Taki początkowo październikowy poranek skłonił do napisania, co tam się ostatnio działo....
   Zaniedbujemy trochę tego bloga - nie wiem, czy to jesień, czy ogólne zmęczenie materiału, czy jeszcze jakieś inne powody takiego stanu istnieją....Fakt jest taki, że się zaniedbaliśmy i mam pomysł by to nadrabiać....

   Latania ostatnio jak na lekarstwo....bardzo niewiele dni, kiedy "cokolwiek" można zrobić....Przyszła jesień...w najgorszej możliwej odmianie - zimna; wilgotna; deszczowa; ciemna; szara....wstrętna bardzo.....Oczy co chwilę sprawdzają prognozy w nadziei, że może jutro, może pojutrze przyjdzie znowu taka pora w której liście naprawdę nabiorą przyjemnych jesiennych kolorów, w którym wreszcie zacznie pachnieć "jesienią" i w które będzie się tak fajnie latało jak kilka dni temu.....Niby wczoraj można było pójść w powietrze....niby wiatr słaby z tendencja do zanikania....ale....
Ale łąki mokre (wręcz ze stojącą wodą); wilgotno wszędzie, dojmująco zimno i po prostu tak, że robi się bleee.....Uważam, że powinno się latać tylko w takie dni kiedy w 100% wszystko "gra"....nie tak jak w ten wczorajszy dzień...Bo wczoraj tak jakoś jednak "nielataniowo" było.......Nawet Wirus jakiś taki przygaszony......Do tego kilka spraw "popołudniowych" które trzeba było załatwić sprawiło,że odpuściłem....nie lubię takich szarych dni i szarych jesieni.....normalnie nie znoszę......
   Wieczór spędziliśmy w Toruniu sprawiając sobie nawzajem frajdę z inwestowania w polską gospodarkę....I było super
   Jesień trwa....szara, brzydka i nieciekawa......Ja nadal bez jakiejś normalnej uczciwej w miarę płatnej pracy - niby na bezrobociu nie jest źle; niby człowiek ma więcej czasu na latanie jednak ta jesień jakoś tak hamuje wszelką życiową energię......trzeba się otrząsnąć i zacząć ostro działać....
   Plan na dziś to koszenie "lisewskiego" trawnika, zagarnięcie tamtejszych liści i wszelkiej innej maści roboty ogrodowo działkowe.....I mam nadzieję, że nas to wymęczy, wypoci i da takiego konkretnego kopa.....Bo najlepiej się wypoczywa działając.....

   Zaś co do planów, o których mowa w tytule to są one proste :
- zaczarować pogodę by stała się wreszcie normalna (czyli standardowo słońce, słaby lub bardzo słaby ciepły wiaterek, długie zachody słońca itd....)
- zacząć gdzieś normalnie zarabiać by starczyło na latanie i normalne życie
- zainwestować wreszcie w jakiś normalny samochód, do którego zmieści się sprzęt, my i Wirus....tak żeby każdemu było wygodnie  ; kupić w końcu jakieś przyzwoite skrzydełko z profilem samostatecznym i dorzucić w napęd kilka koni więcej (czyli "kajanizacja" i te inne przeróbki naszej Solówki)...
p.s. no i jakiś aparat fajny dla mnie - to pisałam ja, Sosna ;)
- latać ile wlezie, ale bez wariactwa (w stylu ja nie polecę??, oczywiście że polecę) ; polatać z Darkiem Głazikiem; poszkolić się na Ultralighty; odnaleźć i umówić jakąś wielką, nie ograniczoną drzewami i drutami,  suchą łąkę w naszych okolicach ("duży strużal" słabo dostępny; "mały strużal" często podmokły....)
- żyć jak do tej pory - pomimo jesieni i spadku aktywności żyć aktywnie korzystając z wszelkich dobrodziejstw jakie mamy w ręku (w postaci samochodu, w miarę wolnego czasu i chęci do podróżowania dalszego i bliższego).....
- nie dać się tej cholernej jesieni, pokazać jej środkowy palec i tyle......Choć jak  pomyślę poważniej to chyba najlepszym wyjściem jest "sposób uriuka"....- wynieść się do cieplejszych krajów i tam z dala od tego polskiego bajzlu żyć po prostu normalnie....czyli latać, cieszyć się sobą i się nie martwić niczym....

Tyle z planów, które "na szybko" wpadły w głowę....jak znowu coś "zaiskrzy" będziemy kontynuować...Póki co idę na kawę........

poniedziałek, 27 września 2010

pierwsze "morze" tej jesieni.....

   Ostatni weekend zaskoczył całkiem ładną pogodą. Choć mieliśmy inne plany spontaniczny pomysł niedzielnego wypadu nad polski Bałtyk wydał się cholernie kuszący. Zwłaszcza w stosunku do remontowania łazienki. Zapakowaliśmy się i wyruszyliśmy; w końcu patrząc na tą całą jesień to może być jedyna okazja kiedy będzie można pogapić się w fale przy jakichkolwiek normalnych promieniach słońca.....
   Wybór celu - padło na Hel....długo nas tam nie było - trzeba było zobaczyć czy zmieniło się coś na lepsze i w ogóle...Poza tym Hel urok swój ma i basta....
   Droga "do" zupełnie bezproblemowa. Omineliśmy autostradę i na miejsce pojechaliśmy "jedynką" - to był dobry wybór, bo cały czas grzaliśmy stówką albo i lepiej, a za A1 trzeba bulić......i to sporo....A my nie zamierzamy finansować jakichś zapasionych polityków i dokładać do beznadziejnej polityki drogowej kraju w którym przyszło nam żyć...:)...O nie !!
   Z racji porannego wyjazdu i małego śniadania "pobyt" zaczęlismy od obejścia głównej ulicy i odnalezienia jakiejś "normalnej" knajpy. Takiej w której jest szansa na jakiś normalny posiłek (tj jakąś dobrą zupę; jakieś dobre ryby + dodatki)...generalnie Hel nie oferuje zbyt wiele przyzwoicie wygladających jadłodajni - wybór padł na jedną z lepiej się prezentujących.......Zupa pyyyszna; potem rybka, która nie dość, że cienka to jakaś taka rozmiękła; bez smaku i w strasznie grubej panierce. Znak to, że głęboko mrożona - znaczy chcą nas orżnąć z kasy.....Frytasy do ryby całkiem zjadliwe, surówka chyba najsmaczniejsza - z warzyw dużo nie można spierdzielić....
Ceny normalne - choć właściwie w centrum Torunia ; za te same pieniądze można zjeśc lepiej, smaczniej i wiecej......Cóż - typowy przykład ciągnięcia z turystów kasy, bez patrzenia na to by, z roboty kuchennej uczynić sztukę.....Ryba robiona w domu z mrożonki smakuje o niebo lepiej....:)
   Jako tako objedzeni wyruszyliśmy na planowany obchód - czyli wyprawę pieszą szlakiem leśnym; plażowym; portowym; miasteczkowym by w końcu wrócić do "centrum".....
   Wyprawa idealnie udana - las pięknie pachnący liścmi i czymś, co tak bardzo charakteryzuje drzewa rosnące nad morzem....Potem plaża żarliwie wdzierająca się do naszych butów......męcząca, ale strasznie fajna.....ciepły nadmorski piasek....do tego pracowicie szumiące i bijące w brzeg fale......zapach morza......jakaś taka dzikość......ech...bajunia......
    Obeszliśmy cypel i zaczęliśmy drałować w stronę portu.....ruch nadmorski tu był nieco większy.....liczne stada "mewów", jakieś tam statki i żaglówki a nawet Mi14 pracowicie latający nad głowami....Więc cywilizacja z akcentami lotniczymi.....
   Potem port, a wraz z nim widok rybaków ; kutrów; jeszcze większej ilości "mewów" i różne takie drobiazgi, które przypominają, że Hel to nie tylko turyścia, ale także port i łowienie ryb :).....port jest fajny, bo kazdy kto lubi morze znajdzie w nim coś dla siebie...."Moczykije" mogą wędkować, rybacy mogą łowić i przeładowywać, żeglarze mają gdzie cumować, a my możemy być, chłonąć i po prostu gapić się jak to zycie portowe wre i trzaska......No i oczywiście robić zdjęcia.......

   W dalszej kolejności postanowiliśmy nabyć kilka "smakowych krówek"; popodziwiać fantazję fokarium w śrubowaniu cen gadźetów. Ggdyby nie ten kosmos cenowy byśmy pewnie coś kupili.
    Pogoda trochę zaczęła się psuć - weszło zachmurzenie, słońce było w coraz większej opozycji, więc dla poprawy humorów postanowilismy wyruszyć znowu na poszukiwania....tym razem jakiejś fajnej, miłej kawiarenki gdzie uda się wypić kawę, herbate a być może zjeśc nawet jakieś ciacho....jak pisałem wcześniej hel właściwie nie ma zbyt wiele do zoferowania w sztuce "kulinarnej"....nam udało się odkryć (?); odnaleźć (?); trafić (?) na jedną kawiarenkę która dosyć dosyć wyglądała z zewnatrz. W środku wystrój dosyć ciekawy - większośc "sprzętów" nowa i dosyć wygodna, trochę surowo; trochę różnych niedogodności, ale całość w sumie całkiem urządzona - oczywiście jak na klimaty "polskie". W "karcie" kawy dostatek; herbaty mniej - stanęlo na tym że ja wytrabię kawę "po lordowsku" (z cynamonem i kardamonem); Sosna zrezygnowała z herbatki - nie odnalazła nic co by spełniło Jej oczekiwania....kawka dosyć smaczna, dobrze podana jednak z jednym "wielkim ale"......Obsługująca nas kobieta, prawdopodobnie włascicielka lokalu chcą stworzyć dobrą atmosferę sprawiła, że zaczeliśmy zastanawiać się czy czasami nie jest stuknięta. Do podawania kawy wtrąciła jakies tam swoje komentarze; próbowała nas zagadywać, a gdy wyruszyłem do toalety zagadywała Sosnę komentując radiowe rewelacje....Ech zdziwaczali są niektórzy ludzie......strasznie....Kawka została wypita i wyruszyliśmy w dalszą drogę....Tym razem na poszukiwanie "gofiarni"......Nic z tego nie wyszło - więc z gofrów były nici....
Generalnie Hel to taka mieszanka czegoś co zachwyca i czegoś co pokazuje, że wciąż jesteśmy w Polsce...Państwie bliskim śmietnika Europy.......

A potem samochód i droga przez półwysep do domu.....Droga z małym przystankiem na 'zrobienie zdjęć" i pogapienie się na spokojne wody zatoki......Do domu dotarliśmy wieczorem ze świadomoscią kolejnej udanej wycieczki.....wycieczki do miejsca trochę nadpsutego przez turystów i miejscowych, jednak do miejsca które ciągnie i w którym zawsze odkrywamy coś nowego....coś "naszego"......
A potem miałem telefon.....telefon od człowieka który nie wiedział co ma zrobić w swojej sytuacji.....w sytuacji sprowokowanej przez głupotę i bezmyślność innych....przez dupowatość człowieka, który liczy złotówki nie patrząc na to, że za pieniądze powienien dać coś od siebie......1,5 godziny wiszenia na telefonie, potem kilka dni nerwów z bajzlem jaki mnie otoczył i dotyczył bezpośrednio.....ale to już osobna historia......
Pewnie gdy się nazbiera wystarczająco dużo takich spraw zasłużą one na jakiś wpis......zobaczymy.........Tymczasem wolę mysleć o morzu; pieknej pogodzie i o Sośnie...........