czwartek, 31 marca 2011

cmentarna Chełmża....

   Co tu dużo pisać. Kolejny dzień minął, kolejny lot za mną, a na dokładkę idzie wiosna. Wielkimi krokami :)
   Kilka słów trzeba wklepać o wczorajszym lataniu, bo tak zacząłem od dziwacznego tytułu i może nie być wiadomo o co chodzi. Jakiś czas temu jeden z sąsiadów poprosił, żebym w miarę możliwości pstryknął kilka fotek chełmżyńskim cmentarzom. Jako, że z sąsiadami żyjemy bardzo dobrze trzeba było to małe zlecenie spełnić przy pierwszej możliwej okazji. A okazja trafiła się wczoraj. Warunki zapowiadane całkiem fajne, wiec od razu po pracy zapakowałem sprzęt, wdziałem kombinezon i pojechałem na nasze domowe startowisko :)
   Wiaterek dziwaczny - niby słaby, ale porywisty. Do tego co chwilkę zmieniający kierunek, co zaowocowało dwoma spalonymi startami. Już zacząłem się wkurzać, ale w końcu przy trzecim podejściu zebrałem się do kupy i wystartowałem. Zameldowałem do stanowiska domowej kontroli lotów (czyli do Sosny), że wystartowałem i zacząłem nabierać wysokości. Lekko jeszcze znad miasta podnosiło więc wspomagając się napędem wyszukiwałem jakieś bąble, by je delikatnie spróbować podkręcić. Niewiele z tego wychodziło, ale jednak stale się wznosiłem. Może w 10 minut dołączył do mnie jakiś taki duży skrzydlaty drapieżca więc lataliśmy we dwóch/dwoje( ?) Cholera wie co to - jastrząb, myszołów czy coś tam podobnego. Trochę pokręciliśmy razem po czym jak dla mnie wystarczyło.



   Może z 400 metrów miałem, jak zacząłem robić fotki spokojnie leżakującym w swoich skrzynkach umarlakom. Trochę kiepsko to wyszło, bo powietrze zamglone, chmurki słońce zasłoniły, a na dokładkę miałem brudny obiektyw w aparacie.


   Trochę lipa, ale popstrykałem, poklikałem i zacząłem gubić wysokość, by trochę niżej polatać nad Sosną i trochę pobyć bliżej domu. Potem trochę pokręciłem się nad miastem , trochę popstrykałem i zabrałem się za drogę powrotną nad Strużal.



   Jak to "teraz" lot trwał ok godzinki, mi jakoś nie było zimno, więc podjąłem decyzję o podskoczeniu do sąsiadów z Mikrolotu, z zamiarem podejrzenia jak wygląda ich terytorium po zimie. Leciałem z wiatrem i ziemia umykała całkiem fajnie z pod nóżek. U "sąsiadów" stał jedynie kadłub samolotu i nie było widać żywej duszy. Zakręciłem, nadleciałem ponownie, pstryknąłem kilka fotek, przyjrzałem się "ich" łące i wróciłem nad strużal. Po drodze ukłoniłem się panu, który ostatnio mnie tak fajnie wyciągnął ciapkiem z błocka na łące, zakręciłem jakiegoś tam wingovera i wylądowałem w przeciwnym kierunku do tego w którym starowałem. Wiatr odwrócił się konkretnie i teraz dmuchał już właściwie z jednej strony ze stałą siłą ok 2 metrów. Zastanawiałem się nad kolejnym startem ale ostatecznie zrezygnowałem. Półtorej godziny w powietrzu wystarczyło, do zachodu słońca zostało pół godzinki, niebo zaczęło pokrywać się coraz bardziej chmurami i wchodziło coraz większe zamglenie. Poskładałem sprzęt, wróciłem do domu, wypakowałem sprzęt, wyściskałem Sosnę i wreszcie mogłem powiedzieć sobie jasno i otwarcie, że to był kolejny udany fajny dzionek.

środa, 30 marca 2011

Zapraszamy na FESTYN

  " Ostatnio dograno ustalenia dotyczące organizacji po raz pierwszy w okolicach Wąbrzeźna RODZINNEGO FESTYNU MODELARSKO PARALOTNIOWEGO
   Odbędzie się on 11 czerwca w Wałyczyku na terenie Gospodarstwa Agroturystycznego Państwa Topolewskich.
   Organizatorem tego wydarzenia jest Stowarzyszenie Wspierania Przedsiębiorczości Powiatu Wąbrzeskiego, a głównym pomysłodawcą projektu jest Czesław Rekowski, którego zdjęcia wykonane z lotu ptaka można zobaczyć na  www.flyphoto.yoyo.pl/
   Ponadto wszystkie firmy zainteresowane sponsorowaniem tego wydarzenia, oraz wystawieniem swoich namiotów celem zaprezentowanie usług lub produktów, proszę o kontakt telefoniczny +48 605 988 906. ""


To tyle od organizatorów.....

A od nas :
Fajny pomysł - nie ma co marudzić :)
Jeśli nic nie stanie na przeszkodzie my się tam wybierzemy, zameldujemy i pobędziemy. Jak się uda to polatamy, pofilmujemy i w oczywiście opiszemy co i jak :)
No i już gratulujemy pomysłu na który wpadli "sąsiedzi", mamy nadzieję że wszystko idealnie wypali i zagra na sto dwa !!

wtorek, 29 marca 2011

wtorkowe spostrzeżenia...

   Kolejny dzień mija, a Action wciąż u Dudka. W końcu ostatnio się wziąłem do kupy i wreszcie go wysłałem. Teraz tylko czekanie i czekanie następuje, i nie powiem, że nie rośnie zniecierpliwienie. Ciekawość co tam w nim sieci i czy dobrze wydałem pieniądze. Przyznaję się bez bicia, że obawy też są. Czy skończy się wymianą co niektórych linek, jak tam przewiewność i te inne sprawy. Ćwiczę cierpliwość i wyczekiwanie. I już by mógł wrócić, to bym go wreszcie oblatał i się nacieszył nowym glajtem.
   Jutro szykują się warunki do całkiem fajnego latania,więc trzeba będzie popołudniu wyskoczyć za miasto, by w końcu się nieco przewietrzyć i zrobić wreszcie te kilka "zleconych" fotek. Pogoda ma być super, zapowiadany jest słabiutki wiaterek i normalna wiosenna temperatura. Cholera nie mogę się doczekać zwłaszcza po tym "paralotniowym" weekendzie. W sobotę warunki były całkiem fajne tyle, że my włóczyliśmy się po warszafce, niedzielny poranek też fajowy ale z latania niewiele wyszło. Od ponad tygodnia nie byłem w powietrzu więc odpowiednio tam chęci narosły. Właściwie bardzo odpowiednio i już nie mogę się doczekać, by się porozkładać, odpalić, wystartować i być "tam" na moim własnym niebie. Niedosyt mam i głód.
   Z zaplanowanej "kajanizacji" i tuningu napędu został mi już tylko do załatwienia tłumik. Tak planuję w weekend go odkręcić, wysłać do Kajana i liczyć po cichutku, że prędko wróci. A wtedy wszystko ładnie obfotografujemy, powymieniamy, zamontujemy komputer napędu PPG i rozpoczniemy procedurę wdrażania tych wszystkich przeróbek w życie praktyczne. Czyli regulacje i obloty. Zobaczymy jak to będzie i czy dużo się pozmienia. Ponoć przeróbka jest skuteczna i daje zauważalny wzrost mocy. Oby tak. W każdym razie mam nadzieję, że dość sprawnie to wszystko pójdzie i za miesiąc lub dwa wszystko będzie przetestowane, sprawdzone i po prostu będzie działać. Przyjdzie wtedy czas na wnioski i pierwsze spostrzeżenia o tym całym ustrojstwie.
   Jeszcze jedna myśli. Wczoraj kupiliśmy nowe buty do latania. Kombinowaliśmy od dłuższego czasu ale jakoś nie mogliśmy trafić na coś, co prócz dobrych walorów użytkowych będzie spełniało nasze wymagania estetyczne i ograniczone fundusze. Ostatecznie wybór padł na buciki Alpinusa - model SherpaII. Wydają się dosyć dobrze wykonane, ładnie trzymają kostkę i na sezon wiosna/lato powinny być całkiem dobre. Przy okazji tego zakupu pojawił się pomysł rankingu butów do latania w dwóch kategoriach cenowych (do 500 i od 500 PLN). Jak zrobimy sondę wśród znajomych bliższych i dalszych wyniki gdzieś będą. Bo buciki prócz skrzydła, napędu i innych drobiazgów przecież także są ważne. Ale to plan na przyszłość.
   Pojawił się ostatnio pomysł stworzenia stronki która byłaby odzwierciedleniem naszej pasji i ciągot do latania. Zobaczymy co tam z tego wyjdzie, ale na razie jakoś się nie palimy. Chyba nie ma sensu tworzenia kolejnej lokalizacji dla treści jakie są zawarte w tym blogu. A robić kolejną listę dyskusyjną, giełdę sprzętu czy galerię to bzdura. Szkoda naszego zachodu, naszych starań i tego bloga który na pewno w takim wypadku ucierpi. Ale nie mówimy "nie" bo kto może przewidzieć co tam nam strzeli do tych postrzelonych głów.
   To tyle w zakresie spostrzeżenie wtorkowych.

poniedziałek, 28 marca 2011

Paragiełda 2011 zaliczona

   Byliśmy na Paragiełdzie. I tak myślę jak by tu streścić ten wyjazd to właściwie przychodzą mi do głowy jedynie słowa "siku siku i po krzyku". Ale od początku co i jak. A potem podsumowania będą :)
   PiotrCw zamieścił jakiś czas temu info, że jedzie i że ma miejsca w aucie, szybka decyzja i zaklepaliśmy dwa miejsca. Minął tydzień i bladym świtem biorąc po drodze naszego kompana Marka zameldowaliśmy się na jednej z toruńskich stacji benzynowych. Ekipa Piotra jechała z Bydgoszczy, a my mieliśmy się po prostu dosiąść. Czekaliśmy pięć minut, czekaliśmy kolejne pięć minut i w końcu dotarli. Mordki uśmiechnięte od razu wyległy na siku i na zakupy odpowiedniej ilości piwa by przetrwać wyboistą drogę. W końcu zapakowaliśmy się do auta i "rura" do stolycy. Droga minęła całkiem miło. Jedni spali, inni się chichrali, inni co chwila stękali, że im się chce siku i że wieje po nogach jakiś wredny wiatr. Zanotowaliśmy 4-5 postojów celowych dla opróżnienia pęcherza jednego z pasażerów. Niektórzy tak mają, że sikać co chwilkę można. W każdym razie dojechaliśmy sprawnie w całkiem dobrych nastrojach.


   Miejsce inne niż ostatnio, nie wiem czy lepsze czy gorsze. Nieciekawe - problem z zaparkowaniem auta, brak sensownego bufetu na miejscu, toalety zalatujące moczem i gównami. Może się czepiam, a może po prostu chciałbym czegoś odrobinkę lepszego po wstawaniu o świcie i kilkugodzinnym tłuczeniu się w aucie. 
   Sala "wystawiennicza" dość szczelnie zapakowana wystawcami, jednak chyba trochę monotematycznie. Zdecydowanie zbyt mało producentów skrzydeł, zbyt mało uprzęży, zbyt mało szkół paralotniowych i ludzi odpowiedzialnych za organizację latania w naszym kraju. Zdecydowanie zabrakło wg. mnie Dudka, zabrakło ubezpieczeń, zabrakło możliwości kupna popularnych gadżetów takich jak rzepy, dobre rękawiczki, kominiarki czy choćby buty. Zdecydowanie za mało ciuszków bo te kilkanaście koszulek i kilka kombinezonów to trochę nędzna ilość jednak była. No ale trochę się czepiam - organizatorzy nie są temu winni, że co niektórzy nie widzą jak wielu klientów mogliby zyskać. Sporo było napędów, poza tym byli modelarze, skrzydlata polska, aeroklub częstochowski, navcomm, Marek Mastalerz z Cloudbase, Beskid Paragliding  i kilka innych stoisk których chyba nie ma sensu wymieniać. Do tego wszystkiego masa ludzi.

  
   Weszliśmy, obeszliśmy, połaziliśmy i trzeba było zabrać się za to po co tu tak naprawdę przyjechaliśmy. Mianowicie zakupy - zaczęliśmy od koszulek.


   Od razu nam się spodobały te oferowane przez ekipę mcGivera ze szkoły BeskidParagliding. Fajne były, dość dobrą cenę miały więc kupiliśmy sobie po takiej samej :). Potem dopchać się udało w  końcu do Rusłana który miał mieć dla nas śmigło. Musieliśmy trochę poczekać, bo akurat Bartek z kujpomteamu zapakował się do uprzęży i chciał nieco powisieć,podotykać, zobaczyć co i jak.....


   W końcu powisiał, pogrzał nogi w kokonie więc była nadzieja że w drodze powrotnej nie będzie marudził że mu w giry zimno i że chce siku. Pogadaliśmy z Rusłanem, śmigło dał, kasę wziął i ruszyliśmy dalej szukać chłopaków z FlyElectronics. W końcu zdecydowałem się na zakup ich sprzętu. Najpierw nie odbierali telefonu, a gdy w końcu udało nam się wzajemnie zdzwonić, zgrać i odnaleźć okazało się, że zabiegani jak cholera. Kurde super - kolesie chcą wejść na rynek z nowym całkiem drogim sprzętem, a my nie możemy się do tego cacuszka dopchać. Lekki wkórw ale postanowiliśmy cierpliwie czekać.W końcu się udało spotkać, chwilkę porozmawiać, obejrzeć jak i co i postanowiłem w "toto" zainwestować swoje ciężko zarobione złotówki. Trochę się pokręciliśmy i właściwie jak dla nas mogliśmy wracać do domu. Sęk w tym, że przyjechaliśmy tu grupą i byliśmy zależni od innych. Wobec tego trzeba było się trochę pokręcić i znaleźć coś co pomoże przetrwać oczekiwania. Troszkę głód doskwierał, więc uskuteczniliśmy poszukiwania jakiegoś bufetu, kawiarni lub innego baru. W końcu się udało. Niestety kolorystyka zapachowa skutecznie odstraszyła - im bliżej "kawiarni" tym intensywniejszy stawał się zapach bliżej nieokreślonych gołąbków lub czegoś podobnego. Zdecydowaliśmy, że naszym powonieniom taki zapach nie pasuje, wobec czego ruszylić trzeba było dalej...
   W "drugiej sali" odbywały się wykłady/prelekcje i postanowiliśmy tam trochę przeczekać. Byliśmy na dwóch. Pierwsza to wykład/pogadanka Zbyszka Gotkiewicza dotyczący bezpieczeństwa (jak zwykle wyżyny jakości i fachu), a drugi Jarka Borowca o niebezpiecznych stanach lotu. Następny w kolejce był wykład "praszczura" jako gościa specjalnego na który mieliśmy wielką chęć zostać, jednak ograniczenia czasowe nam nie pozwoliły..


  Na tej samej sali odbywał się także pokaz fotek nadesłanych na "konkurs fotograficzny" jednak prezentowały na tyle kiepski poziom, że właściwie zerknęliśmy okiem i odpuściliśmy sobie. Nędzne zdjęcia co niektórzy robią i aż dziwne, że komuś co niektóre się podobały. Gusta i guściki, po prostu.
   W końcu wszyscy jakoś się zebrali i zapadła decyzja o powrocie. Kilka zdjęć naszej małej grupki, zapakowaliśmy się do fury i zaczęliśmy podróż powrotną. Po drodze zatrzymaliśmy się na obiad. Zjedliśmy małe co nieco i bez jakichkolwiek przeszkód wieczorkiem byliśmy w domu.
   Czas na podsumowania - generalnie idea Paragiełdy pomysłem bardzo fajnym jest. Tyle tylko, że w tej formule nieco mija się z celem. Właściwie mam wrażenie, że nie była to paragiełda a "ppgparagiełda". Znikoma ilość wystawców i dealerów sprzętu do latania swobodnego. Za to dużo napędów, trajek itd. Za mało miejsca dla ludzi i chyba trochę zbyt kiepsko rozwiązana sprawa powierzchni. Fajnie, że były prelekcje jednak jakoś za mało miejsca poświęcono chociażby sposobom składania spadochronów czy skrzydeł. Właściwie nie było producentów skrzydeł, uprzęży czy różnych małych drobiazgów takich jak wariometry, sondy prędkości czy inne GPSy. Kilka szkół paralotniowych się zameldowało, jednak w porównaniu z ubiegłymi latami jakiś taki niedosyt pozostał. Trochę to wyglądało wszystko do kupy jakoś nędznie. Gdyby nie to, ze mieliśmy tam do zrobienia "kilka interesów" obeszlibyśmy wszystko w 10-15 minut; pogadalibyśmy z kilkoma osobami i byłoby po wszystkim. I na pewno nie warto byłoby jechać po to tych kilkuset kilometrów. Oczywiście nie ujmuję Gekonom organizacji, bo widać było, że się postarali jak cholera. Było nawet miejsce gdzie można było "odstawić dzieciaka w kącik zabawowy". Tyle, że chyba powinni sobie pół roku temu usiąść, pomyśleć, pozwolić się przespać z kilkoma pomysłami i zorganizować prawdziwą "giełdę" w jakimś konkretnym wygodnym miejscu w centralnej Polsce. Może nawet dogadać się z jakimś aeroklubem, wynająć spory hangar, zaprosić kilku wiodących producentów różnego sprzętu paralotniowego. Oczywiście wykłady/pogadanki jak najbardziej powinny nadal istnieć, ale może w nieco większym zakresie. Do tego porządne miejsce dla sprzętu używanego, rozpakowania skrzydła, czy chociażby dobrego spokojnego powiszenia w uprzeży. Zdecydowanie za mało w tym roku było gadżetów poczynając od kubków, czy breloczków, a kończąc na porządnych butach czy rasowych kombinezonach. Zdecydowanie za mało było mowy o bezpieczeństwie (chociażby zdejmowania klienta z drzewa, czy co robić po wpadnięciu na druty). Do tego chyba zapomniano o prawie - gdzie panowie od różnych spraw zwiazanych z przepisami, z bezpieczeństwem prawnym, gdzie ubezpieczenia ? Tu takich różnych drobiazgów zabrakło. Wystawiono kilka napędów, zorganizowano kilka wykładów, skasowano dyche za wejście i "se radźcie". Może trochę ostro, ale czuję niedosyt i brak tego co chciałbym "tam" zobaczyć". I jak nie będziemy tam mieli interesu to już nie pojedziemy. Szkoda dnia.

wtorek, 22 marca 2011

pierwszy tegoroczny Starogród czyli parakrawężnikowanie.....

   Jakoś tak się szykowałem na kolejny lotny weekend i nic z tego nie wyszło. Prognozy niby fajne, jednak im bliżej upragnionego tygodnia, tym coraz mniej obiecujące.  Sobota jakoś tak kulawo wyszła z pogodą, niedziela też jakoś tak "nie bardzo" mi pasowała, wiec ogólnie odpuściłem. Wiało ok 2-4 metry, więc dałoby się polatać z napędem, jednak jakoś tak nie miałem "weny" by powisieć z pierdziawką. Marek polatał z rana w niedzielę i oblatał nowe miejsce. Super.
   A u nas weekend "niepolatany" zleciał całkiem miło. Sobota to wyprawa do Lisewa, w niedzielę wyjazd do Torunia - ja by popracować, a Sosna by poinwestować w rodzimą gospodarkę. Potem obiad; cukiernia i super wstęp do wiosennych spacerów. Wreszcie robi się coraz ładniej i po prostu czuć wiosnę w kościach :) A wieczorkiem rozprawiłem się z instalacją nowego Fallouta i pograłem "małe co nieco".  Do tego jeszcze poumawialiśmy się na latanie "swobodne" w Starogrodzie i podjęliśmy decyzję o wyjeździe na tegoroczną Paragiełdę. Choć właściwie nie mieliśmy tam wyruszyć, to jednak "szwendacz" się włączył. A na dokładkę wyruszymy "bandą" z PiotremCw i będzie wreszcie okazja, by dokonać kilku zakupów. Oczywiście relacja będzie :)
  Poniedziałek rozpoczęliśmy domowym śniadaniem, pakowaniem się i wyjazdem. Odwiozłem Sosnę do pracy, podjechałem po znajomego i znajomą znajomego i pojechaliśmy na górkę. Na miejscu było już kilka osób, kilku znajomych, a pomiędzy nimi kilka jeszcze nieznanych twarzy. Był Błażej; był Raf, wiec generalnie fajne towarzystwo. Krótkie pogaduchy, trochę śmiechu i przyniosłem sprzęt. Będzie latanie, na swobodnie :)
   Wiaterek taki dosyć, dosyć - ok 4-6 metrów, wiec nie było co tam kombinować - trzeba było się rozłożyć, postawić i wystartować. Hmm.. trochę średnie nastawienie - na żaglu nie latałem od dosyć dawna, alpejki nie ćwiczyłem od ostatniego roku. Trochę niefajnie, ale co tam - do odważnych świat należy. Tyle czasu już spędziłem na górkach, że czuję się w miarę pewnie :)


   Pierwszy start taki sobie - pierwsze postawienie skrzydła zakończyło się przewrotką i lądowaniem na ziemi - pierwsze śliwki robaczywki. Profesjonalnie otrzepałem ręce, zawziąłem się i wystartowałem - tym razem bez przygód. Kilka halsów od "w ta i we wta", trochę wiszenia, łapania nierównych noszeń i "wypadłem" - coraz słabiej i słabiej i w końcu trzeba było podejść do lądowania. Niestety na dole. Ładnie, bez problemów dotknąłem matki ziemi i w sumie jakiś taki sam zdziwiony, że tyle rozkładania; tyle szpejenia i już na ziemi. Zadzwoniłem do Sosny zameldować co i jak i Ona także się zdziwiła - już tak szybko ?? No niestety tak to jest na krawężnikach - czekanie; kombinowanie i czasami udaje się polecieć. Ale tylko czasami. Błażej podobnie jak ja - wystartował, powisiał i momentalnie wylądował z przytupem na starcie.
    Poskładałem sprzęt i wyruszyłem w drogę na start. Cholera nie wiem kto wymyślił takie strome podejścia ostro skonfliktowane z moją kondycją. Chyba bym mu krzywdę zrobił. Droga przerywana ustawicznymi "pit stopami" dla nabrania oddechu trwała chyba dłużej niż całe moje latanie tego dnia. Przeklinałem tą cholerna górkę ile wlezie, jednak jakoś parłem naprzód. Wyżej i wyżej i w końcu udało się dojść. Zmachany, sapiący z potem lejącym się każdym możliwym porem.
   Trochę odsapnąłem, pogadałem i nakręcony już kolejnym lotem rozłożyłem "szmatkę". Tym razem wiało trochę mocniej z lekką odchyłką południową. Podpiąłem się i spróbowałem wystartować tego dnia po raz drugi. Niestety znowu dałem ciała i start wyszedł lekko problemowy - prawie wpadłem z girami w glajta rozłożonego tuż za mną. Trochę pomógł Paweł (dziękuję!!!) i przy ponownej próbie momentalnie byłem w powietrzu. Tym razem lot porządniejszy. Kilka zdecydowanych noszeń i moment byłem dobre 50 metrów nad startem.



   Przez tą południową odchyłkę nosiła część górki i nie było tak super jakbym chciał, ale jednak dało radę powisieć i w spokoju rozkoszować się widokami. Radość tym większa, bo ładnie wisiałem i gdy trochę zgubiłem wysokość od razu można było ją poprawić. Błażej tez był w powietrzu jednak jemu coś nie poszło i  wylądował. A ja wisiałem i wisiałem. Trzymałem sie "lewej strony" górki bo tam nosiło. Gdy przelatywałem nad stare startowisko już było gorzej. Tam już było słabo i jak podnosiło to tak w okolicach 0,5-1 metra, a nie takie zdecydowane 2-3 metry jak poprzednio. Trochę się pokręciłem nad tym naszym krawężnikiem i gdy poczułem, że jakoś robi się coraz słabiej podszedłem do lądowania na dole. Zastanawiałem się nad lądowaniem na starcie, ale chciałem chwilkę pogadać z Rafałem i kolegą któremu prawie wpadłem w glajta na starcie - trzeba było przeprosić ;)
   Wylądowałem; zameldowałem się Sośnie; pogadałem, popstrykałem kilka zdjęć i trzeba było znowu sie pakować. I ruszyć znowu pod tą cholerną górę. Znowu "pit stopy", znowu pot i sapanie. Ale jakoś znowu się udało i można było w końcu odpocząć. Pogaduchy i kawka czyli full relaks :)


   Jako, że ok trzeciej miałem odebrać Sosnę, a na zegarku już była powoli druga włączyło się myślenie "co dalej?" Lecieć czy się na spokojnie złożyć, zapakować i wyruszyć do mojej kruszynki? Decyzja zapadła - lecę ! Wiatr się trochę wzmógł (ok7-8 metrów) więc jak się uda wystartować w dobrym momencie to może będzie fajny, wysoki lot. Lot który potrwa trochę i pozwoli na spokojnie się pocieszyć wygodnym siedzeniem w uprzęży. Nierówny, lekko porywisty wiatr skorelowany z moją techniką wciąż wymagającą szlifu połączyły sie w jedno nędzne pasmo nieszczęść - zbiór nieudanych prób startowania, po których wciąż byłem na starcie, a nie w powietrzu. Podnosiło mnie odwróconego, podnosiło i trzymało, szarpało i generalnie jedyną możliwą rozsądną decyzją było  "odpuścić". Zrobiło się za mocno, ja za mało poćwiczyłem i chyba za bardzo chciałem. Ktoś tam mierzył siłę wiatru i w porywach dmuchało nawet ok 12 metrów - głupotą w tych warunkach byłoby moje latanie. Poskładałem glajta, pożegnałem się i ruszyłem po Sosnę. A potem smyrgnęliśmy do domu na pyszny obiad i popołudniowe leniuchowanie. Ci, co zostali na górce polatali popołudniu także, ale z tego co wiem to było średnio. Nierówno.
   Po tym paralotniowym dzionku trzeba kilka spraw podsumować. Nadal zdecydowanie wolę latać z napędem - lata się więcej, dłużej, spokojniej i przede wszystkim się lata (a nie wisi). Krawężniki są super - wymagają techniki i pozwalają poćwiczyć, zwłaszcza w takich nieco zmiennych warunkach. Pozwalają przećwiczyć także kondycję i cierpliwość - czasami godzinami siedzi sie, by polatać kilkanaście minut.
Gdybyśmy mieli w okolicach rzeczywiste konkretniejsze góry, pewnie bym latał więcej swobodnie, a tak to z ogólnego nalotu latanie "swobodne" jest tylko drobnym wycinkiem. Tak czy inaczej - dzionek był fajny, uczący i polatałem trochę. Na krawężniki będę czasami jeździł poćwiczyć, powisieć i nie zapomnieć, że paralotniarstwo to nie tylko PPG.
  

poniedziałek, 14 marca 2011

kolejny poniedziałek

   Dzisiejszy dzionek zaczęty z trudem. Poranne wstawanie, dojazd do pracy, kolejne tankowanie i coraz większe braki w finansowych zasobach. Cholera jak byłem bezrobotnym jakoś tak więcej forsy tam było, teraz jakoś tak coraz częściej myślę o tym co trzeba kupić, w co jeszcze zainwestować i w ogóle bleeee.
Ale nie będę marudził bez sensu - takie życie. Kasę zarabiać trzeba więc jakaś tam równowaga wobec rannego wstawania musi być. Dopóki będzie starczało na latanie i życie na jakimś tam poziomie będę wstawał i dymał do roboty choć koszmarnie mi się nie chce. Dziś poranek luźny pozwalający skupić się na jakichś normalnych zadaniach - tj nadrabianiu wpisów na blogu, przymiarkach do paralotniowych zakupów i rozmyślaniu nad tym co jeszcze przyda się zrobić, załatwić i zorganizować.
   Pisałem ostatnio o regulacji Solówki. Tak coś czuję w kościach, ze ostatnio nie zrobiłem tego właściwie. Niestety nie ma konkretnej i dobrej instrukcji takich działań wobec czego regulacja polega na "trafieniu" w odpowiednie ustawienia sposobem bliżej nieodgadnionym. Można posłużyć się kilkoma instrukcjami, opiniami i innymi poradami znalezionymi w sieci jednak traktuję to wszystko nieco z przymrużeniem oka - bo nikt nie daje mi gwarancji ze tak, a nie inaczej jest dobrze. W efekcie tych wszystkich kombinacji zacząłem myśleć nad zakupem kombajnu do odczytu obrotów i temperatury napędu. Urządzenia godne uwagi są właściwie tylko dwa, w podobnej cenie (ok 430 i 470 pln) i o podobnych parametrach. Tak się zastanawiam które z nich wybrać, które da większą dokładność, niezawodność, prostotę obsługi i przede wszystkim jakość w stosunku do ceny. Bo cena na poziomie 400-500 pln (więc dobrych 130-150 euro) trochę wydaje się być wygórowana. Rzuciłem temat na "grupę", jestem w stałym kontakcie z producentem jednego z tych gadżetów - jak będzie kilka sensownych uwag; kilka dokładniejszych opinii wypracuję "decyzję" i coś kupię. No i oczywiście opiszę co i jak by być może w jakimś stopniu pomóc ludziom którzy mają podobne dylematy.
   Dziś pogoda na latanie. Zwłaszcza poranek ładny pod kątem latania z pierdziawką. Popołudnie nieco gorsze ale także możliwe :) A wieczorem iw nocy zapowiadane deszcze. Czyli pierwszy atak wiosny zaczyna powoli odchodzić na swoją ciemna stronę. Jeszcze rano chciałem popołudnie spędzić na lataniu jednak postanowiłem odpuścić. W ostatnim tygodniu wylatałem tyle, że do teraz czuję zakwasy w ramionach. Choć może to brak gimnastyki (?). Mamy kilka spraw które trzeba nadrobić, muszę w końcu zapakować Actiona i wreszcie go wysłać, muszę trochę pogrzebać w domowej "elektryce" no i mam przeogromną chęć wyciągnąć z piwnicy rowery i poszaleć z Sosną jednośladowo po ulicach naszego miasteczka. Pokazać "chamstwu", że paraglidepara jest, żyje i nadal pokazuje wieśniakom jak żyć razem ciesząc się z każdego wspólnego dnia. Do tego wszystkiego czuję w kościach, że poczciwą solówkę powinienem jednak znowu poregulować, a na grzebanie śrubokrętami niespecjalnie dziś mam chęć. Naregulowałem się ostatnio, nalatałem jak dziki pies więc wystarczy. Czas się zająć zaległościami zgodnie z zasadą, że czasami lepiej na ziemi niż w powietrzu.
   Pisałem wcześniej o Rafale i Jego zakupach. Dziś trochę pogadaliśmy - Jego nowe skrzydełko już do Niego jedzie, napęd także jakiś na horyzoncie się pojawił, więc wielce prawdopodobne jest, że w końcu uda się znowu polatać tak jak to miało miejsce w zeszłym roku. Razem nam się dobrze latało, teraz obydwaj przesiadamy się na nieco żwawsze konstrukcje więc szykują się fajne loty. Gdy zaczniemy oczywiście opisy będą :) Zdjęcia także :) Do tego wszystkiego będziemy mieli być może jeszcze jednego pilota PPG w okolicy. Ktoś ze Świecia lada chwila rozpocznie kurs - zrobi u PiotraCw w Skytrekking. Czyli kilka miesięcy i dojdzie nowy kolega do "ekipy". To już będzie całkiem fajny skład - biorąc pod uwagę, że Michaś też cały czas lata szykuje się naprawdę kilka możliwości latania w stadach. Może jeszcze jeden się wreszcie weźmie za siebie to w naszych rewirach będzie nas naprawdę sporo. Bardzo fajnie gdy kolejni pasjonaci pojawiają się na scenie :)
   W najbliższy weekend szykuje się być może dzionek zabawiania się z glajtami na ziemi. Mariusz chce przewietrzyć swoją szmatkę, ja się też chętnie pobawię, a jakby doszło już skrzydełko Rafała to już w ogóle bajunia. Jeśli pogoda dopisze, jeśli temperatura będzie znośna trzeba będzie pomyśleć o jakimś grillu i uroczyście rozpocząć sezon jedzeni kiełbachy i kurczaka z "węgli". No ale zobaczymy co tam z tego wyniknie bo wiadomo - pani wiosna może okazać się kapryśną babą :)
   Niebo zaczyna się chmurzyć, ja jakoś straciłem wenę na pisanie wiec ten wpis tu się skończy. Jak znowu coś się pojawi godnego bazgrolenia odpowiedni wpis się pojawi. Tyle.

niedzielnie nad Toruniem....

   Co tu dużo pisać. wczoraj była niedziela, była ładna pogoda wiec z Markiem polataliśmy trochę. Przymierzaliśmy się już w sobotę jednak ostateczny wybór padł na niedzielny poranek. wstawanie o piątej, o szóstej na miejscu, rozkładanie grzanie, start w lekkim południowo wschodnim wiaterku i prawie równo ze słońcem byliśmy w powietrzu. Pierwszy lot wzdłuż Wisły do mostów by polatać nad bulwarem, zahaczyć o starówkę i po prostu popyrkać po tych okolicach. Bardzo przyjemne pyrkanie - choć trochę mgliste.


   Polataliśmy, popstrykaliśmy nieco zdjęć i wróciliśmy nad łąkę. Tego dnia startowaliśmy z dosyć dużej łąki położonej na Rubinkowie tuż przy Obi. Łąka ładna, dość równa z ograniczeniami w postaci drutów, lasu i latarni ulicznych jednak dla nas idealna jako baza wypadowa tego dnia. Pokręciliśmy się jeszcze trochę i wylądowaliśmy.


   Przerwa na kawę, pierniki i ciastka. Nasze zapasy odnowiliśmy, zadbaliśmy o napojenie napędów i hajda znów pod niebo. Tym razem lot zaplanowany w drugą stronę - nad Kaszczorek, Złotorię, most autostradowy, Lubicz i powrót nad Rubinkowem. Kolejny fajny lot podczas którego widoki od dzikich nadwiślańskich łąk po cywilizacyjne sypialniane osiedle z wielkich płyt.


   Potem podejście do lądowania, gładkie ładne przyziemienie i proces pakowania. Oczywiście pogaduchy na ziemi o kolejnych lotach i w końcu powrót do domu. To był chyba jak na razie najładniejszy, najcieplejszy i ogólnie naj dzień tego przedwiośnia. No i ponad dwie godziny spędzone w powietrzu, nowe miejsce "oblatane", dużo nowych zdjęć i kilka nowych doświadczeń.
   No i jeszcze jedna rzecz o której trzeba wspomnieć. Mieliśmy w powietrzu "spotkanie" - gdy my byliśmy nad Lubiczem "dołem" przejeżdżał Raf z którym jeszcze rok temu tak dużo latałem. Zamówił nowe skrzydełko (Revolution), organizuje napęd i znowu będziemy pewnie latać razem. Super wieści :)

niedziela, 13 marca 2011

sobotnia Bydgoszcz czyli jaki ten świat mały......

   Sobota jakoś tak leniwie płynęła, trochę nas nosiło więc pojawił się pomysł wyjazdu do stolicy regionu i jakichś spacerów tudzież obiadu w knajpie pod wielce szykowną nazwą Trojan Horse.
   Słoneczne przedpołudnie, temperatura wiosenna więc było całkiem fajnie. Auto zostało w Focusie a my na motonogach wywędrowaliśmy do miasta. Zmierzając do "centrum" oczywiście przechadzka parkiem i podziwianie budzącej się do życia roślinności. I tu z krzaków wynurzyło się dzieło sztuki malarskiej -  wymalowany wielce nam bliskimi motywami mur, który można zobaczyć poniżej. Znak to, że są jeszcze ludzie czuli na piękno latania, powietrza i niczym nieskrępowanej wolności. Co prawda ktoś tam zostawił swoje "trzy grosze", ale napisy sławiące jakieś tam podwórkowe drużyny piłki kopanej są tak popularne i tak wszechobecne, że nie robią żadnego wrażenia.


   W końcu dotarliśmy na jedną z najładniejszych bydgoskich ulic. Tu zaczęliśmy od obiadu, który okazał się tylko połowicznym sukcesem. Sosna zadowolona z dobrze przyrządzonego kurczaka, ja zaś zdegustowany miernotą kucharskich umiejętności - świnina spierdzielona maksymalnie jak tylko można, gumowata, nie doprawiona, gdzie kawałów tłuszczu było więcej niż rzeczywistego mięsa. No nic...zapłaciliśmy, zjedliśmy i pewnie tam nie wrócimy.


   Pogoda była super, my pełni wiosennej radości spacer uskuteczniliśmy tęgi by spalić to co w brzuszkach. Tak chodziliśmy, pstrykaliśmy fotki, chłonęliśmy widoki i słońce gdy wtem sielankę naszą przerwało gromkie "dzień dobry". Dopiero po chwili załapaliśmy, że to do nas. Krótki przegląd pamięci i twarz dopasowała się z osobnikiem, który był przed nami. Tomek, z którym prawie dwa lata temu "kursowaliśmy" się w Bassano. Nie widzieliśmy się długo więc twarz nieco się różniła od tej zapamiętanej, jednak człowiek był ten sam. Krótka rozmowa, szybki wywiad co u kogo i wygląda na to ze będziemy mieli kolejnego pilota PPG w okolicy. Fajnie. Fajnie, że będzie latał jak my, fajnie, że wciąż lata, i w ogóle fajnie żeśmy się spotkali. Jak się okazało świat jest mały, zwłaszcza dla pilotów. No nic - miły przerywnik w spacerowym popołudniu :)


   W końcu wychodzeni do oporu uderzyliśmy na zakupy, poczyniliśmy inwestycje kupując kilka drobiazgów i wróciliśmy do domu. A wieczorem odebrałem od znajomego mechanika "mocowanie" masztu wiatromierza. Sprawił się idealnie sprawiając, że problem mocowania wędki z rękawem praktycznie zniknął.  Fajny dzień ta sobota :)

piątek, 11 marca 2011

rekordy ach rekordy...

   Obecne od jakiegoś czasu przedwiośnie sprzyja twórczości niektórych pilotów. Jedni biją kolejne rekordy rozwalając przyziemne ograniczenia, inni zaś z uciesznym zapałem dokumentują zmagania śmiałków. Poniżej film będący kompilacją takich dwóch śmiałków...Dobrego oglądania.

wtorek, 8 marca 2011

pierwszy marcowe popierduchy....

   Pierwsze marcowe pierdzenie mam już za sobą. I pierwsze kłopoty też. Poniedziałek pozwolił powisieć trochę nad miastem, pokręcić się po okolicy i po prostu pobyć tam w niebie. Poranek w pracy, dom, pakowanie, rozkładanie bez problemów. Na miejscu wiaterek ok 2-3 metrów więc bezproblemowy start. Potem zaplanowany lot nad Chełmżę, obowiązkowe machanie łapkami do Sosny która w międzyczasie wróciła z pracy i dalszy przelot nad Dubielno.


   Jest tam kilka przepięknych, równych trawiastych niczym niezastawionych łąk które myślimy zacząć wykorzystywać jako startowiska. Gdy rok temu rozmawialiśmy z żoną właściciela terenu jakoś tak nie była entuzjastycznie nastawiona, potem korzystaliśmy z innych miejsc i nie było właściwie ciśnienia na ten teren. Teraz ciśnienie coraz większe na te łączki, wiec postanowiłem zacząć tam coraz częściej bywać, przyzwyczajać miejscowych do widoku paralotni,a w odpowiednim momencie wylądować i pogadać z właścicielem. Wracając do lotu - poleciałem tam pokazać się, trochę pohałasować by miejscowi widzieli jak to wygląda. A na wiosnę uderzymy tam rozmawiać - wtedy będzie łatwiej i mam nadzieję ładnie się wszystko uda dograć.   Gdy już się pokręciłem i zmarzłem wróciłem nad Chełmżę, przeleciałem nad domkiem; pokiwałem Sośnie i już nieco niżej wróciłem nad Strużal.


   Po drodze pomachałem wędkarzom którzy niestrudzenie moczą kije w dziurach w lodzie. Cholera podziwiam tych facetów za to, że są w stanie wytrzymać tak długo licząc na to, że w jeziorze coś tam pływa, że się jeszcze nadaje do jedzenia, że im się nie nudzi i w ogóle dupska im nie odmarzają. Pomachali i trochę mnie tym zaskoczyli - bardziej spodziewałem się reakcji w stylu machania pięściami i grubych przekleństw. Jednym słowem pozytywnie. A potem już zacząłem sposobić się do lądowania. I niby wszystko fajnie, jednak nie do końca - łąka od ostatnich temperatur zaczęła rozmiękać, przez środek biegną błotniste koleiny, a na jednej połówce wyschnięte wysokie trawy. No i po regulacji napęd nieco mocniejszy (tak mi się wydaje??). Na dokładkę wiaterek który nie był równy a lekko szkwalisty - niby spokojnie, a po chwili dwa trzy metry silniejszy i z nieco innego kierunku. Podszedłem raz (by wyczuć co i jak), podszedłem drugi (by jeszcze raz wyczuć), podszedłem trzeci (ale źle wyliczyłem i wylądowałbym w błocku) no i w końcu podszedłem czwarty raz. Tym razem bardzo dobrze w mniej więcej tym miejscu co chciałem. Lądowanie bez większych problemów i znalazłem się na ziemi. Zmarznięty, z bolącymi rękami, ale przeszczęśliwy z prawie godziny w powietrzu. latałem w cieńszych zimowych rękawiczkach i to był błąd. Niby były dwa stopnie w plusie ale jednak łapki zmarzły. Ale co ja będę stękał. Warto było jak cholera.


   Pozkładałem sprzęt, odpaliłem i wyruszyłem w drogę do domu wraz ostatnimi promieniami słońca. Do Sosny czekającej w domu z pysznym domowym rosołem. Niestety zamiast wracać tą samą "ścieżką" którą wjechałem zacząłem kombinować. Do tego nieco słońce za ostro świeciło w oczy i w efekcie plan na powrót do domu musiałem przełożyć. Zamiast się zakopać samochodem w błocku, zawiesiłem się pomiędzy koleinami. Cholerne szczęście i kombinacje. Nie było co się zastanawiać - wyruszyłem na pomoc, uzyskałem ją u pierwszego zagadanego rolnika i po pół godzinie wyciągania samochodu wracałem do domu. Wyciągaliśmy najpierw mercedesem Vito który niestety poległ. Dopiero ciągnikiem się udało. Stary dobry ciapek. Wcisnąłem "wyciągaczowi" pięć dych i wróciłem do domu. Do mojej kochanej Sosny i przepysznego rosołu.
   Żeby było śmieszniej dokładnie rok temu zaczęliśmy odbyłem pierwszy w 2010 roku lot. Taka mała rocznica ?
   A na koniec taka dygresja drobna i spostrzeżenia : czas łąk na Strużalu zaczyna się powoli kończyć. "Duża" większość czasu zarośnięta i właściwie niezagospodarowana. Nieco nierówna i bardzo często z utrudnionym dojazdem. "Mała" choć o wiele lepsza, równiejsza to częściej podmokła niż sucha. Na "dziś" najlepsze miejsce w okolicach to Dubielno i mam nadzieję, że za jakiś czas tamten rejon opanujemy. Łąki duże, niczym nie okolone, bez niespodzianek w stylu druty, krzaki i inne takie drobiazgi. No i co najważniejsze łąki służące do produkcji trawy dla krów wiec co jakiś czas koszone i zadbane. Oby się udało :) Bo trochę tych nierówności i błocka dzięki któremu już dwa razy się zakopałem mam dosyć. Tak czy inaczej - to był udany dobry lot, fajne popołudnie i kolejne doświadczenia dzięki którym coś tam w głowie zostało. A do tego "ogólny nalot" rośnie i to najważniejsze.

poniedziałek, 7 marca 2011

nowy tydzień - nowy poniedziałek

   Dziś znowu poniedziałek - chyba najbardziej znienawidzony dzień tygodnia. Ten poniedziałek jest trochę lepszy od innych, bo po pomimo pracy, porannego wstawania i 10 minutowego skrobania samochodu zaplanowałem popołudniowe harce na łące. W pracy zionie debilizmem i nieprzygotowaniem do normalnej współpracy, ale jakoś daję rade. Wytrzymuję jeszcze. Dziś postanowiłem się nieco urwać, wpaść do domu po bambetle i polatać popołudniu kilka minut. Pogoda ma być dosyć znośna,słoneczna i z wiatrem na poziomie 2 metrów, więc wezmę Nemówkę i polatam trochę po zeszłotygodniowych regulacjach. Na ziemi trochę inaczej niż w powietrzu. Zobaczymy jak spalanie; równość pracy, wznoszenie itd. Szkoda, że Sosna też pracuje i na łąkę będę jechał sam, ale liczę na to, że wreszcie się zrobi na tyle cieplej, że dzień się jeszcze wydłuży byśmy mogli wreszcie normalnie spędzać razem popołudnia na łące grzejąc się w wiosennym słonku....
   No i jeszcze jedno - odchodzę od bycia niedzielnym pilotem. Fajno :)

piątek, 4 marca 2011

No i poleciałem.....w regulacjach

   Pisałem ostatnio o ładnej wyżowej pogodzie....Sprawdziło się co do joty. Z jednym małym wyjątkiem.
Z latania wyszła mówiąc ogólnie dupa.
   Wtorek zaplanowany był na popołudniowe regulowanie solówki po wymianie filtra; świecy i ogólnym przygotowaniu pierdziawki do wiosny. I wszystko byłoby oki, gdyby nie ogólnopolski bajzel w informacjach na temat tak prostego urządzenia jak gaźnik i jego regulacja. Ponad dwie godziny kręcenia śrubkami; pokrętłami; odpalania; zapalania i regulowania.I właściwie do dziś nie jestem pewny czy napęd chodzi tak jak powinien. Instrukcja producenta wybitnie zakręcona, naszpikowana uogólnieniami i niejasnościami. Instrukcje ściągnięte z sieci; wynalezione na grupach paralotniowo ogrodniczych skrajnie różne od siebie. Regulowałem "na zdrowy chłopski" rozum i mam nadzieję, że coś tam z tego wyszło. Wróciłem do domu zmęczony; z poodgniatanymi różnymi częściami ciała od przepychania się z napędem. Zrezygnowany, ale pełen nadziei na dzień następny.
  Środa zaplanowana jako ciąg dalszy regulacji i pierwsze próby z Actionem wyszła trochę lepiej. Z końcówką regulacji uporałem się w godzinkę (tylko do dziś nie wiem czy solówka w końcu działa tak jak powinna, czy jest idealnie ustawiona i w ogóle czy jest oki czy nie). Dla spokoju ducha zabrałem z domu tylko jedno skrzydełko by w końcu z nim poćwiczyć, nie odkładać tego w nieskończoność i nie latać wciąż na nemo. Wiaterek minimalnie w okolicach metra i mniej...Cholera jak dla szybszego skrzydełka nieco mało ale się nie martwiłem na zapas. Im trudniejsze warunki tym więcej się nauczę. Dwie próby startu bez pracującego napędu wyszły dosyć dosyć. Pierwsze spostrzeżenia całkiem pozytywne z tą uwagą , że Actiona trzeba dynamicznie konkretnie postawić i dociągnąć nad głowę. A potem zapierda.....ć ile wlezie by nadać skrzydłu odpowiednią prędkość do startu. Zgodnie z zaleceniami instrukcji trymery zaciągnięte 1/3. Postanowiłem, że następne próby zrobię już z włączonym napędem i spróbuję wystartować. Pierwsza próba spalona. Akurat nic nie wiało wiec biegłem, i biegłem, i biegłem i .................nic. Druga próba podobnie - mój bieg okazał się za powolny, lub wiatr okazał się lekko zbyt słaby. Trochę techniki, trzeba której widać wciąż mi brakuje. Kolejne próby również nieudane - wiatr całkowicie ustał, ja za to zacząłem popełniać coraz więcej błędów. Za bardzo chciałem. Po tym gdy skrzydło opadając za mnie opadło na napęd postanowiłem odpuścić. Szkoda sprzętu i mojego ganiania. Postanowiłem odpuścić, wysłać skrzydełko na przegląd i popróbować kiedy indziej na równiejszej łące, w większym wietrze i z pewnością, że nie będę próbował na siłę - wtedy popełnia się zbyt dużo błędów. A idiotą który będzie ryzykował zbyt wiele to ja nie chcę być. Powoli musiałem się też zbierać do pracy więc zapakowałem wszystko; zawiozłem do domu i wyruszyłem zarabiać kasę. Miało być tak pięknie a stanęło na regulacjach i próbach. No i na żalu, że jednak nie wziąłem Nemówki - w takich spokojnych warunkach start Nemówką nie byłby żadnym kłopotem i choć pół godziny bym powisiał. Pozostał niedosyt.
   Czwartek też był piękny, właściwie najładniejszy z tych dni i akurat tego dnia musiałem ślęczeć w pracy. Żal był, ale dość szybko sie z tym pogodziłem. Tak bywa. Najważniejsze, że choć coś na łące porobiłem przez poprzednie dwa dni - w końcu życie nie składa się tylko z latania. Czasami trzeba pobiegać; poregulować i popracować. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie widok którym przywitała mnie Chełmża. Wracając do domu moje "niebo" zaskoczyło mnie widokiem trajki pięknie wykręcającej nad "ameryką"Szybka kalkulacja - czy się wyrobię by zapakować sprzęt; wystartować i jeszcze złapać tych wandali co to śmigają po moim niebie bez zapowiedzi? Odpuściłem, bo zimno myśląc zanim bym wyruszył, "ich" pewnie by nie było. Pozostało dowiedzieć się kto to i czy znam. Po kilku dniach okazało się, że to ludzie z Torunia, że spontanicznie się skrzyknęli, że nawet grila mieli. A mi pozostało siedzieć na ziemi i patrzeć jak inni latają. Szkoda ale tak bywa...
   Tak teraz o tym myślę - nic się nie stało, że nie polatałem, a właściwie nawet wyszło na dobre. Spędziłem dużo czasu na łące i na kilka rzeczy otworzyłem oczy. Solówka wbrew opiniom czasami wymaga czasu by ją ładnie wyregulować, zaś to czym karmią nas niektórzy producenci, jak dbają o nas użytkowników pozostawia wiele do życzenia. No i jest nisza w rynku - nisza na poziomie doradztwa, podstawowych napraw i regulacji. Bo niestety grupa dyskusyjna to czasami z fachowością niewiele ma wspólnego. Bardziej jak gderanie starych bab które dyskutują czy im się kury niosą lepiej w cieniu, czy w słońcu. A Action wcale nie jest taki prosty w startach jak się wydaje. Trzeba złapać odpowiednią technikę i mam nadzieję, że ją kiedyś w końcu dopadnę. Tymczasem jedzie do fabryki - niech go tam przejrzą, pomierzą, sprawdzą i dadzą papier co w tym diable siedzi.