wtorek, 22 marca 2011

pierwszy tegoroczny Starogród czyli parakrawężnikowanie.....

   Jakoś tak się szykowałem na kolejny lotny weekend i nic z tego nie wyszło. Prognozy niby fajne, jednak im bliżej upragnionego tygodnia, tym coraz mniej obiecujące.  Sobota jakoś tak kulawo wyszła z pogodą, niedziela też jakoś tak "nie bardzo" mi pasowała, wiec ogólnie odpuściłem. Wiało ok 2-4 metry, więc dałoby się polatać z napędem, jednak jakoś tak nie miałem "weny" by powisieć z pierdziawką. Marek polatał z rana w niedzielę i oblatał nowe miejsce. Super.
   A u nas weekend "niepolatany" zleciał całkiem miło. Sobota to wyprawa do Lisewa, w niedzielę wyjazd do Torunia - ja by popracować, a Sosna by poinwestować w rodzimą gospodarkę. Potem obiad; cukiernia i super wstęp do wiosennych spacerów. Wreszcie robi się coraz ładniej i po prostu czuć wiosnę w kościach :) A wieczorkiem rozprawiłem się z instalacją nowego Fallouta i pograłem "małe co nieco".  Do tego jeszcze poumawialiśmy się na latanie "swobodne" w Starogrodzie i podjęliśmy decyzję o wyjeździe na tegoroczną Paragiełdę. Choć właściwie nie mieliśmy tam wyruszyć, to jednak "szwendacz" się włączył. A na dokładkę wyruszymy "bandą" z PiotremCw i będzie wreszcie okazja, by dokonać kilku zakupów. Oczywiście relacja będzie :)
  Poniedziałek rozpoczęliśmy domowym śniadaniem, pakowaniem się i wyjazdem. Odwiozłem Sosnę do pracy, podjechałem po znajomego i znajomą znajomego i pojechaliśmy na górkę. Na miejscu było już kilka osób, kilku znajomych, a pomiędzy nimi kilka jeszcze nieznanych twarzy. Był Błażej; był Raf, wiec generalnie fajne towarzystwo. Krótkie pogaduchy, trochę śmiechu i przyniosłem sprzęt. Będzie latanie, na swobodnie :)
   Wiaterek taki dosyć, dosyć - ok 4-6 metrów, wiec nie było co tam kombinować - trzeba było się rozłożyć, postawić i wystartować. Hmm.. trochę średnie nastawienie - na żaglu nie latałem od dosyć dawna, alpejki nie ćwiczyłem od ostatniego roku. Trochę niefajnie, ale co tam - do odważnych świat należy. Tyle czasu już spędziłem na górkach, że czuję się w miarę pewnie :)


   Pierwszy start taki sobie - pierwsze postawienie skrzydła zakończyło się przewrotką i lądowaniem na ziemi - pierwsze śliwki robaczywki. Profesjonalnie otrzepałem ręce, zawziąłem się i wystartowałem - tym razem bez przygód. Kilka halsów od "w ta i we wta", trochę wiszenia, łapania nierównych noszeń i "wypadłem" - coraz słabiej i słabiej i w końcu trzeba było podejść do lądowania. Niestety na dole. Ładnie, bez problemów dotknąłem matki ziemi i w sumie jakiś taki sam zdziwiony, że tyle rozkładania; tyle szpejenia i już na ziemi. Zadzwoniłem do Sosny zameldować co i jak i Ona także się zdziwiła - już tak szybko ?? No niestety tak to jest na krawężnikach - czekanie; kombinowanie i czasami udaje się polecieć. Ale tylko czasami. Błażej podobnie jak ja - wystartował, powisiał i momentalnie wylądował z przytupem na starcie.
    Poskładałem sprzęt i wyruszyłem w drogę na start. Cholera nie wiem kto wymyślił takie strome podejścia ostro skonfliktowane z moją kondycją. Chyba bym mu krzywdę zrobił. Droga przerywana ustawicznymi "pit stopami" dla nabrania oddechu trwała chyba dłużej niż całe moje latanie tego dnia. Przeklinałem tą cholerna górkę ile wlezie, jednak jakoś parłem naprzód. Wyżej i wyżej i w końcu udało się dojść. Zmachany, sapiący z potem lejącym się każdym możliwym porem.
   Trochę odsapnąłem, pogadałem i nakręcony już kolejnym lotem rozłożyłem "szmatkę". Tym razem wiało trochę mocniej z lekką odchyłką południową. Podpiąłem się i spróbowałem wystartować tego dnia po raz drugi. Niestety znowu dałem ciała i start wyszedł lekko problemowy - prawie wpadłem z girami w glajta rozłożonego tuż za mną. Trochę pomógł Paweł (dziękuję!!!) i przy ponownej próbie momentalnie byłem w powietrzu. Tym razem lot porządniejszy. Kilka zdecydowanych noszeń i moment byłem dobre 50 metrów nad startem.



   Przez tą południową odchyłkę nosiła część górki i nie było tak super jakbym chciał, ale jednak dało radę powisieć i w spokoju rozkoszować się widokami. Radość tym większa, bo ładnie wisiałem i gdy trochę zgubiłem wysokość od razu można było ją poprawić. Błażej tez był w powietrzu jednak jemu coś nie poszło i  wylądował. A ja wisiałem i wisiałem. Trzymałem sie "lewej strony" górki bo tam nosiło. Gdy przelatywałem nad stare startowisko już było gorzej. Tam już było słabo i jak podnosiło to tak w okolicach 0,5-1 metra, a nie takie zdecydowane 2-3 metry jak poprzednio. Trochę się pokręciłem nad tym naszym krawężnikiem i gdy poczułem, że jakoś robi się coraz słabiej podszedłem do lądowania na dole. Zastanawiałem się nad lądowaniem na starcie, ale chciałem chwilkę pogadać z Rafałem i kolegą któremu prawie wpadłem w glajta na starcie - trzeba było przeprosić ;)
   Wylądowałem; zameldowałem się Sośnie; pogadałem, popstrykałem kilka zdjęć i trzeba było znowu sie pakować. I ruszyć znowu pod tą cholerną górę. Znowu "pit stopy", znowu pot i sapanie. Ale jakoś znowu się udało i można było w końcu odpocząć. Pogaduchy i kawka czyli full relaks :)


   Jako, że ok trzeciej miałem odebrać Sosnę, a na zegarku już była powoli druga włączyło się myślenie "co dalej?" Lecieć czy się na spokojnie złożyć, zapakować i wyruszyć do mojej kruszynki? Decyzja zapadła - lecę ! Wiatr się trochę wzmógł (ok7-8 metrów) więc jak się uda wystartować w dobrym momencie to może będzie fajny, wysoki lot. Lot który potrwa trochę i pozwoli na spokojnie się pocieszyć wygodnym siedzeniem w uprzęży. Nierówny, lekko porywisty wiatr skorelowany z moją techniką wciąż wymagającą szlifu połączyły sie w jedno nędzne pasmo nieszczęść - zbiór nieudanych prób startowania, po których wciąż byłem na starcie, a nie w powietrzu. Podnosiło mnie odwróconego, podnosiło i trzymało, szarpało i generalnie jedyną możliwą rozsądną decyzją było  "odpuścić". Zrobiło się za mocno, ja za mało poćwiczyłem i chyba za bardzo chciałem. Ktoś tam mierzył siłę wiatru i w porywach dmuchało nawet ok 12 metrów - głupotą w tych warunkach byłoby moje latanie. Poskładałem glajta, pożegnałem się i ruszyłem po Sosnę. A potem smyrgnęliśmy do domu na pyszny obiad i popołudniowe leniuchowanie. Ci, co zostali na górce polatali popołudniu także, ale z tego co wiem to było średnio. Nierówno.
   Po tym paralotniowym dzionku trzeba kilka spraw podsumować. Nadal zdecydowanie wolę latać z napędem - lata się więcej, dłużej, spokojniej i przede wszystkim się lata (a nie wisi). Krawężniki są super - wymagają techniki i pozwalają poćwiczyć, zwłaszcza w takich nieco zmiennych warunkach. Pozwalają przećwiczyć także kondycję i cierpliwość - czasami godzinami siedzi sie, by polatać kilkanaście minut.
Gdybyśmy mieli w okolicach rzeczywiste konkretniejsze góry, pewnie bym latał więcej swobodnie, a tak to z ogólnego nalotu latanie "swobodne" jest tylko drobnym wycinkiem. Tak czy inaczej - dzionek był fajny, uczący i polatałem trochę. Na krawężniki będę czasami jeździł poćwiczyć, powisieć i nie zapomnieć, że paralotniarstwo to nie tylko PPG.
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz