czwartek, 31 maja 2012

stadny oblot krawędzi CTRu......


   Jako, że ostatnio dosyć często bywam w Bydgoszczy, a na dokładkę warun dopisuje nadspodziewanie dobrze pojawił się pomysł polatania wśród "miejscowych". Takie "stadne" latanie udało się uskutecznić wczoraj.
   Po pracy podjechałem w umówione miejsce, poczekałem na "lokalnego przewodnika Krzyśka", po czym ruszyliśmy na łąkę. Po jakimś czasie byliśmy na miejscu. Krótkie przywitanie, kilka rozmów i szpejenie do startu.
   Ostatecznie wystartowałem ostatni, by po chwili mielić powietrze pracowicie goniąc w stronę Unisławia.  W tym kierunku polecieliśmy we czterech - dwa Nucleony, Nemo w wersji Moto i ja na swoim poczciwym Buranie. Lot dosyć fajny, przesycony widokami doliny dolnej Wisły i żwawo lecących dudkowych glajtów. Niestety dało się odczuć ograniczenia Burana którego prędkość bliższa była Nemówce niż wspomnianym dwóm Nutkom. Generalnie stawka wyglądała tak, że obydwa Nucleony pędziły niczym wyścigówki, potem leciałem ja, a na końcu całej stawki pędziło Nemo.





   W grupie fajnie się lata, zwłaszcza w tak dobrym towarzystwie. Nie dziwota, że do celu dotarliśmy w doborowych nastrojach, by właściwie tuż przed Unisławiem rozsypać się po niebie. "Banda" poleciała nad cukrownię, a ja cichaczem odbiłem w stronę "stoku narciarskiego" gdzie rozłożyła się szkoła paralotniowa AVIATOR Mietka Matyasika.


   Kilka razy nad Nimi przeleciałem, potem znów zebraliśmy się w grupę i rozpoczęliśmy lot powrotny. Niebo trochę zaczęło się przejaśniać i nawet wyszło słońce.



 "Stado" poleciało jeszcze nad Borówno, a ja postanowiłem wrócić nad łąkę i wylądować bez ciśnienia, kolejki i tego wszystkiego, co towarzyszy kilku pilotom chcącym znaleźć się na ziemi. Poza tym łąka jeszcze nie do końca "znana" więc wolałem mieć więcej czasu, kilka podejść i jakiś tam komfort by nie było lipy.
   Wiatru nie było zupełnie, wszystkie wiatromierze zwisały tak nędznie, że smętniej chyba nie można. W związku z tym kierunek podejścia nie miał właściwie znaczenia i zdecydowałem, że wyląduję "po najdłuższej" przekątnej w taki sposób, by mieć maxymalnie dużo miejsca. Ostatecznie przyziemiłem nie w tym miejscu które wcześniej upatrzyłem, jednak w warunkach totalnej ciszy uznałem, że wyszło bardzo dobrze.
   Gdy poskładałem glajta zaczęli powoli wracać miejscowi koledzy i po chwili Oni także lądowali. Obydwaj "Nucleoniarze" przyziemili szorując napędami po ziemi, a kolega na Nemo o mały włos przeleciałby łąkę i zatrzymał się w niewielkich drzewkach. Idealny warun do latania przeszkadza czasami przy lądowaniach...
   W ten sposób zakończyło się nasze półtorej godziny trwające latanie w okolicach Unisławia. Fajna okolica, dobre "stado" i fajne widoki zostaną na długo, na pokładzie była kamerka i gdy tylko się wezmę zmontuję z tego lotu jakiś fajny filmik. Tymczasem tyle o tym locie. Będzie filmik to wrzucimy :)

weekendowe zapowiedzi....

   Jeszcze w nast tkwią wrażenia z Wałyczyka, a tymczasem nadchodzący weekend znowu szykuje dużą porcję niespodzianek dla wszelkiej maści fanów lotnictwa.
   W najbliższą sobotę 2 czerwca odbędzie się w Bydgoszczy  kolejna edycja imprezy pod szumnym tytułem AIR FAIR. Na terenie Wojskowych Zakładów Lotniczych no.2 będzie tradycyjnie można pobyć wśród różnej maści samolotów, śmigłowców i sprzętu dedykowanego lotnictwu. Wstęp oczywiście bezpłatny, a do większej ilości szczegółów dotrzeć można poprzez stronę "wystawy".


   Nie jest to jedyna fajna weekendowa impreza na którą warto się wybrać. Na terenie aeroklubu częstochowskiego odbędzie się długo wyczekiwana konkretna impreza ochrzczona mianem PARARUDNIKI. Jak wiadomo PARAGIEŁDY w tym roku nie było i ta impreza w domyśle ma być kontynuacją spotkań wszelkiej maści paralotniarzy, lotniarzy i innych fanatyków lotnictwa lekkiego. Przygotowana jest całkiem fajna oferta wystawiennicza, konkursowa itd. Więc ludzie, którzy zdecydują się tam wpaść na pewno będą zadowoleni. Więcej szczegółów TUTAJ, a poniżej oficjalne logo imprezy :


środa, 30 maja 2012

sobotnia SAMBA w rozmiarze XXL....

   Piknik za nami. I choć nie polatałem z napędem, to jednak nie byłbym sobą, gdybym nie wykorzystał okazji, by być  w powietrzu choć trochę. Dzięki szczecińskim znajomym i Ich wizycie na pikniku udało się polatać zgrabnym dolnopłatem o wdzięcznej nazwie SAMBA. Z tego też powodu chcę Im jeszcze raz pięknie podziękować.
   SAMBA to ultralekki całkowicie kompozytowy samolocik zdolny zabrać na pokład dwie osoby i dający całą masę pozytywnych wrażeń z lotu. Więcej o nim na stronie firmy LZ i stronie producenta.
   Latanie nim to zupełnie inny świat wobec moich tradycyjnych wrażeń z PPG.  Gładki szybki start, delikatne czułe stery, wykończenie na najwyższym poziomie i świetnej klasy pilot pozwoliły zasmakować w locie, który można porównać do jazdy dobrej klasy samochodem. Czysta frajda i przyjemność. Wszystko to sprawiło, że po lądowaniu uśmiechnięty byłem konkretnie i już zacząłem zastanawiać się nad możliwością zdobycia takiego cuda.
   Choć czuję się spełniony latając z napędem, jednocześnie wiem, że często brakuje mi wspólnego podniebnego podróżowania razem z Sosną. Paralotnie podlegają ograniczeniom i latanie wspólne to właściwie tylko za pomocą samolotu UL. Samba wydaje się być rozwiązaniem idealnym. Piękna linia, dosyć duży zasięg i wspaniałe wrażenia z sobotniego latania stawiają ten zgrabny samolot w obrębie "planów przyszłościowych". Jest wręcz idealny do rodzinnego latania w parze ;)


   Na sam koniec wrzucam krótki filmik dzięki któremu można choć odrobinkę posmakować frajdy z lotu SAMBĄ. Dobrego oglądania :

  

wtorek, 29 maja 2012

napędowa ankieta....

   Jak nie znoszę wszelkiego rodzaju ankieterów, wyciągaczy informacji innych wszędobylskich ciekawskich pragnących wejść w moje poglądy i oceny, tak z prawdziwą przyjemnością ostatnio przełamałem swoje antypatie i wypełniłem ankietę inną niż wszystkie. Ankietę przygotowaną przez Leszka Klicha, czyli osobę która dużo dobrego zrobiła dla naszego sposobu latania, co już było powodem, że w natłoku wszelkich innych ankiet tą należy się zająć przez chwilkę.
   Leszek co jakiś czas zaskakuje ciekawymi inicjatywami i pomysłami, dzięki którym nasz światek PPG rozwija się w tym lepszym kierunku i zdecydowanie odbiega od tego wszystkiego, co cechuje nas jako polaków. I to jest fajne - jest ktoś, komu zależy, kto poświęci trochę czasu by zebrać nieco informacji, które być może pomogą producentom i użytkownikom skrzydeł, a do tego pokażą jakąś tam prawdę o naszym lokalnym pepeganckim pierdzeniu.
   Ankietę można wypełnić TUTAJ do czego serdecznie zapraszam.

mój pierwszy tandem....

   Stało się. Właśnie odbyłem pierwszy lot z pasażerem na pokładzie. Pasażerem na gapę, nieco małym, jednak od chwili startu obecnym.
   Ale od początku.
Jak ostatnio pogoda do latania kulało okropnie, tak przez ostatnie dni rozsypał się jakiś worek z lotną pogodą. Wczoraj dwa fajne loty nad Toruniem, dziś po pracy wyprawa na Strużal i start z "domowego trawnika". Co prawda w czasie dnia trochę dmuchało, jednak na tyle jestem wlatany, że taki wiaterek wręcz wskazany jest do startu. Jak się do tego dołoży zarośniętą łąkę z trawą i chaszczami do pasa to wiatr wielkim przyjacielem jest :) Co prawda można było pojechać w inne miejsce, wystartować z innej łąki jednak niespecjalnie mi się chce robić dalsze wycieczki. Poza zaplanowaliśmy z Rafałem lotnicze spotkanie nad ruinami zamku w Papowie Biskupim i stary dobry Strużal wymarzoną lokalizacją do tego lotu jest.
   Po przyjeździe na łąkę rozłożyłem sprzęt, zgłosiłem lot do FISu i Sosny i hajda w górę. Wyszło super - postawiłem Burka do pionu, gaz, dwa kroczki, sterówki i pędzę w niebo. Obszerny krąg dla nabrania wysokości i sprawdzenie prędkości postępowej pod wiatr. "Koko koko, lot jest spoko" więc ruszyłem w drogę. Jeszcze wizyta nad domem i moją ukochaną połówką i może po dziesięciu minutach pędziłem pod wiatr - do Papowa.


   Pod wiatr wlokłem się jak cholera, jednak było w miarę spokojnie i mało rzucało. Zaczyna mi niestety doskwierać powolność Burana i jego słabe dopracowanie do latania w trudniejszych warunkach. Ale tak już jest - po doświadczeniach z Actionem Buranowi jednak czegoś brakuje. Choć startuje fajnie, choć jest nośny to jednak lata gorzej niż dudkowa wyczynówka z przed kilku dobrych lat. 
   Leciałem i leciałem, pstrykałem zdjęcia i cieszyłem się lotem. Wreszcie znów byłem w niebie i wreszcie znów czułem się na swoim miejscu.
   Może w pół godziny od startu dotarłem nad Papowo i wspomniane wcześniej ruiny. Już dawno zrodził się pomysł oblecenia wszelkich okolicznych zamków, zrobienia im zdjęć i obejrzenia sobie jacy cwani kiedyś byli budowniczowie. A jest co oglądać - w promieniu pięćdziesięciu kilometrów jest chyba z dziesięć różnych zamków, warowni i innych ruin średniowiecznych.
  



   Rafała nie było, więc zmuszony byłem na Niego nieco poczekać. Wobec tego krążyłem po okolicy napawając się widokiem Papowa z każdej możliwej strony. Z góry całkiem fajna okolica - dość duża wieś przycupnięta nad jeziorem, dookoła dużo pól, łąk i szczegółów przyciągających wzrok.
   Cały czas wiało, więc przy takim lataniu dookoła można było pobawić się trymerami Burana i zobaczyć jak to jest z jego samostatecznością, lataniem w ostrzejszych zakrętach itd. W związku z tą zabawą "technicznymi stanami lotu" co jakiś czas kontrolowałem niebo wypatrując Rafała. Co jakiś czas schodziłem nisko bo na tle nieba łatwiej go zobaczę. Niestety "ani widu, ani słychu". Za to prawie na środku skrzydła pojawiła się dosyć duża czarna plama średnicy może 5 centymetrów. W pierwszej chwili pomyślałem że może jakiś złośliwy gołąb wziął się i obrobił mi glajta, wszak wiadomo jak to jest ze "srulami"- latają stadami i wszystko obrabiają tymi swoimi toksycznymi odchodami. Jednak gdy się mocniej przypatrzyłem okazało się, że owa plama ma dwie pokaźne nogi i co jakiś czas zmienia miejsce wyraźnymi skokami. Cho-le-ra, toż to żaba. Pasażerka na gapę.....Pewnie wlazła gdy Buran spokojnie czekał rozłożony na łące. A że łąka tuż przy jeziorze, że wysoka trawa dookoła to wiadomo - żaby mają raj.


   Cóż było czynić ? - zadałem sobie filozoficzne pytanie. Pasażerka znalazła sobie miejsce tuż przy krawędzi spływu, więc wywalić za pomocą zrzucenia jakiegoś fronta nie było szans. Niech pożyje i jak będzie chciała poleci ze mną dalej i przy dobrych wiatrach wróci do domu. No chyba, że postanowi przeskoczyć gdzieś bliżej krawędzi natarcia, to jakoś ją postanowię podczas lotu zmienić w skoczka spadochronowego, tyle że takiego bez spadochronu.
   Rafała nadal nie było, krążyłem nad Papowem chyba z pół godziny i coś trzeba było w końcu zdecydować. Wybór padł na dalszy lot pod wiatr w stronę Chełmna. Może jakoś się jeszcze w powietrzu uda spotkać?



   I znowu leciałem i leciałem, pstrykałem, gapiłem się na widoki i bawiłem Buranem. A Rafała nie było nigdzie widać. Doleciałem tak pod Stolno i postanowiłem wracać. Nie było sensu dalej lecieć, wytrzeszczać oczu za kimś, kogo szanse spotkać w powietrzu były minimalne.


   Powrót to prędkość bliska sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeszcze zakręciłem kilka kręgów nad Papowem, by pstryknąć kilka zdjęć z innym światłem i jakoś właśnie wtedy moja pasażerka - żaba stała się nadspodziewanie aktywna. Na tyle aktywna, że gdzieś w tamtej okolicy wyskoczyła. Może miała dosyć huśtawki z Buranem, może w ogóle nie lubi latać, a może po prostu chciała zobaczyć jak to jest...Nie wiem, cieszyłem się że już jej nie mam na pokładzie, że nie trzeba będzie jej szukać po lądowaniu i w ogóle jakoś tak nie lubię żab od dziecka.
   Prosta droga do Chełmży zleciała bardzo bardzo szybko. Do "chaty" wleciałem od strony "gdyni" czyli chełmżyńskiej dzielnicy o złej sławie, wiecznie brudnej, szarej i zamieszkałej przez ludzi których raczej nie ma się ochoty widywać inaczej, jak tylko w jasnym świetle dnia. wleciałem tam dosyć nisko wiec standardowo można było obserwować miejscowe dzieciaki próbujące dosięgnąć mnie rzucanymi kamieniami. No za cienkie w uszach te dzieci są by do mnie dorzucić, ale jednak smutne jest to, że młodociani mieszkańcy naszego miasteczka nie znają innych rozrywek jak tylko rzucanie kamieniami w co popadnie. Takie miasto. No ale tu tak już jest.
   Obowiązkowy krąg nad domem, przelot nad miastem i poleciałem nad Strużal by w końcu wykombinować jak wylądować na łące. Jeszcze nie wiedziałem jak wypracować podejście i jak wyjdzie w tej wysokiej trawie. Wiatr osłabł i wiadomo było, że będę musiał nieco wytrzymać tuż nad ziemią.
   Ostatecznie wszystko ładnie się udało - nie do końca w upatrzonym wcześniej miejscu jednak bez żadnych problemów. Glajt pięknie się położył "bokiem" na trawę i po chwili mogłem go przenieść w miejsce, gdzie jako tako uda się go poskładać do "wora". Szybki kalafior, szybkopak, przegonienie kilkoma ruchami kolejnych dwóch żab pragnących wskoczyć do Burka i gdy poskładałem napęd mogłem ruszać w drogę do domu.
   Podsumowując - to było wielce udane popołudnie, zaliczyłem swój pierwszy lot z pasażerem, którego zgubiłem po drodze, nie spotkałem Rafała, jednak w oddali widziałem balon pędzący z wiatrem gdzieś na północny wschód, polatałem półtorej godziny w fajnej okolicy, popstrykałem trochę zdjęć i cholernie komfortowo się czułem w niebie, które już mnie ciągnie do kolejnego lotu......ech latanie fajne jest.

poniedziałek, 28 maja 2012

toruński poranek.....

   Wczorajszy poranek udał się solidnie. Warun dopisał wyśmienicie i do "książki pilota" mogłem dopisać kolejne dwa loty na łączny czas trzech godzin z maleńkim zapasem.
   Niedzielny poranek miał dopisać słabnącym wiatrem (z czterech metrów rano, miało spaść do ok dwóch o 10) i tak też było. Choć nie chciało się wstawać, choć domowe pielesze fajne są, to jednak spręż po Wałyczyku na latanie był konkretny i nie pozwolił zaspać. Wstałem przed czwartą, zapakowałem cytrusia i jakoś około piątej byłem już na łące przy CCK w Toruniu szpejąc się do startu. W zamyśle lot miał być prosty - wystartować ok. szóstej, oblecieć Toruń dookoła i wrócić nad starówką na łąkę.
   Pierwszy start spaliłem z powodu wiatru. Wiało od północy, więc dla tego miejsca z najgorszego możliwego kierunku, który ograniczony jest dosyć wysokimi drzewami. Rzecz jasna rotory, duszenia i takie małe lokalne piekiełko, to w tych warunkach norma. Buran wstał pięknie, by po chwili zatańczyć i rozhuśtać się jak znarowiony koń. W efekcie w ostatniej chwili udało mi się uniknąć sporego wahadła i wywrotki na plecy.
   Drugi start już wyszedł całkiem fajnie. Nisko nad ziemią wpadłem w spore duszenie, ale dało radę się z tego wybronić. Szybki krąg, potem kierunek na wschód i poprzez przemysłowe tereny Elany lot nad Olsztyńską i Lubicz, potem zakręt w prawo, obfotografowanie budowanego mostu przez Wisłę i przeskok nad południowy Toruń. Kilka zdjęć z tego etapu poniżej :







   Gdy już się pokręciłem wystarczająco, wykierowałem na północ i prosto "przez miasto" wróciłem nad łąkę. Gdy się do niej zbliżałem coraz wyraźniej widać było, że już nie będę latał sam. Tuż przy miejscu mojego startu zaczął rozkładać się Marek - mój "toruński kompan lotniczy". Zupełnie się nie umawialiśmy, nie nastawialiśmy na wspólne latanie, a wyszło tak, że niedzielny poranny warun wygnał nas "równolegle z domów". Wylądowałem, pogadaliśmy i zapadła decyzja, że wystartuję jeszcze, by razem polatać i może zrobić jakąś małą trasę.
   Warunki były takie sobie - choć wiatr osłabł, to zaczęła pojawiać się termika i w powietrzu było nierówno. Taka trochę szarpanina. Nie stanowi to dla nas jednak problemu - nalataliśmy się w takich trudniejszych warunkach.
   Podjęliśmy decyzję i uzgodniliśmy plan - tym razem polecimy nad Drwęcą z 10-20 kilometrów od Torunia w stronę Golubia Dobrzynia. Niestety nie mieliśmy łączności radiowej, jednak każdy z nas wiedział co i jak.
   Marek wystartował z takim samym problemem jak ja wcześniej - także trafił na duszenie zaraz po starcie i podobnie jak mi udało mu się z tego wybronić. Może w 10 minut po Nim wystartowałem ja bez jakichkolwiek problemów. Wstrzeliłem się idealnie w moment.
   Tradycyjny krąg i po chwili lecieliśmy razem w stronę Lubicza, podobnie jak samotnie leciałem rano. Zamiast jednak odbić na południe, polecieliśmy w drugą stronę w kierunku północnego wschodu. Tym razem nie rzucało tak jak rano, jednak coraz śmielej sobie poczynała poranna termika. Zwłaszcza na styku lasu i pól. Marek leciał niżej, a ja na ok 100 metrach co jakiś czas próbowałem wykręcać napotkane kominy - taka mała zabawa w ćwiczenie umiejętności wchodzenia i wychodzenia, kręcenia itd. Miejscami udało się złapać 3-4 metry w górę, i niestety czasami trzeba było się przebijać przez podobne duszenia. Frajda i całkiem fajna zabawa pozwalająca rozwijać umiejętności. Polecam :)




   Cały czas parliśmy w stronę Golubia Dobrzynia i może po godzinie lotu pomachaliśmy sobie skrzydłami podejmując decyzję o powrocie nad Toruń. Trochę szkoda, że nie mieliśmy radyjek, bo do zamku w Golubiu mieliśmy może z 5 kilometrów i pewnikiem byśmy tam dolecieli bez kłopotów. Nie było jak się porozumieć, więc trzeba było trzymać się planu pierwotnego. Tak jest mądrzej i bezpieczniej.
   Droga powrotna bez kłopotów. Z wiatrem leciało się sprawnie i szybko, i może w pół godziny uporaliśmy się z powrotem. Niestety słońce było coraz wyżej i coraz bardziej grzało. Póki lecieliśmy nie stanowiło to problemu, jednak podczas lądowania okazało się, że toruński Centralny Cmentarz Komunalny zdołał się wygrzać i nosi jak cholera. Gdzie groby tam noszenia ;)  Trzeba było trochę pokombinować i podchodzić szerzej omijając umarlaków, bo nad nimi nawet przy odpuszczonych sterówkach, bez gazu właściwie nie było opadania. Swobodni byliby zadowoleni :)
   Pokombinowaliśmy, przebiliśmy się jakoś i obydwaj wylądowaliśmy w końcu bez jakichkolwiek problemów. Na ziemi okazało się, że Marek myślał podobnie jak ja o wyprawie nad Golub-Dobrzyń, że miał zapas paliwa i że przecież mogliśmy. No tak, mogliśmy, jednak wróciliśmy i jak chcemy możemy najwyżej tam polecieć kiedy indziej. To w końcu nie jest daleko - zaledwie 25-30 kilometrów. Kiedy indziej, w innym locie....
   Zapakowaliśmy się ekspresowo, bo nasze startowisko obrodziło tej wiosny konikami polnymi, a te małe owadzie skoczki wręcz uwielbiają zjadać skrzydła. Gdy się popakowaliśmy przyszedł czas, by w spokoju pogadać o lataniu, planach na jakąś sensowniejsza trasę i jakieś dalsze latanie. Jest kilka pomysłów i w najbliższych tygodniach zobaczymy co z tego wyjdzie.
   I z głową nabitą wrażeniami z tego porannego latania, bolącymi ramionami i planami na kolejne loty wróciłem koło południa do domu i Sosny. Zmęczony jednak przeogromnie spełniony w lataniu.....


niedziela, 27 maja 2012

pofestynowo.....

   Uff. Niedawno wróciliśmy. W kilku krótkich słowach i wielkim skrócie - zmęczeni, pokąsani przez komary, objedzeni, zakurzeni, uśmiechnięci, zadowoleni i wyczekujący już kolejnej edycji piknikowego latania. Było git, super, baja i w ogóle cud malina.
   Ale ale. Takie skrótowe potraktowane powyższego tematu jako nie pasuje do naszego bloga. Wobec tego wypada napisać jak było, jak się działo, co latało i te wszystkie inne tegesy.
   Jak pisałem wcześniej wyruszyliśmy z samego rana pokrzepieni widokiem balonowych podróżników i przed przyjazdem na teren festynu wpadliśmy jeszcze do mamci poskładać życzenia.
   Na miejsce dotarliśmy nieco przed dziesiątą, by wspomóc organizatorów naszymi działaniami, pomysłami i obecnością. Po jakimś czasie dotarł Czesław (pomysłodawca!!) i można było zabrać się do roboty. O tej porze właściwie jeszcze nikogo nie było i był czas by porozpinać taśmy, porozmawiać, określić cele i te inne sprawy. 


   Niestety rozpoczęcie poważniejszych działań zostało brutalnie przerwane przez moje gapiostwo. W ferworze pakowania i przygotowywania sprzętu zapomniałem skrzynki z narzędziami, radiem, olejem itd. Było nie było trzeba było wrócić do domu po zapomniane graty i właściwie na dobre wyszło. Dzięki tej ekspresowej podróży do domu mogliśmy zrewidować nasze poglądy na wycieczki z psem i prócz walizki z narzędziami zabrać w powrotną drogę do Wałyczyka naszego domowego pupila.
   Może w godzinkę byliśmy z powrotem i można było już porządnie zabrać się do roboty. Trochę pomogliśmy tu i tam, trochę się pokręciliśmy i momentalnie zaczęli się pojawiać zaprzyjaźnieni piloci i znajomi.  Pojawiło się także kilka osób, których wcześniej nie znaliśmy, jednak chwila rozmowy zazwyczaj wystarczała by zawiązać jakieś podstawowe nici przyjaźni, porozumienia i zacząć gadać w tematach lotniczych, życiowych i innych....
   Od południa zaczął się napływ publiczności i po raz kolejny okazało się, że choć do Wałyczyka droga jest zawiła, nie przeszkadza to w tłumnym pojawieniu się ludzi pragnących pobyć na fajnej imprezie. Atrakcji była cała masa - od możliwości odbycia zapoznawczego lotu motolotnią lub samolotem, wzięcia udziału w całej masie konkursów, obserwacji pokazów tańca i karateków po wcinanie waty cukrowej w kilkunastu różnych smakach. Całość w wolnych chwilach okraszały przepiękne pokazy modeli sterowanych radiem. Nie chodzi mi tu o jakieś delikatne zabawki do jakich jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień, tylko konkretne porządne latanie gigantycznym modelem. Na "moje oko" miało to co najmniej tyle samo artyzmu, co przelot np "żelaznych".



   My zajęliśmy się okupacją "namiotu pilotów" gdzie każdy z przybyłych zdobywców niebios mógł zostać zapisany, zagadany, pokrzepiony kawą, wodą czy innym obiadem. Namiot ów miał być w zamyśle miejscem, w którym każdy może zasięgnąć podstawowych informacji o pogodzie, organizacji lotów i trzeba przyznać, bez Sosny nie działałoby to tak jak działało. Ja co chwilkę gdzieś łaziłem, a Ona zajęła się większością tych wszystkich namiotowych spraw. Zuch dziewczyna ;)  Wirek rzecz jasna dzielnie Jej towarzyszył bawiąc co jakiś czas towarzystwo wykonując swoje sztuczki lub po prostu pozwalając się głaskać każdemu kto miał na to ochotę......




   Prognozy na nasze napędowe pierdzenie cały czas były średnie i trochę serce się kroiło na widok coraz większej ekipy pilotów paralotniowych. W miarę upływu czasu pojawiły się załogi z Grudziądza, Torunia, Olsztyna/Mazur, Mogilna, Włocławka, Aleksandrowa i kilku innych miejsc. Ludzi robiła się masa i wszyscy zaczęli chyba w myślach zaklinać warun, by jednak udało się wieczorem polatać. Ja też zaklinałem, kląłem i czekałem, by "boski wiatr" po raz kolejny okazał się łaskawy.



   Tymczasem latały modele, samoloty UL i motolotnia. Ludzie zapoznawali się z lataniem i ja także miałem możliwość bliższego poznania z SAMBĄ. Prócz rozmowy dane mi było poznać bliżej ten zgrabny samolocik i trzeba przyznać, zrobił całkiem niezłe wrażenie. Cudo maszyna ;)





   Piknik trwał, ludzie się bawili, my zaklinaliśmy pogodę i gdzieś ok osiemnastej postanowiliśmy zrobić naradę, odprawę i podjąć decyzje o tym czy latamy, gdzie, co, jak i pogadać o tych wszystkich sprawach bez których pilot pilot czasami jak bez ręki. Niestety pogoda nie rozpieszczała i prócz ogólnej rozmowy najważniejszej decyzji nie udało się jeszcze wypracować. Trzeba było dalej czekać i obserwować czy niebo okaże się dla nas łaskawe. 



   Piknik trwał, inni latali, a my biedne żuczki cały czas trwaliśmy w oczekiwaniu. Dopiero po dwudziestej siadło na tyle, że co odważniejsi i bardziej sprężeni na latanie postanowili się porozkładać. Jako jeden z pierwszych odpalił Daniel na dobrym poczciwym Nemo. Demonem prędkości jak wiadomo nie jest i trochę to dziwna decyzja była w tych warunkach, jednak pilot podjął decyzję, doświadczenie ma, latał już "na wstecznym" ,więc nie był co się martwić. I rzeczywiście warunki dla Nemówki były krańcowe - powolutku ze speedem do przodu, lub w jakimś podmuchu lekko do tyłu. Jakoś tam się udawało toczyć do przodu i wszystko szło dobrze. Jak wystrzelił On, to się worek wysypał i polecieli inni. W sumie w pewnym momencie latało nad głowami już cztery czy pięć paralotni. I w tych warunkach zobaczyć można dysproporcję różnej klasy sprzętu. Dudkowa SYNTEZA leciała jak przecinak krojąc powietrze, podobnie Paramania TAXI z podpiętą trajką, nemówka stała lub ledwo ledwo kroczyła do przodu, zaś dobra poczciwa Revo prócz latania zabawiła urokliwym klapieniem to z jednej, to z drugiej strony. Warunki nie były maślane, jednak Ci którzy zdecydowali się latać mogli być zadowoleni. Podtrzymali nasz paralotniowy honor i pomimo niesprzyjającej aury poszli  w powietrze :) No i pokazali, że potrafią okiełznać tak niesprzyjające warunki.






   Gdy festyn się skończył, gdy już się zrobiło ciemno, gdy już się wszyscy poskładali przyszedł czas na podsumowującą "biesiadę" paralotniową na której części zostaliśmy. Po całym dniu taka chwilka wytchnienia pośród żartów, śmiechów, specjałów z grilla w których do regionalnej tradycji paralotniowej wejdzie KISZKA ZIEMNIACZANA...Ech długo by pisać jednak powiem tylko tyle, że było to idealne podsumowanie idealnego dnia.


Na sam koniec trzeba wrzucić kilka słów podsumowania.
   II RODZINNY FESTYN LOTNICZY jest już za nami i w naszej ocenie było jeszcze lepiej niż w minionym roku. Rok temu sądziliśmy, że tamta impreza była idealna - ta była jeszcze lepsza. Duża zasługa w tym Czesława jako pomysłodawcy i organizatora. Druga edycja udała się wyśmienicie, więc Jego praca, zaangażowanie i zmysł organizacyjny nie może być przypadkiem.
   Mamy wrażenie, że wszystko miało swoje miejsce i czas, że jakoś wszystko do siebie pasowało i udało się uniknąć zmory wielu imprez masowych, podczas których człowiek czuje się niepotrzebny, olany i jak przysłowiowy petent. Tu w zamyśle każdy miał być VIPem. Tu zwykli ludzie mogli znaleźć coś dla siebie, wszystko miało swoje miejsce i po prostu działało. I nawet takie drobiazgi jak niesprzyjająca pogoda nie skreśliły imprezy, na której bawiliśmy się świetnie. Atmosfera była bardzo fajna i ogromna w tym zasługa ludzi, organizatorów i przyjezdnych, pilotów i fanów latania, rodzin spoglądających co jakiś czas w niebo i dzieci wesoło biegających w ferworze zabaw. Nawet nasz Wirus czuł się idealnie i wciąż wesoło merdał ogonkiem. 
   A my ? Dziękujemy, że mogliśmy tam być, spędzić tak dobrze czas i nieśmiało liczymy, że za rok znowu spotkamy się na "III rodzinnym festynie lotniczym"..