niedziela, 27 maja 2012

pofestynowo.....

   Uff. Niedawno wróciliśmy. W kilku krótkich słowach i wielkim skrócie - zmęczeni, pokąsani przez komary, objedzeni, zakurzeni, uśmiechnięci, zadowoleni i wyczekujący już kolejnej edycji piknikowego latania. Było git, super, baja i w ogóle cud malina.
   Ale ale. Takie skrótowe potraktowane powyższego tematu jako nie pasuje do naszego bloga. Wobec tego wypada napisać jak było, jak się działo, co latało i te wszystkie inne tegesy.
   Jak pisałem wcześniej wyruszyliśmy z samego rana pokrzepieni widokiem balonowych podróżników i przed przyjazdem na teren festynu wpadliśmy jeszcze do mamci poskładać życzenia.
   Na miejsce dotarliśmy nieco przed dziesiątą, by wspomóc organizatorów naszymi działaniami, pomysłami i obecnością. Po jakimś czasie dotarł Czesław (pomysłodawca!!) i można było zabrać się do roboty. O tej porze właściwie jeszcze nikogo nie było i był czas by porozpinać taśmy, porozmawiać, określić cele i te inne sprawy. 


   Niestety rozpoczęcie poważniejszych działań zostało brutalnie przerwane przez moje gapiostwo. W ferworze pakowania i przygotowywania sprzętu zapomniałem skrzynki z narzędziami, radiem, olejem itd. Było nie było trzeba było wrócić do domu po zapomniane graty i właściwie na dobre wyszło. Dzięki tej ekspresowej podróży do domu mogliśmy zrewidować nasze poglądy na wycieczki z psem i prócz walizki z narzędziami zabrać w powrotną drogę do Wałyczyka naszego domowego pupila.
   Może w godzinkę byliśmy z powrotem i można było już porządnie zabrać się do roboty. Trochę pomogliśmy tu i tam, trochę się pokręciliśmy i momentalnie zaczęli się pojawiać zaprzyjaźnieni piloci i znajomi.  Pojawiło się także kilka osób, których wcześniej nie znaliśmy, jednak chwila rozmowy zazwyczaj wystarczała by zawiązać jakieś podstawowe nici przyjaźni, porozumienia i zacząć gadać w tematach lotniczych, życiowych i innych....
   Od południa zaczął się napływ publiczności i po raz kolejny okazało się, że choć do Wałyczyka droga jest zawiła, nie przeszkadza to w tłumnym pojawieniu się ludzi pragnących pobyć na fajnej imprezie. Atrakcji była cała masa - od możliwości odbycia zapoznawczego lotu motolotnią lub samolotem, wzięcia udziału w całej masie konkursów, obserwacji pokazów tańca i karateków po wcinanie waty cukrowej w kilkunastu różnych smakach. Całość w wolnych chwilach okraszały przepiękne pokazy modeli sterowanych radiem. Nie chodzi mi tu o jakieś delikatne zabawki do jakich jesteśmy przyzwyczajeni na co dzień, tylko konkretne porządne latanie gigantycznym modelem. Na "moje oko" miało to co najmniej tyle samo artyzmu, co przelot np "żelaznych".



   My zajęliśmy się okupacją "namiotu pilotów" gdzie każdy z przybyłych zdobywców niebios mógł zostać zapisany, zagadany, pokrzepiony kawą, wodą czy innym obiadem. Namiot ów miał być w zamyśle miejscem, w którym każdy może zasięgnąć podstawowych informacji o pogodzie, organizacji lotów i trzeba przyznać, bez Sosny nie działałoby to tak jak działało. Ja co chwilkę gdzieś łaziłem, a Ona zajęła się większością tych wszystkich namiotowych spraw. Zuch dziewczyna ;)  Wirek rzecz jasna dzielnie Jej towarzyszył bawiąc co jakiś czas towarzystwo wykonując swoje sztuczki lub po prostu pozwalając się głaskać każdemu kto miał na to ochotę......




   Prognozy na nasze napędowe pierdzenie cały czas były średnie i trochę serce się kroiło na widok coraz większej ekipy pilotów paralotniowych. W miarę upływu czasu pojawiły się załogi z Grudziądza, Torunia, Olsztyna/Mazur, Mogilna, Włocławka, Aleksandrowa i kilku innych miejsc. Ludzi robiła się masa i wszyscy zaczęli chyba w myślach zaklinać warun, by jednak udało się wieczorem polatać. Ja też zaklinałem, kląłem i czekałem, by "boski wiatr" po raz kolejny okazał się łaskawy.



   Tymczasem latały modele, samoloty UL i motolotnia. Ludzie zapoznawali się z lataniem i ja także miałem możliwość bliższego poznania z SAMBĄ. Prócz rozmowy dane mi było poznać bliżej ten zgrabny samolocik i trzeba przyznać, zrobił całkiem niezłe wrażenie. Cudo maszyna ;)





   Piknik trwał, ludzie się bawili, my zaklinaliśmy pogodę i gdzieś ok osiemnastej postanowiliśmy zrobić naradę, odprawę i podjąć decyzje o tym czy latamy, gdzie, co, jak i pogadać o tych wszystkich sprawach bez których pilot pilot czasami jak bez ręki. Niestety pogoda nie rozpieszczała i prócz ogólnej rozmowy najważniejszej decyzji nie udało się jeszcze wypracować. Trzeba było dalej czekać i obserwować czy niebo okaże się dla nas łaskawe. 



   Piknik trwał, inni latali, a my biedne żuczki cały czas trwaliśmy w oczekiwaniu. Dopiero po dwudziestej siadło na tyle, że co odważniejsi i bardziej sprężeni na latanie postanowili się porozkładać. Jako jeden z pierwszych odpalił Daniel na dobrym poczciwym Nemo. Demonem prędkości jak wiadomo nie jest i trochę to dziwna decyzja była w tych warunkach, jednak pilot podjął decyzję, doświadczenie ma, latał już "na wstecznym" ,więc nie był co się martwić. I rzeczywiście warunki dla Nemówki były krańcowe - powolutku ze speedem do przodu, lub w jakimś podmuchu lekko do tyłu. Jakoś tam się udawało toczyć do przodu i wszystko szło dobrze. Jak wystrzelił On, to się worek wysypał i polecieli inni. W sumie w pewnym momencie latało nad głowami już cztery czy pięć paralotni. I w tych warunkach zobaczyć można dysproporcję różnej klasy sprzętu. Dudkowa SYNTEZA leciała jak przecinak krojąc powietrze, podobnie Paramania TAXI z podpiętą trajką, nemówka stała lub ledwo ledwo kroczyła do przodu, zaś dobra poczciwa Revo prócz latania zabawiła urokliwym klapieniem to z jednej, to z drugiej strony. Warunki nie były maślane, jednak Ci którzy zdecydowali się latać mogli być zadowoleni. Podtrzymali nasz paralotniowy honor i pomimo niesprzyjającej aury poszli  w powietrze :) No i pokazali, że potrafią okiełznać tak niesprzyjające warunki.






   Gdy festyn się skończył, gdy już się zrobiło ciemno, gdy już się wszyscy poskładali przyszedł czas na podsumowującą "biesiadę" paralotniową na której części zostaliśmy. Po całym dniu taka chwilka wytchnienia pośród żartów, śmiechów, specjałów z grilla w których do regionalnej tradycji paralotniowej wejdzie KISZKA ZIEMNIACZANA...Ech długo by pisać jednak powiem tylko tyle, że było to idealne podsumowanie idealnego dnia.


Na sam koniec trzeba wrzucić kilka słów podsumowania.
   II RODZINNY FESTYN LOTNICZY jest już za nami i w naszej ocenie było jeszcze lepiej niż w minionym roku. Rok temu sądziliśmy, że tamta impreza była idealna - ta była jeszcze lepsza. Duża zasługa w tym Czesława jako pomysłodawcy i organizatora. Druga edycja udała się wyśmienicie, więc Jego praca, zaangażowanie i zmysł organizacyjny nie może być przypadkiem.
   Mamy wrażenie, że wszystko miało swoje miejsce i czas, że jakoś wszystko do siebie pasowało i udało się uniknąć zmory wielu imprez masowych, podczas których człowiek czuje się niepotrzebny, olany i jak przysłowiowy petent. Tu w zamyśle każdy miał być VIPem. Tu zwykli ludzie mogli znaleźć coś dla siebie, wszystko miało swoje miejsce i po prostu działało. I nawet takie drobiazgi jak niesprzyjająca pogoda nie skreśliły imprezy, na której bawiliśmy się świetnie. Atmosfera była bardzo fajna i ogromna w tym zasługa ludzi, organizatorów i przyjezdnych, pilotów i fanów latania, rodzin spoglądających co jakiś czas w niebo i dzieci wesoło biegających w ferworze zabaw. Nawet nasz Wirus czuł się idealnie i wciąż wesoło merdał ogonkiem. 
   A my ? Dziękujemy, że mogliśmy tam być, spędzić tak dobrze czas i nieśmiało liczymy, że za rok znowu spotkamy się na "III rodzinnym festynie lotniczym"..

  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz