sobota, 30 czerwca 2012

balonowi spotersi....

   Właśnie skończyły się "3 Toruńsko Inowrocławskie Zawody Balonowe" i nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy choć w części nie pobyli w okolicy wiklinowych koszy i wielkich "worów" na ogrzane powietrze. Choć można było wieczorem polatać, to tak rzadka okazja, jak kilkanaście balonów startujących z okolicy Toruńskiego Aeroklubu sprawiły, że zamiast na łąkę ruszyliśmy do Torunia poobserwować, pobyć i popstrykać nieco zdjęć, których motywem przewodnim były balony.
   Nie chce mi się specjalnie pisać o samych zawodach, sposobie ich rozgrywania, rodzajach konkurencji i tych innych technicznych szczegółach. Każdy wie o co chodzi w tym sporcie i wie też dobrze, jaką frajdę sprawia widok lecącego balonu. A jak jest ich całe stado to już w ogóle super cacy widok. Takiej okazji nie można odpuszczać i na to jedno popołudnie/wieczór zmieniliśmy się w ludzi pędzących za balonowym stadem. Poniżej kilka efektów naszej gonitwy :












piątek, 29 czerwca 2012

paralotniowa strefa kibica.....

   Wczoraj wypadło latanie w Wabczu. Takie prowincjonalne miejsce z dala od większych miast, położone gdzieś tam przy drodze do Grudziądza, pośród pól i lasów.
   Od kilku dni wiadomo było, że czwartek zadziała. Znowu planowałem oblatać nową łąkę "u siebie". Tradycyjnie niewiele z tego wyszło. Hmm.
   Rano zadzwonił Raf. Borys jakie plany? Latamy w kilku? Nowe fajne miejsce boisko w Wabczu, idealny kierunek, dołączysz? Różnych myśli natłok, kołomyja, konsternacja i szybka decyzja. Oki doki. Przyjadę, będę, pofruwamy razem i przy okazji będzie można wreszcie się zobaczyć. Do tego wreszcie zobaczę nowe cudo samodzielnej myśli konstruktorskiej Błażeja.
   Wreszcie po pracy, powrocie do domu, buziakach, obiedzie, drzemce i zapakowaniu cytrusia ruszyłem. Układ prosty - spotykamy się w Stolnie i ruszamy na miejsce. Dojechałem, chwilę odczekałem, ruszyliśmy. Na miejscu okazało się, że dzisiejsza miejscówka to boisko ograniczone blokami, działkami i wysokimi drzewami z właściwie kiepskim dopasowaniem do wiatru i jedynym dobrym kierunkiem na północ. Techniczne i trudne. Kolejna tego dnia konsternacja. Myśli gonitwa, w efekcie kilka rozmów i dyskusji. Pojawiła się ochota powrotu do domu i oblatania łąki, która wciąż mi się oddala. Myślenie. Wyjaśniło się kilka rzeczy i geneza latania w tym miejscu. Raf był tam rano i zapowiedział się miejscowym, że popołudniu pohałasujemy. Łąka jest trudna i może być różnie z tymi drzewami. A jak się ktoś w nie wpakuje i zrobi kuku, to zamiast latania będziemy mieli policje, pogotowie i jakieś inne sensacje na karku. Miejscowi też mogą mieć różne poglądy, jak jakiemuś krzepkiemu niezadowolonemu i podchmielonemu miejscowemu wpadnie do głowy z widłami ganiać, to trzeba będzie komuś dać "w ryj". Wiadomo, jak to jest w takim małych popegeerowskich wsiach. Jakoś jednak postanowiłem zostać i spróbować, bo w końcu czego się nie robi dla kumpli i wspólnej pasji.
   Tradycyjne szpejenie, pogaduchy, oglądanie napędów, śmichy chichy. Raf odpalił, wystartował, poleciał, wrócił, wylądował i jakoś wszystko wyszło dobrze. Więc miejsce nie jest takie trudne jak wygląda. Zgłosiłem do Fisu plan na latanie w pięciu po okolicy i przelot do Chełmży. Telefon od Cześka - też lata, jakiś plan, odmawiam bo już się zaraz rozłożę. Ale radyjko jest i jakby co, będziemy gadać.
   Pojawili się jacyś miejscowi ludzie. Działkowicze, ciekawscy i nawet jakiś podchmielony amator tanich win. Pełen przekrój społeczności. Pełno pytań, rozmów, odpowiedzi i żywe zainteresowanie ludzi, dla których nasze pyrkanie jest chyba całkiem niezłą atrakcją. Atmosferka wręcz piknikowa. Gadaliśmy, odpowiadaliśmy i każdy powoli się przygotowywał do latania.
   Błażej zmontował nowy napęd i tego dnia miał odbyć się chrzest bojowy. Pierwszy start totalnie nie wyszedł. Skrzydło wskoczyło nad głowę, gazu, bieg i usłyszeliśmy trzaski, furczenia i jakieś inne dziwaczne hałasy. Śmigło przeżyło bliski stosunek z oplotem, wobec czego ten drugi poszedł w drobny mak. Dobrze, że teraz, a nie podczas lotu. Nic się nikomu nie stało, Błażej cały, śmigło całe, oplot w strzępach. Zejście "z pola", kombinacje z kolejnym oplotem, tym razem nieco inaczej poprowadzonym. Objemki to wspaniały wynalazek, zapasowa linka także.
   Rozłożył się jeszcze raz, tuż obok Niego ja. Startował pierwszy i choć tym razem nic nie przeszkodziło znowu spalił start. To odpaliłem ja. Udało się. Leciałem. W końcu.
   Teraz kilka przelotów dookoła i nerw na siebie, że jednak nie odpuściłem. Może jestem tręsidupa, ale miejsce zdecydowanie niefajne. Ja wolę większy komfort jednak. Lądować jak wiadomo trzeba pod wiatr. A wiatr wiał z zachodu tak, że lądowanie wypada znad tych wysokich drzew. Jak się warunki nie zmienią, to będzie kombinacja i nieco szczęścia nieunikniona. Ech.



   Tymczasem kilka kręgów, latanie w kółko i czekanie aż wszyscy odpalą. Trwało to dobre pół godziny, aż się to nasze towarzystwo zebrało. Pokręciliśmy razem i poleciałem do Chełmży. Reszta gdzieś tam się rozsypała po niebie. Warunki takie sobie. Zerwał się wiaterek i kręcił aż miło wiatrakami mijanymi po drodze. W połowie drogi jest Papowo i ruiny zamku krzyżackiego nad którym równo miesiąc temu latałem z żabą. Wtedy warunki były podobne.




   Kilka kilometrów usłyszałem Czesława na radyjku. Nie wiem czy słyszał jak odpowiadam. Gdzieś daleko za Chełmżą, nad Lubiczem przyczaiła się duża czarna chmura. Zamglenie pod nią i dookoła. Niefajny widok. Kolejna trzecia konsternacja i myślenie "na czarno". Jak ta cholera się zacznie rozrastać i zbliżać to diabli wiedzą, czy uda się uciec. Lecieć, nie lecieć i te inne sprawy. Lecieć, pokazać Sośnie, że jestem, tęsknię i że fajno Ją zobaczyć. Doleciałem, pokręciłem, pokiwałem, pogadaliśmy i ruszyłem w drogę powrotną.




   Niebo trochę zaczęło się zmieniać. Wchodziło delikatnie zamglenie górą, cumulusy zaczęły zanikać. Nawet wiatr coś osłabł i wiatraki tak ochoczo kręcące w drodze "do", teraz wyraźnie zwolniły. Leciało się całkiem fajnie. Ale nie było tak różowo. Choć widoki dookoła fajne były w głowie zaczęło się kłębowisko myśli wszelakich pod jedną zbiorczą nazwą "co do czorta z tym lądowaniem będzie?". Poza tym zmarzłem trochę.



    Doleciałem, obleciałem "trawnik" dookoła. Myśli różne, kilka wyobrażeń jak powinienem przyziemić i jak to będzie. W powietrzu byłem sam. Dobrze, że reszta już dawno wylądowała. Jak im się udało i żadnej karetki w pobliżu nie widać, znaczy, że można, że się da i że powinno wyjść.
   Kombinacyjnie wykalkulowałem, że podejdę po "najdłuższej prostej" z bocznym wiatrem. Tak spróbuję wylądować. Ewentualnie na samym końcu wykręcę pod wiatr.  Tak, żeby te cholerne drzewa mieć z boku i w razie jakiegoś problemu mieć na tyle miejsce, by dać w palnik i próbować jeszcze raz. Po drodze trzeba wkomponować się jeszcze pomiędzy bloki, siatkę za bramką i kilka innych przeszkód, jednak to powinno być proste.
   Pierwsze podejście nie wyszło. Choć wydawało się, że git to dupa. Za wysoko podszedłem i bym przesmarował. Nawet nie "wysiadłem" z uprzęży. Gaz, odejście, drugi krąg. Tym razem podszedłem szerzej i bardziej płasko. Zniżanie ok, przeszkody wszelkie ominięte, giry już nad boiskiem, wysiadka, gaszenie napędu, wyrównanie, delikatny skręt i przyziemie. Uff. Udało się pomimo obaw. Byłem na ziemi.
   Towarzystwo tymczasem rozsiadło się nieopodal i rozpoczęło piwkowanie polotowe. Miejscowych tez jakby przybyło i "na oko" podglądaczy obserwatorów zrobiło się co najmniej dwa razy tyle co wcześniej. Co ja się dziwię - żeby pięć paralotni naraz latało to rzadkość w naszych stronach, a w Wabczu to już na pewno wydarzenie epokowe i legendarne. I to z "ich boiska", w miejscu, które gdzieś tam schowano pomiędzy działkami, drzewami i innymi zabudowaniami. Oczywiście kolejne pogaduchy, pytania jak wysoko, jak daleko, ile pali, czy drogie i inne takie. Miejscowi żywo zainteresowani.
   Towarzystwo podjęło decyzje, że znów poleci. U mnie rezygnacja. Na pół godziny nie warto się szpeić, wcześniej wylatałem prawie dwie godzinki i to mi zupełnie wystarczyło. Buran poszedł do wora, klamoty do bagażnika. Ekipa dokończyła piwko i co kto tam miał. Szpejenie, rozkładanie, kilka pamiątkowych zdjęć i po kolei zaczęli startować. Błażej poszedł tym razem w powietrze bez większych kłopotów i widać było, ze Jego nowy napęd to kosmiczna rewolucja w stosunku do tego wcześniej. Czyli zmiana miała sens.




   Część poleciała dalej z pomysłem lądowania w Dolnych Wymiarach, a reszta poskładała klamoty i po kolei rozjechała się do domu. My z Błażejem z boiska wyjeżdżaliśmy jako ostatni żegnani przez miejscowych kibiców naszych podniebnych fikołków. Wtedy mnie olśniło. Nasza banda zafundowała tym ludziom wydarzenie podobne fenomenowi kibicowania polaków w specjalnych wydzielonych strefach. Z tym, że tu zamiast kibiców stawili się miejscowi mieszkańcy, zaś zamiast dwudziestu dwóch facetów biegających za kawałkiem skóry mogli obserwować kilku śmiałków latających na jakichś szmacianych wynalazkach i silnikach od opryskiwaczy. Taka paralotniowa strefa kibica z nami robiącymi za sportowców.....


balonowy....

   Właśnie zadzwoniła Sosna z meldunkiem, że w dzisiejszy poranek na naszym niebie zagościły balony. Cholera na śmierć zapomniałem, że od wczoraj rozgrywane są kolejne trzecie już zawody balonowe. Właściwie by uściślić to pełna nazwa brzmi "trzecie Toruńsko Inowrocławskie Zawody Balonowe" i "VII Mistrzostwa Polski Kobiet". Odpowiednia reklama tej fajnej i wielce widowiskowej imprezy nie była powalająca, jednak jakieś tam wiadomości już dawno w oko wpadły. Ale nie ma co się czarować. Zapomniałem choć nawet na "kuj pom teamie" zbierano chętnych by robili za pomocników. Zapomniałem, dałem ciała, wyleciało z głowy. Kropka.
   By jednak blog wciąż posiadał treści z "wielkiego świata" poniżej wrzucam rozpiskę i plan balonowych zmagań :


   A jak komuś za mało informacji polecam oficjalną stronę zawodów dostępną pod tym linkiem. I tyle na dziś. Wracam do roboty.

środa, 27 czerwca 2012

nowy licznik obrotów.....

   Pisałem ostatnio o nowej zabawce - tanim liczniku obrotów. Wówczas specjalnie nic nie pisałem, bo właściwie nie było o czym. Teraz jestem bogatszy o doświadczenie w montażu i locie z tym ustrojstwem.
   Licznik kupiłem na allegro za jakieś drobne pieniądze - jak ktoś ma łeb na karku i odrobinkę dba o swoje finanse może znaleźć takie cacko za 60-70 złotych. Znalazłem, zapłaciłem i w dwa dni urządzonko było w chacie. Po wypakowaniu z pudełka wyglądało tak :


   Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne. Urządzenie wykonane dosyć solidnie, fajna dosyć twarda obudowa i czytelny wyświetlacz. Wielkością porównywalne z wielce popularnym Tiny - Tach 'em i z wyglądu bardzo go przypomina. Do czarnej obudowy z wyświetlaczem przyłączono na stałe prawie dwumetrowy przewód, którego koniec należy zawinąć na kabel napięcia w napędzie. Przewód jest dosyć solidny i spokojnie wystarcza na nawinięcie kilku zwojów. Ja nakręciłem cztery.
   Samo urządzenie (jego podstawę) wyposażono w specjalne otwory, dzięki którym można je zamocować praktycznie w każdym miejscu. Ja zamocowałem na manetce tak jak to widać poniżej:


   I właściwie prócz montażu urządzenia do manetki, poprowadzenia i nawinięcia przewodu nie trzeba się w nic bawić. Totalny banał i prostota.
   Licznik daje nam możliwość pomiaru obrotów (funkcja ilości iskier na obrót wału), pomiaru nastawialnego interwału serwisowego (sygnalizacja np czynności serwisowych w napędzie) oraz pomiar czasu pracy napędu. Jak wiadomo Solo 210 "kręci dwie iskry" na jeden obrót wału i tak nastawiłem. Reszta funkcji dla mnie średnio przydatna bo staram się dbać o napęd na bieżąco, jednak jako ciekawostka jest ok. Sama "konfiguracja" i nastawianie cechuje się banalną prostotą. Do urządzenia rzecz jasna dołączono instrukcję, gdzie dokładnie wszystko opisano.
   Jedyny mankament jaki ma ten sprzęt to brak możliwości wyłączenia. Urządzenie zasilane jest baterią i pracuje 24 godziny na dobę. Podejrzewam, że bateryjka padnie w kilka miesięcy, jednak wymiana jest na tyle banalna, że przedszkolak powinien dać radę.
   W minioną niedzielę urządzenie przeszło swój "test bojowy" i pierwsze tak dobre wrażenie zostało potwierdzone sprawdzianem praktycznym. Wyświetlacz świetnie widoczny w warunkach ostrego porannego słońca, pomiar czytelny i często odświeżany. Ani razu się nie zawiesił, nie pokazał jakichś dziwacznych liczb i ogólnie wszystko działa tak jak powinno.


   Na sam koniec należy coś tam skrobnąć słowem podsumowania :
- urządzenie jest IDEALNYM rozwiązaniem dla ludzi chcących kupić tani, niezawodny licznik obrotów i nie bawić się w kombinacje w lutowanie rezystorów i modlitwy o to, czy cokolwiek nie odpadnie.
- niewątpliwym atutem urządzenia jest cena - kilkadziesiąt złotych stojące w opozycji wobec ponad dwustu za Tiny Tacha robi wrażenie.Urządzenie można kupić za równowartość dziesięciu litów paliwa.
- duży czytelny wyświetlacz, dobre wykonanie i banalnie prosta konfiguracja sprawiają, że jest to świetny wybór dla ludzi, którym zależy na odczycie obrotów "na bieżąco".

   I to właściwie tyle po pierwszych kilku godzinach zabawy z nową zabawką - zwykłym licznikiem obrotów zamontowanym na manetce. Interwał czasowy nastawiłem na 50 godzin i po tym czasie wrócę do tematu. Ten czas powinien wystarczyć na wszelkie problemy i awarie.
   A jak komuś mało opinii polecam artykuł na portalu Leszka Klicha.

poniedziałek, 25 czerwca 2012

Ciechocinek, Toruń i okolice...

   Miniony tydzień ogólnie jakiś taki nie halo był. Pogoda niepewna i dużo pracy sprawiły, że jakoś tak podminowany chodziłem. Jednak weekend udał się wyśmienicie i wreszcie można było "jako tako" odsapnąć od tych wszystkich codzienności. W sobotę pogoda wreszcie zaszczyciła warunem i tego dnia wybraliśmy rodzinne grilowanie, koszenie trawnika i takie różne sprawy. Niedziela od rana była lotna i nie było innej opcji, jak tylko wykorzystać poranny dobry warun.
   Już dawno planowaliśmy z Markiem wybrać się do Ciechocinka, obejrzeć tamte rewiry i trochę postraszyć kuracjuszy widokiem naszych tekstylnych ptaków. Startowaliśmy jakoś koło szóstej z sennej łąki przy CCK w Toruniu. Wiatru właściwie nie było, chmurek na niebie też jak na lekarstwo wobec czego lot był sielankowy do bólu. Trasa była prosta - odpalamy, przelatujemy Toruń, bierzemy Wisłę pod pachę, zasuwamy do Ciechocinka, hałasujemy, oglądamy tężnie, grzybka i co tam jeszcze wpadnie w oko, wracamy nad autostradę i potem się zobaczy.
   Plan powyższy wyszedł nadspodziewanie dobrze. Zresztą zamiast pisać wrzucam poniżej kilka zdjęć :






   W powietrzu lajcik i droga "do" to przysłowiowa bajunia. Gdy obraliśmy kurs powrotny słońce już nieco zaczęło pracować i grzać podłoże. Do tego zaczął delikatnie zrywać się wiaterek co skutkowało lekką huśtawką. Wróciliśmy południowym brzegiem Wisły by trochę pohałasować nad Starówką. Kilka przelotów i kilka zdjęć :





   Gdy już się wystarczająco nasyciliśmy takim lataniem nad miastem bez żadnych wodotrysków wróciliśmy nad łąkę. Lataliśmy dobre dwie godzinki i w tym czasie pokonaliśmy dystans prawie osiemdziesięciu kilometrów. Nieźle.
   Jako, że pora była jeszcze wczesna zapadła decyzja o kolejnym locie. Szybki telefon do Fisu, zgłoszenie lotu "do Solca Kujawskiego" i może po czterdziestu minutach znowu byłem w powietrzu, które nie było już tak gościnne jak wcześniej. Zaczęło rzucać, telepać i ogólnie zmuszony byłem trzymać Burka "za lejce" z dużym wyczuciem. Odpuszczenie trymerów niewiele dało i mówiąc delikatnie byłem lekko "wstrząśnięty, nie zmieszany".
    Marek miał startować po mnie, jednak jakoś Mu nie szło. Spalił pierwszy start i po może dwudziestu minutach bezowocnego czekania postanowiłem wylądować i zobaczyć co tam na ziemi. Lądowanie trochę kulawe. Najpierw przydusiło, potem podniosło, by na koniec trochę odwrócić. Ostatecznie wylądowałem bez większego ciśnienia i jakoś się wszystko cacy udało.
   Na ziemi podjęliśmy z żalem decyzję, że jednak rezygnujemy z latania tego dnia. Swobodni byliby pewnie szczęśliwi z tej porannej termiczki, jednak nam zdecydowanie nie pasowała. Zwłaszcza wobec perspektywy puszczenia się w jakąś dalszą drogę.
   Zapakowaliśmy klamoty, przegadaliśmy dobrą godzinę o lataniu, życiu i innych paralotniowych pierdołach i każdy z nas ruszył w swoją stronę. Mi wypadło znów do pracy. Jednak jakoś ta niedziela w robocie już lepiej zleciała. Naładowałem akumulator Ciechocinkiem, Toruniem i okolicą z nieba....

sobota, 23 czerwca 2012

filmowy powrót..

   W sieci ukazał się filmik jednego z naszych znajomych. I niby nic takiego. Jeden z kumpli polatał, skręcił trochę materiału, zmontował i dodał muzykę, a w końcu wrzucił do YouTube'a. Mamy tylu znajomków, że właściwie każdego dnia ktoś coś montuje i wrzuca. Taki lajf.
   Sęk w tym, że filmik który wrzucił Rafi jest filmem wyjątkowym i mistycznym w pewnym sensie. Nie chodzi tu o super jakąś super stabilność, ogromną rozdzielczość, wyjątkowy montaż, świetną muzykę czy inne efektowne wodotryski. W tym przypadku chodzi o treść i ładunek emocjonalny, jaki niesie dla "twórcy" filmik z pierwszego lotu po poważnym wypadku. Prawie rok temu Rafi wypieprzył w drzewo i rozkwasił sobie kręgosłup. Konkretna sprawa wyłączająca Go na długi okres z latania. Jakoś się wylizał, zaczął gromadzić sprzęt i w końcu zdołał zwalczyć wszelkie przeszkody, by wreszcie znaleźć swoje miejsce w tym naszym paralotniowym niebie. Filmik poniższy to krótki zapis pierwszego lotu po wypadku :

piątek, 22 czerwca 2012

nowa zabawka...

   Zdaje się, że pogoda zaczyna się odkręcać w tą dobrą stronę. Jeśli wierzyć prognozom jutro popołudniowe latanie i jak dobrze pójdzie w niedzielę powtórka. Spręż konkretny, chęci też i dobra okazja do przetestowania nowej zabawki, o którą wzbogaciłem solówkę.
   Rok temu kombinowałem z komputerem napędu PPG z firmy FlyElectronics. Wtedy wyszło kiepsko, komputerek okazał się niewypałem i ostatecznie odpuściłem regulując napęd "na słuch". Solówka tak wyregulowana wkręca się idealnie, świeca ma dobry kolor, a co najważniejsze mam dosyć dobre spalanie. Niedawno trafił w moje ręce licznik obrotów innej firmy, zdecydowanie tańszy i lepiej wykonany. Jutro go przetestuję i po pierwszym locie postaram się zredagować porządniejszy opis. Tymczasem gapię się za okno ciesząc wzrok nieśmiałymi promieniami słońca i licząc na to, że łąki obeschną na tyle, by nie nazywać ich bagniskiem, w które zostały zamienione przez ostatnie pełne deszczu dni.

równowaga musi być......

   Dziś kolejny dzień w deszczu jakoś tak nastroił mnie wyrzucenia z siebie kilku zdań gdzieś tam ostatnio kotłujących się pośród szarych komórek. Kręci się temat różnych takich ludzi, o których po prostu trzeba napisać. Ludzi uwielbiających latanie i tą całą atmosferę związana z byciem "tam", a nie "tu".
   Znamy mnóstwo pilotów i różnej maści fanów latania. Do tego wciąż poznajemy kolejnych pilotów, kursantów, fanatyków i sympatyków, co jest naturalne w sytuacji niewątpliwego rozwoju paralotniarstwa i naszego sposobu latania. Spotykamy różnych ludzi. Tych szczerze zakochanych w lataniu i wciąż marzących o kolejnym locie, tych uzależnionych i tych, dla których latanie stało się sensem życia. Mamy wielu znajomych zdolnych poświęcić przysłowiową "ostatnią koszulę", by zatankować napęd, kupić nowy wyczep czy w jakiś inny sposób sprawić, by kolejny lot stał się nieco bliższy i łatwiejszy. Ludzie z pasją gotowi na wszelkie poświęcenia, by być chwilkę w niebie. Wobec takich pełen RESPECT, kciuk w górę i dobre słowo znajdzie się zawsze.
   Właśnie z jednym z takich kolegów mieliśmy ostatnio wybrać się do Szczecina, by u jednego z producentów napędów kupić silnik wraz z osprzętem. Ów kolega lata od kilku lat swobodnie i napędowo. Może nie ma super hiper sprzętu lśniącego w promieniach słońca, jednak Jego ogromna determinacja i konkretna pasja sprawiają, że cenię Go bardziej niż wyszczekanych bogaczy zdolnych sobie kupić co tylko chcą. Ów kolega uwielbia latać, sprawia Mu to ogromną frajdę i właśnie On jest idealnym przedstawicielem tego wszystkiego, co w lataniu jest tak piękne. Nie lata dla poklasku znajomych, nie lata dla zbijania fortuny i zarobku. Lata dla siebie, swoich marzeń i przeżyć. Nie chlapie gębą, jaki to z Niego cudowny kozak zdolny do wszystkiego. Lata. Po prostu. I to jest fajne, takie latanie lubimy i właśnie to jest jego istotą.
   Ale nieco się zapędziłem. Wpis miał być o czymś zgoła innym. Kolega o którym pisałem zagościł już kiedyś na naszym blogu. Jakiś czas temu pokazał swoją ogromną determinację próbując wystartować chyba z dziesięć razy pod rząd. Próbował i próbował, jednak sprzęt, jakiego wtedy dosiadał skutecznie przeszkadzał. Przyznam szczerze do teraz wspominam tamte momenty i podziwiam chęci, samozaparcie i upór towarzyszące spełnieniu marzeń o lataniu. Ja bym odpuścił i dał spokój. On nie. Ciężko było patrzeć jak kolega próbuje i próbuje, widać było że chce, że Mu zależy i że tak łatwo się nie podda. Niestety ziemia trzymała, wysłużony sprzęt skutecznie przeszkadzał i nasz kolega więcej biegał niż latał.
   Na "dziś" dosiada już innego lepszego glajta i do niedawna rozglądał się za nowym napędem. Wiadomo, że nie każdego stać na kupowanie nówki sztuki nie śmiganej, więc przez jakiś czas przeglądaliśmy ogłoszenia, allegra i inne giełdy w poszukiwaniu napędu dobrego, w dobrej cenie i mało używanego. Jak wiadomo, sezon w pełni, więc dobrych używanych napędów jak na lekarstwo. Oglądaliśmy kilka jednak zawsze coś tam było nie halo. Ostatecznie trafiła się okazja kupna owego silnika z kilkoma używanymi klamotami i została podjęta decyzja o budowie samodzielnej.
   I właśnie po ten sprzęt mający być podstawą samoróbki naszego znajomego mieliśmy pojechać w minionym tygodniu. Złożyło się tak, że po sprzęt kolega pojechał bez nas, obejrzał, kupił i na "teraz" budowa idzie pełną parą. Jesteśmy w stałym kontakcie telefonicznym i widać, że może "jeżyk mistrza Kajan" to nie będzie, jednak to, że kolega będzie miał "zaje..sty" jest pewne. I co najważniejsze - sam go zbuduje, sam będzie znał wszelkie "kruczki", sam do wszystkiego doszedł i w pełni zasłużył na tą ogromną satysfakcję jaka będzie Go czekać po pierwszym locie. Kibicujemy koledze ogromnie, zaś to, że rozpoczął budowę własnego napędu po raz kolejny pokazuje innym, że powiedzenie "dla chcącego nie ma nic trudnego" coś jednak znaczy. Latacz pełną gębą.


   Natura jednak dąży zawsze do równowagi. Żeby nie było tak różowo, spotykamy także co jakiś czas pozerów, partaczy i innych takich, dla których latanie to tylko krótki przystanek w życiu, chwilowa moda i lans wśród innych nieudaczników. Z takich cwaniaków zazwyczaj szybko wychodzi jakiego pokroju są ludźmi i całe szczęście dość szybko rezygnują.
  I zawsze będzie tak, że na przeciw takim nietuzinkowym, fajnym fanom latania staną jacyś tacy nijacy. Tak samo jest i z naszymi znajomymi, Do teraz zdarzają się tacy, którym właściwie nie warto poświęcać nawet akapitu. Jak wiadomo natura nie znosi pustki i wszystko musi mieć swoje przeciwieństwo. Jest dzień i noc, dobro i zło, biel i czerń, prawda i fałsz, latacze i partacze.....
Jest jeszcze cała "masa pośrednia", jednak zasadniczo przeciwieństwa są i nic na to nie poradzimy. Jedyne co się liczy, by dokonywać dobrych wyborów i wspierać to wszystko, co uznajemy za dobre i wartościowe, zaś szerokim łukiem omijać wszystko inne tak niewiele warte...
   A koledzy tacy, jak ten wspomniany w pierwszej części wpisu, tym bardziej zasługują na nasz szacunek, lubienie i wspieranie jak tylko można. Bo latanie jest piękne, jest czymś osobistym, dla każdego pewnikiem czymś innym, jednak nieodmiennie wyjątkowym. I na bycie w niebie zasługują ludzie z gruntu dobrzy, zakochaniu w nim i zdolni do poświeceń w imię spełnienia marzeń o przestrzeni. Niektórzy nazywają to romantyzmem lotnictwa, pasją czy innymi marzeniami. My wiemy, że by robić coś z sensem trzeba to robić dobrze, całym sobą i porządnie. Bo inaczej po prostu szkoda czasu.

czwartek, 21 czerwca 2012

"aktywne" rodzynki z pozarządówki...

   Aktywni z Nowego są konkretnie "aktywni". Od dłuższego czasu udanie działają na kilku różnych płaszczyznach, a także na tej najważniejszej dla nas - paralotniowej. I właśnie za działania na tym polu zostali kilka dni temu wyróżnieni przez Marszałka naszego województwa za projekt  "Przyny - Okęcie, czyli nasza mała rewitalizacja" - czyli w wielkim skrócie adaptacja leżącego odłogiem terenu dawnego torowiska na rejon idealny do holowania paralotni, wypoczynku rowerzystów, paralotniarzy i wszelkiej maści innych miłośników relaksu pod chmurką. Aktywnym z całego serca gratulujemy tym bardziej, że jest to jedno z nielicznych stowarzyszeń, które działa, jest aktywne i robi coś sensownego. Sukces niewątpliwie zasłużony i nagroda wielce trafiona.



niedziela, 17 czerwca 2012

nowy post, nowe słowa....

   Przez ostatnie włóczenie się po różnych trawnikach, lotniskach i lądowiskach była okazja poznać wielu fajnych ludzi. Z wieloma lataliśmy, z wieloma rozmawialiśmy, a jeszcze inni obdarowali nasz rodzinny zasób słów takimi których wcześniej nie znaliśmy. Dowiedzieliśmy się między innymi, że paralotniarstwo to "latanie na podpaskach", a wsparcie "naziemne" zabierane przez brać lotniczą bywa w pewnych kręgach pieszczotliwe określane mianem "ziemniaka"....Kilka nowych słów i określeń było jeszcze, jednak te dwa powyższe przykłady chyba są najlepszymi przedstawicielami tworzącego się slangu glajciarskiego.....Gdy jeszcze coś ciekawego usłyszymy i gdy zbierze się tych słów nieco więcej być może trzeba będzie puścić w Polskę jakiś słownik czy coś.

Mazurski wypad.....

   Z wczorajszej wycieczki wróciliśmy "very late" i wpis z tym związany mam nadzieję uda się machnąć za chwilę. Zrobię to w stylu, który wielce mnie absorbuje i kto wie, czy czasami styl naszego bloga nie nabierze z czasem nieco innego klimatu. Zatem "jadziem", "do dzieła", " endżoj" i spróbuję napisać jak to z tym mazurskim lataniem było.
   Kolejny męczący, nudny, nędzny piątek w robocie. Własne biurko, własne meble, dupowaci ludzie
i bezsensowne zarządzanie. Hałasuje telefon. Czesław dzwoni. Borys, jedziemy popołudniu polatać w Iławie? Chełmżyńska krew nie maślanka, więc "sie wie, że jedziemy", tylko uzgodnię z Sosną. Konsultacje rodzinne, być może uda się ją wyrwać na wycieczkę. Zgoda jest, być może pojedzie też.
   Szybka decyzja, uzgodnienie godzinowe, z roboty wychodzę szybciej bo mam kilka nadpracowanych godzin. Jak znalazł na takie chwile. Kto by tam myślał o takich drobiazgach, jak tu taka wyprawa w planach. Szybka refleksja - mamy latać w Iławie i okolicach z miejscową załogą. Co najmniej siedmiu zapowiedzianych. Hmmm. Wyjazd na ponad sto kilometrów, może by do Nich polecieć. Nie takie cuda z Burkiem robiliśmy. Ale słowo to słowo. Śmigamy furami, startujemy na miejscu z miejscowymi. Część z nich znam, części nie, ale pilot z pilotem się dogada. Nowe miejsca do oblatania i ponoć piękna okolica. Bajo bongo.
   Szybki powrót do domu. Jest czas na przejrzenie klamotów. Kolejne telefony do Sosny. Jeszcze zdołam zrobić pranie i machnąć truskawkowe pierogi na obiad, żebyśmy nie zasuwali na głodnego. Ładowanie wszystkich możliwych baterii i spręż jak cholera. Jakby sie ściemniło chyba bym świecił.
   Klamoty okej, pranie się kręci, obiad pyrka, czterej pancerni w telewizorze, Sosna w drodze, a ja myślami już "na Mazurach". Sosna wróciła, pierogi, rozmowy, decyzje, pakowanie cytrusia, Wirus bieganie przed domem, Sosna jedzie z nami, hurra wreszcie paraglidepara w komplecie zaliczy wyjazdowe latanie.
   Wszystko zapakowane, szpej na pokładzie, ruszamy. Orlen w Chełmży, tankowanie - w końcu przed nami dwieście kilometrów z hakiem w dwie strony. W końcu jedziemy. Telefon do Cześka, zbieraj się, widzimy się u Ciebie. Wąbrzeźno, kolejna stacja - Bliska. Witaj Czesław, jedziemy na radyjku, Ty prowadź, znasz drogę  my jak na sznurku będziemy obstawiać tyły.
   Ruszamy. Sosna zaczyna mieć chęć na frytki. Sam bym skubnął. Cholera, skąd na benzyniarniach frytasy? Oni każdy jeden robią hot dogi. Zobaczymy, może się trafi jakiś wybitniak. I tak będzie trzeba się zatrzymać ze dwa trzy razy i sprawdzić mocowanie Cześka trajki. Dziury w polskich drogach bywają uciążliwe.
   Pierwszy przystanek na stacji. Czesław dociąga, ja zasuwam zobaczyć czy frytki gdzieś robią. Zdziwione i nieco rozbawione miny "nalewaka" z obsługi. Z frytek nici. Paliwo, gumy do żucia, jakieś bibeloty, słodycze i nic więcej. Jedziemy dalej.
   Kolejna stacja. Kolejna rozdziawiona gęba nalewaka, kolejna porażka z frytami. W końcu Iława. Sto kilometrów za nami. Świetny czas podróży. Zjazd do knajpy "żeglarskiej" na początku miasta. SĄ frytki. Podwójna porcja, lekki wiaterek, jakaś kawa, zdjęcia.
   Jedziemy dalej. Cel to Samborowo. Trochę kluczenia po mieście. Utrata orientacji na objazdach, dajemy radę. Dwadzieścia kilometrów dalej jesteśmy na miejscu. Ekipa jest. Spora grupka. Byli u nas w Wałyczyku piknikować kilka tygodni temu. Czekają zaparkowani. Cześć, cześć, witajcie, polatamy. Grzejemy na łąkę. Idealne cudo. Trawnik mniejszy od Wałyczyka, jednak równie fajny.
   Lekko podwiewa z kierunków zmiennych. Rozkładamy się. Przewaga Solówek, rety te napędy są wciąż popularne. Fajno.
   Kolejne starty. Buzi buzi z Sosną, radyjko, kamery, współrzędne w GPSie, w niebo strzelam sam. Po chwili świruje nad łączką kilka niskich przelotów z tej radości, że wszystko fajnie wyszło, ze Sosna tu jest, że grupa fajna i w ogóle. Uwielbiam latać.
   Czesław też startuje. Jego bombowiec nie może się oderwać. Toczy się po łące i na samym końcu wreszcie zaczyna się podnosić. Jeszcze zalicza delikatnie rosnące "za miedzą" kartofle i też leci. Uff. Udało się. Z góry widok nieciekawy.
   Startują kolejni. Lecimy w stronę Iławy. Piękne łąki, krowy się pasą. Drwęca się wije, jakieś drzewka, gospodarstwa. Tereny przepiękne, aż kuszą do niskiej zabawy. Śrubujemy powietrze może z dziesięć kilometrów. Przelatuję nad jakąś chlewnią. Widzę dym. Świnki pachną, ale pachnie też wędzone mięcho. Ostatnio jak gdzieś lecę to zawsze trafiam na taki zapach, po którym chce mi sie mięsa. Jak wegetarianie mogą wytrzymać w życiu ?



   W końcu dyskusja na radyjku co robić i gdzie lecieć. Czesław obstawia powrót i lot nad Ostródę. Ponoć pięknie i ślicznie. Towarzystwo coś nie może podjąć decyzji. Odzywam się, że jak jest pomysł, to nie będziemy się kręcić tylko lećmy tam. Decyzja jest, wracamy nad łąkę. Pędzę nisko. Pokiwam Sośnie. Niestety, zamknięta w samochodzie. Pędzimy dalej. Wznoszenie. Trochę drzew po drodze. Na niebie coraz mniej chmur. Wiatru nie ma. Pięknie. Coraz więcej jezior i jeziorek. Buran to powolniak, więc zmykam peleton. Mogłem cholera speeda podpiąć, w końcu będzie trzeba. Ale to też nie latanie, że ja będę deptał speeda, a Oni ledwie lekko odpuszczać trymery. Trzeba zacząć myśleć o czymś szybszym.
   W końcu Ostróda się pojawia. Fabryka żywności Morliny pod nami. Jezioro na lewo, na prawo, przed i obok. Dużo tej wody.W środku pięknie położone miasto. Stawka się rozsypała po niebie. Będzie więcej miejsca na jakieś filmy i inne zdjęcia.




   Kilka kręgów nad centrum. Fajne widoki, widać gospodarza i inwestycje. Tfu, nie to co u nas, gdzie nawet drogi nie potrafią porządnie zrobić. Trzeba będzie tu przyjechać na jakąś wycieczkę "naziemną". Niedaleko domu, a takie fajne miejsce. Zachęca konkret.
   Powoli ekipa zaczyna wracać do Samborowa. To wracam też. Trochę mi dziwnie, bo to zaledwie godzinka lotu i jakoś tak krótko. Ale nie dyskutuje. I tak jest baja. Na radyjku słyszę kobiecy głos. Ktoś rozmawia o grillu i konsultuje rozpalanie. Cholera fajnie tu mają. Super widoki, fajna zgrana ekipa i atmosfera, że oj.
   Wracamy nad teren gdzie lataliśmy wcześniej. Do głowy wbija się ułańska fantazja, warunki idealne więc latam na niskiej. Takie kluczenie między drzewami, lot z cieniem i tuż nad polnymi drogami i innymi rowami. Technikę trzeba szlifować i nieco adrenaliny dołożyć. Ziemia pędzi pod nogami, cudnie.  Część stawki ląduje, część gdzieś się włóczy. Latam półtorej godziny. Będę lądował. Nie znam łąki, liczę, że mogę podchodzić kilka razy i to właściwie przeważa. Obszerny krąg, budowa podejścia. Idealne dopasowanie. Wciskam wyłącznik. Cholera nie gaśnie. Przelecę to wybrane miejsce. Nerw. Odpuszczam. Spróbuję jeszcze raz. Kolejny krąg. Przygotowanie do lądowania z włączonym napędem. Prosta do lądowania, wytrzymanie, mocuję się znów z wyłącznikiem. Tuż nad ziemią gaśnie. Wytrzymanie. Jestem na ziemi. Skrzydło upada przede mną. Mogłem bardziej wyhamować. Zero wiatru.
   Pędzę do Sosny. Zaczytana. Buzi, buzi. Dobrze widzieć kochaną buzię. Lecę zwinąć glajta. Koniki polne w natarciu. Małe wstrętne żarłoki. Trochę rozmów z tymi, którzy wylądowali wcześniej. Fajne chłopaki. Na radyjku odzywa się Czesław. Pyta co jest. Mówię, ze ja na ziemi, Oni jeszcze polatają. W końcu Buran idzie do wora. Jest czas na kilka poważniejszych rozmów o naszym lataniu. Wiadomo jak po locie. Głowy pełne, gęby się śmieją, każdy przeżywa. Śmiechy. Radość.


   Wraca reszta. Trochę hałasują nad głowami. Jakieś spiralki i inne wygibasy. Oczy chłoną. Widoki super. W końcu lądują, a ja przyglądam się solówce. Zlewam paliwo, spalił dobre cztery litry z kawałkiem na półtorej godziny. Świeca ładna, dobrze jest. Przewód od wyłącznika chyba nie styka idealnie. Solo to świetny silnik, jedynie osprzęt, który dokłada Igor jakościowo nędzny. Zyski i masówka. To będzie kolejny przewód w trzy lata do wymiany. Trudno. Sam zrobię i będzie git.
   Ekipa powoli się składa.  Startuje do swojego dziewiczego lotu jeden "młody". Pokazuje wszytkim jak powinien wyglądać dobry start. Leci. W uprzęży nie usiadł jeszcze. Będą boleć pachwiny, ale to chyba nieistotne. W końcu się poprawił. Siedzi. nadlatuje nad nas i chyba fantazja się odzywa bo zszedł niżej. Po raz drugi furczą dziś kartoflane krzaczki. "Młody" leci dalej, tylko w koszu nieco się zazieleniło. Wszyscy patrzą, kibicują, dyskutują i chyba każdy z nas wspomina jak wyglądał pierwszy samodzielny lot. Ja też. Ech, lekka łezka w oku. Pamiętam jak ja zaczynałem.



   "Młody" ląduje. Ekipa kibicuje i trzyma kciuki. Równie ładnie jak start. Zbieramy się. Jest zaproszenie na grilla, o którym słychać było przez radyjko. Super towarzystwo. Gościnni, dobrzy ludzie. Podjeżdżamy sto metrów. Wszyscy pakują się na posesję. Dzień dobry, wszystko gotowe, wrażenia świetne. Czujemy się jak u siebie. Pyszne jedzenie, świetne towarzystwo. Tematy lotnicze i inne. Śmichy chichy. Załapuję się nawet na kawę, którą tak uwielbiam. Idealne zakończenie latającego popołudnia.
   Zaczyna szarzeć. Powoli opuszczamy towarzystwo. Kontrola naciągów, ruszamy. Tak jak poprzednio droga na radyjku. Tylko jesteśmy jakoś bardziej rozmowni. Przystanek na stacji 'z Antkiem". Kawa dla każdego. Gapimy się na mecz, w którym Szwedzi wbijają właśnie Anglikom drugiego gola. Ikea RULEZ. Fajnie. Oglądamy zdezelowanego Antka. Szkoda go. Zniszczony okrutnie. Dziury w skrzydłach, farba odłazi. Miejscowi nie szanują. Żal, ale co zrobić.
   Jedziemy dalej. Ciemności. Noc. Kisielice. Kolejna stacja, kolejna kontrola naciągów. Jakieś słodycze. Przed północą Czesław odbija do Wąbrzeźna, mrugamy światłami. Już grzejemy do siebie. Kawałek za Wąbrzeźnem w ciemności pojawiają się szare kształty na tle lasu. Sarny właściwie włażą na drogę. Dużo ich. zwalniamy, patrzymy jak urzeczeni. Trzeba będzie uważać dalej. Jedziemy wolniej. Kilkaset metrów dalej znowu sarny. Stajemy. Patrzymy sobie w oczy przez chwilkę z jedną z nich. W końcu dumnie odchodzi skrywając się w lesie. Piękny zwierzak. My też ruszamy. W domu jesteśmy przed pierwszą. Pół godziny później już w łóżku. Szczęśliwi, zmęczeni, zadowoleni śpimy jak zabici.