Czwartkowy poranek. Otwarcie oczu, kontrola pogody, przegląd myśli, śniadanie, kilka telefonów, ustalenie szczegółów, decyzja - popołudnie spędzę w Aeroklubie Kujawskim w Inowrocławiu.
Jakieś kręcenie się w domowych sprawach, telefony do kumpli, do Mariusza, który niedawno wrócił z wojny, umówienie spotkania koło osiemnastej, jeszcze sporo czasu. Telefon do Marka, pomysł, by do Inowrocławia polecieć z Torunia. To tylko trzy dychy, przestrzeń wolna. Chybiony, ja nie lecę. Śmignę drogowo. Poleci sam i zobaczymy się na miejscu. Telefony do kilku innych.
Piętnasta. Spacer z Wirusem. Cholera, kolosalnego ogromu chmura burzowa się przywlokła. Hmm. Jak będzie pięćdziesiąt kilometrów dalej? Rozterka. Nic. Wirek, zrób siku i kupę, pójdziemy jeszcze po lody do Żabki i trzeba będzie ruszyć w drogę na lotnisko. Wirus toaleta, Żabka zakupy, ceny kosmiczne, ale Żabka już tak ma, dom. Buzi buzi z Sosną, próbka lodowych caffe latte, pakowanie cytrusia i w drogę. Pierwsze kropelki deszczu, ale takie minimalne drobiazgi. Im dalej od domu, tym piękniejsze niebo.
Toruń bez korków, wreszcie Inowrocław. Gdy wjeżdżam wita mnie biegający Ciapek - lotniskowy psiak, który został wirusowym kumplem dwa lata temu.
Spojrzenie na płytę. Są, stoi na środku wyciągarka, a na drugim końcu płyty jakieś maleńkie autka i ludziki. Telefon do Krzyśka, czy mogę wjechać, czy też cholera będę musiał drałować na piechotę ? Jest zgoda, odpalam, pędzę do wyciągarki południową stroną lotniska. Dojechałem, zdziwienie. Spodziewałem się kogoś innego. Linkowym jest Rysiu. Cześć Rysiu, co słychać. Krótka rozmowa, nie plączcie się nad wyciągarka, inne gadu gadu, fajnie się zobaczyć. Pędzę dalej. Dzwoni Marek - Borys to Ty? Ja, fajno, czeka na końcu lotniska. Więc już przyleciał. Klasa pilot, zuch i chwat. W końcu dojeżdżam. Jeszcze dwóch napędziarzy, kursant na lince i PiotekCw, który sprawuje pieczę nad "młodymi". Cześć chłopaki, krótkie rozmowy. Nowiutki Raket i Revo2, Marek już oblatał, ponoć baja w powietrzu. Pojawił się jeszcze jeden "miejscowy" trajkowicz. Co robimy ? Jest siedemnasta. Umówiony na osiemnastą. Co będziemy siedzieć godzinę na lotnisku? Warun jest super. Odpalimy, polatamy i jakoś koło szóstej "PiEm" wyląduje, załatwię sprawy i puszczę się jeszcze znowu z miejscowym "stadem".
Marek odpalił, poleciał. Szpejenie, rozkładanie, uf, gorąco. Wyczekanie podmuchu, bieg, start, jestem w powietrzu. Lecę. Krótkie krążenie nad lotniskiem, gonię torunianina. Cholera, już jest z drugiej strony miasta, hałasuje nad tężniami. Pędzę do Niego na tyle, na ile Buran daje radę. Troszkę rzuca nad miastem ale to piardy takie maleńkie.
Zaliczam niedolot na dobre 50 metrów, samo lądowanie cacy, trochę przydusiło, trochę źle wyliczyłem. Będę stąd startował więc luz. Widzę Mariusza, czeeeeść, siemanko, w końcu się widzimy, pojawiają się inni, przywitania, cześć i cześć...załatwiam kilka zaległych spraw - kamień z serca, bo nie lubię gdy coś wisi i nie jest załatwione. Fajnie was widzieć chłopaki, gdzie lecimy, co robimy, jakie plany, jak daleko? Jakieś decyzje, rozmowy różne.
Marek ląduje przy cytrusiu. Przychodzi do nas. Co tam, jak plany? Poczekaj, pójdziemy razem do samochodu. Oki. Rozkładam skrzydło i przygotowuję sprzęt do startu. Droga po samochód na pogaduchy, biorę cytrusia, wracam do miejscowych, tankuję napęd. Wylewam nieco soku na zbiornik. Tfu, śmierdzi.
Wiatru niema. Jakieś dziwaczne podmuchy z różnych stron, kręci się. Dwóch odpala, potem trzeci, są w powietrzu, latają. Ja próbuję i przysłowiowa dupa. Buran nawet nie wsoczył nad głowę, fiknał w bok i pozamiatane. Muszę się rozkładać znowu. Cholera nie mam kondycji. Zasapałem się. Pot na plecach, twarzy, wszędzie. Wpięty czekam na podmuch. Odpala kolejny, hałasuje nad głowami już czterech. Podmuchy się pojawiają, jednak z nieco innej strony. Klnę na warun, trzeba się wyłączyć, przestawić, wpiąć na nowo i może tym razem wyjdzie cacy.
Przestawiony, wpięty, odpalam. Cholera. Trzy razy szarpię i się w końcu udało. Znów sapanie i pot. Lekko kłuje mnie już w piersi, ale to efekty tej szarpaniny. Trzeba popracować nad sobą. Czekam na podmuch. Tuż obok odpala jeszcze jeden. Startuje, już wsiadł do uprzęży, lekko opada, tuman kurzu, przyszorował napędem, ale wyszedł. Leci. Odpalam i ja. Buran wskoczył nad głowę, bieg, rura gaz, jestem, lecę też.
Rozglądam się, miejscowi się rozlecieli, nad lotniskiem jesteśmy we dwóch, nie dogadani co chcemy zrobić. Decyzja. Polatam sam, oblecę sobie okolicę i za godzinkę zląduję. Tymczasem kręcę się nad lotniskiem. Marek próbuje wystartować, ale ma problem. Odwrócony do wiatru pali start. Zniżanie, krzyczę żeby się odwrócił, przekłada skrzydło. Kiwam. Latam nisko nad lotniskiem. Krótka gonitwa z PiotremCw pędzącym quadem po płycie. Jest szybszy, ale gonitwa fajna. Aż krzyczę z radości.
Polatałem nisko, śmigam dookoła miasta.
Potem decyzja by polatać nad tężniami, solankami i tymi innymi ustrojstwami mającymi ludzi wyleczyć z czego tylko się da. Kilka nalotów z rożnych kierunków, jakieś wingovery, zdjęcia, filmy itd.
Pojawia się miejscowy ActionGT paramanii. Ostra spirala nad drzewami, pięknie wyszedł. Cholernie fajny widok. Pilot widać umie, potrafi i się zna. Chwilkę krążymy wokół siebie, odlatujemy razem na południe. Odpuszczam trymery, ale coraz bardziej zostaję z tyłu. Nad miastem słyszę w radiu Krzyśka. Miał być na lotnisku, tymczasem gdzieś się zawieruszył. Zagadka rozwiązana. Zamiast się pojawić jak było umówione, siedzi przed domem i grilluje jakieś mięso na ruszcie. Fajny zapach, włącza mi się ssanie na kiełbachę. Pogaduchy, jakieś lotnicze wywijańce i lecę dalej.
Duży, obszerny krąg nad miastem od wschodu i powrót nad lotnisko. Prawie godzinka w powietrzu. Miejscowi lądują prawie jak na komendę i w powietrzu jest nas coraz mniej. Gdy widzę, że większość przyziemiła i rozpoczęli pakowanie postanawiam jeszcze chwilkę polatać nisko i też już wylądować. Kilka niskich przelotów, jakieś zakręty i po może dziesięciu minutach jestem na ziemi. Delikatnie, jednak z problemem. Solówka sprawiła psikusa i zdołałem ją zgasić dopiero po przyziemieniu. Miała jakiś kaprys ?
Zdziwienie, że choć do zachodu słońca jeszcze godzinka, wszyscy właściwie wylądowali i byłem ostatni. Co jest? Czy tylko my latamy do oporu? Nieważne.
Kilka rozmów, telefon od Marka. Podczas startów gdzieś tam mu się plątała sterówka i stąd problemy. Doleciał. Wylądował w Toruniu. Uff. wszystko dobrze.
Pogaduchy, wszyscy uśmiechnięci, świetna atmosfera. Lotniskowo prawie jak na pikniku. Po jakimś czasie kumple się rozjeżdżają, a ja składam sprzęt prawie równocześnie z jednym z "młodych". Na lotnisku zostaliśmy we dwóch. Gdy sprzęt już w samochodach chwila rozmowy - okazuje się, że to właściciel Revo2 tak zachwalane przez Marka. Żeby było weselej mieszka kilkanaście kilometrów od Chełmży - w Kowalewie. Fajnie, będę miał blisko kolejnego fajnego kumpla do wspólnego latania.
Żegnamy się, wsiadamy do fur i jedziemy. Zaczyna lekko kropić deszczyk. Ostatnie spojrzenie na szarzejące lotnisko i po chwili pędzę do chaty, do Sosny i uroków życia domowego. Mija godzinka, dwa niewielkie opady i jestem u siebie. Buzi, buzi z Sosną, klamoty do domu i pełnia szczęścia w głowie. Dobranoc.
Świetna forma przekazu, tak trzymać Borysie. Tak jakbym to wszystko widział :)) Pozdrowionka i czekam na kolejne wspólne loty. Toruń - Wałyczyk - Toruń ?
OdpowiedzUsuńMarek.