Wczoraj wypadło latanie w Wabczu. Takie prowincjonalne miejsce z dala od większych miast, położone gdzieś tam przy drodze do Grudziądza, pośród pól i lasów.
Od kilku dni wiadomo było, że czwartek zadziała. Znowu planowałem oblatać nową łąkę "u siebie". Tradycyjnie niewiele z tego wyszło. Hmm.
Rano zadzwonił Raf. Borys jakie plany? Latamy w kilku? Nowe fajne miejsce boisko w Wabczu, idealny kierunek, dołączysz? Różnych myśli natłok, kołomyja, konsternacja i szybka decyzja. Oki doki. Przyjadę, będę, pofruwamy razem i przy okazji będzie można wreszcie się zobaczyć. Do tego wreszcie zobaczę nowe cudo samodzielnej myśli konstruktorskiej Błażeja.
Wreszcie po pracy, powrocie do domu, buziakach, obiedzie, drzemce i zapakowaniu cytrusia ruszyłem. Układ prosty - spotykamy się w Stolnie i ruszamy na miejsce. Dojechałem, chwilę odczekałem, ruszyliśmy. Na miejscu okazało się, że dzisiejsza miejscówka to boisko ograniczone blokami, działkami i wysokimi drzewami z właściwie kiepskim dopasowaniem do wiatru i jedynym dobrym kierunkiem na północ. Techniczne i trudne. Kolejna tego dnia konsternacja. Myśli gonitwa, w efekcie kilka rozmów i dyskusji. Pojawiła się ochota powrotu do domu i oblatania łąki, która wciąż mi się oddala. Myślenie. Wyjaśniło się kilka rzeczy i geneza latania w tym miejscu. Raf był tam rano i zapowiedział się miejscowym, że popołudniu pohałasujemy. Łąka jest trudna i może być różnie z tymi drzewami. A jak się ktoś w nie wpakuje i zrobi kuku, to zamiast latania będziemy mieli policje, pogotowie i jakieś inne sensacje na karku. Miejscowi też mogą mieć różne poglądy, jak jakiemuś krzepkiemu niezadowolonemu i podchmielonemu miejscowemu wpadnie do głowy z widłami ganiać, to trzeba będzie komuś dać "w ryj". Wiadomo, jak to jest w takim małych popegeerowskich wsiach. Jakoś jednak postanowiłem zostać i spróbować, bo w końcu czego się nie robi dla kumpli i wspólnej pasji.
Tradycyjne szpejenie, pogaduchy, oglądanie napędów, śmichy chichy. Raf odpalił, wystartował, poleciał, wrócił, wylądował i jakoś wszystko wyszło dobrze. Więc miejsce nie jest takie trudne jak wygląda. Zgłosiłem do Fisu plan na latanie w pięciu po okolicy i przelot do Chełmży. Telefon od Cześka - też lata, jakiś plan, odmawiam bo już się zaraz rozłożę. Ale radyjko jest i jakby co, będziemy gadać.
Pojawili się jacyś miejscowi ludzie. Działkowicze, ciekawscy i nawet jakiś podchmielony amator tanich win. Pełen przekrój społeczności. Pełno pytań, rozmów, odpowiedzi i żywe zainteresowanie ludzi, dla których nasze pyrkanie jest chyba całkiem niezłą atrakcją. Atmosferka wręcz piknikowa. Gadaliśmy, odpowiadaliśmy i każdy powoli się przygotowywał do latania.
Błażej zmontował nowy napęd i tego dnia miał odbyć się chrzest bojowy. Pierwszy start totalnie nie wyszedł. Skrzydło wskoczyło nad głowę, gazu, bieg i usłyszeliśmy trzaski, furczenia i jakieś inne dziwaczne hałasy. Śmigło przeżyło bliski stosunek z oplotem, wobec czego ten drugi poszedł w drobny mak. Dobrze, że teraz, a nie podczas lotu. Nic się nikomu nie stało, Błażej cały, śmigło całe, oplot w strzępach. Zejście "z pola", kombinacje z kolejnym oplotem, tym razem nieco inaczej poprowadzonym. Objemki to wspaniały wynalazek, zapasowa linka także.
Rozłożył się jeszcze raz, tuż obok Niego ja. Startował pierwszy i choć tym razem nic nie przeszkodziło znowu spalił start. To odpaliłem ja. Udało się. Leciałem. W końcu.
Teraz kilka przelotów dookoła i nerw na siebie, że jednak nie odpuściłem. Może jestem tręsidupa, ale miejsce zdecydowanie niefajne. Ja wolę większy komfort jednak. Lądować jak wiadomo trzeba pod wiatr. A wiatr wiał z zachodu tak, że lądowanie wypada znad tych wysokich drzew. Jak się warunki nie zmienią, to będzie kombinacja i nieco szczęścia nieunikniona. Ech.
Tymczasem kilka kręgów, latanie w kółko i czekanie aż wszyscy odpalą. Trwało to dobre pół godziny, aż się to nasze towarzystwo zebrało. Pokręciliśmy razem i poleciałem do Chełmży. Reszta gdzieś tam się rozsypała po niebie. Warunki takie sobie. Zerwał się wiaterek i kręcił aż miło wiatrakami mijanymi po drodze. W połowie drogi jest Papowo i ruiny zamku krzyżackiego nad którym równo miesiąc temu latałem z żabą. Wtedy warunki były podobne.
Kilka kilometrów usłyszałem Czesława na radyjku. Nie wiem czy słyszał jak odpowiadam. Gdzieś daleko za Chełmżą, nad Lubiczem przyczaiła się duża czarna chmura. Zamglenie pod nią i dookoła. Niefajny widok. Kolejna trzecia konsternacja i myślenie "na czarno". Jak ta cholera się zacznie rozrastać i zbliżać to diabli wiedzą, czy uda się uciec. Lecieć, nie lecieć i te inne sprawy. Lecieć, pokazać Sośnie, że jestem, tęsknię i że fajno Ją zobaczyć. Doleciałem, pokręciłem, pokiwałem, pogadaliśmy i ruszyłem w drogę powrotną.
Niebo trochę zaczęło się zmieniać. Wchodziło delikatnie zamglenie górą, cumulusy zaczęły zanikać. Nawet wiatr coś osłabł i wiatraki tak ochoczo kręcące w drodze "do", teraz wyraźnie zwolniły. Leciało się całkiem fajnie. Ale nie było tak różowo. Choć widoki dookoła fajne były w głowie zaczęło się kłębowisko myśli wszelakich pod jedną zbiorczą nazwą "co do czorta z tym lądowaniem będzie?". Poza tym zmarzłem trochę.
Doleciałem, obleciałem "trawnik" dookoła. Myśli różne, kilka wyobrażeń jak powinienem przyziemić i jak to będzie. W powietrzu byłem sam. Dobrze, że reszta już dawno wylądowała. Jak im się udało i żadnej karetki w pobliżu nie widać, znaczy, że można, że się da i że powinno wyjść.
Kombinacyjnie wykalkulowałem, że podejdę po "najdłuższej prostej" z bocznym wiatrem. Tak spróbuję wylądować. Ewentualnie na samym końcu wykręcę pod wiatr. Tak, żeby te cholerne drzewa mieć z boku i w razie jakiegoś problemu mieć na tyle miejsce, by dać w palnik i próbować jeszcze raz. Po drodze trzeba wkomponować się jeszcze pomiędzy bloki, siatkę za bramką i kilka innych przeszkód, jednak to powinno być proste.
Pierwsze podejście nie wyszło. Choć wydawało się, że git to dupa. Za wysoko podszedłem i bym przesmarował. Nawet nie "wysiadłem" z uprzęży. Gaz, odejście, drugi krąg. Tym razem podszedłem szerzej i bardziej płasko. Zniżanie ok, przeszkody wszelkie ominięte, giry już nad boiskiem, wysiadka, gaszenie napędu, wyrównanie, delikatny skręt i przyziemie. Uff. Udało się pomimo obaw. Byłem na ziemi.
Towarzystwo tymczasem rozsiadło się nieopodal i rozpoczęło piwkowanie polotowe. Miejscowych tez jakby przybyło i "na oko" podglądaczy obserwatorów zrobiło się co najmniej dwa razy tyle co wcześniej. Co ja się dziwię - żeby pięć paralotni naraz latało to rzadkość w naszych stronach, a w Wabczu to już na pewno wydarzenie epokowe i legendarne. I to z "ich boiska", w miejscu, które gdzieś tam schowano pomiędzy działkami, drzewami i innymi zabudowaniami. Oczywiście kolejne pogaduchy, pytania jak wysoko, jak daleko, ile pali, czy drogie i inne takie. Miejscowi żywo zainteresowani.
Towarzystwo podjęło decyzje, że znów poleci. U mnie rezygnacja. Na pół godziny nie warto się szpeić, wcześniej wylatałem prawie dwie godzinki i to mi zupełnie wystarczyło. Buran poszedł do wora, klamoty do bagażnika. Ekipa dokończyła piwko i co kto tam miał. Szpejenie, rozkładanie, kilka pamiątkowych zdjęć i po kolei zaczęli startować. Błażej poszedł tym razem w powietrze bez większych kłopotów i widać było, ze Jego nowy napęd to kosmiczna rewolucja w stosunku do tego wcześniej. Czyli zmiana miała sens.
Część poleciała dalej z pomysłem lądowania w Dolnych Wymiarach, a reszta poskładała klamoty i po kolei rozjechała się do domu. My z Błażejem z boiska wyjeżdżaliśmy jako ostatni żegnani przez miejscowych kibiców naszych podniebnych fikołków. Wtedy mnie olśniło. Nasza banda zafundowała tym ludziom wydarzenie podobne fenomenowi kibicowania polaków w specjalnych wydzielonych strefach. Z tym, że tu zamiast kibiców stawili się miejscowi mieszkańcy, zaś zamiast dwudziestu dwóch facetów biegających za kawałkiem skóry mogli obserwować kilku śmiałków latających na jakichś szmacianych wynalazkach i silnikach od opryskiwaczy. Taka paralotniowa strefa kibica z nami robiącymi za sportowców.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz