środa, 28 sierpnia 2013

Łążynek działa, a śruby latają.....

  Dzisiejsze latanie wypadło z łąki w Łążynku z kilku powodów. Jednym z nich była chęć oblatania nowego miejsca, a innym wypad nad okolice jednego z naszych znajomych, pyknięcie kilku zdjęć i ostatnio tradycyjne już polatanie w grupie. Dojazd banalnie prosty i gdyby nie korek w podtoruńskim Lubiczu byłby zupełnie bezproblemowy. Niestety,dobre czterdzieści minut stania przypomniało jakim krajem jest Polska.
   W chwilkę po dojechaniu na miejsce zaliczyliśmy jeszcze rzęsisty deszcz, po którym  wiadomym się stało, że start wypadnie z wilgotnej łąki z zerowym wiatrem. Trochę lipa, ale tak czasami jest....Wyszło nadspodziewanie dobrze. Trzeba było nieco dalej biec, jednak Buran wskoczył posłusznie nad głowę, by po chwili zabrać jak należy. Może w minutę później Tomek także wystartował bez jakichkolwiek problemów i poleciał samotnie nad Elgiszewo. Ja nieco zamarudziłem nad łąką i ostatecznie poleciałem w ślad za Nim, trochę z nudów, trochę by nie wywierać presji nad Grześkiem próbującym startować. Tak czasami jest lepiej, gdy nikt nie hałasuje nad głową, nie popędza i nie marudzi przez radyjko.
 
   Tymczasem w powietrzu warunki idealne. Chmury zaczęły się rozchodzić, przebiło się słońce, a na ziemi miejscami wyszły mgiełki. Nad głową śmignął samolot, minąłem się z Tomkiem i w może piętnaście minut doleciałem nad Elgiszewo. Miejsce nad którym nie byłem od roku, a gdzie ostatnio dosyć dużo czasu wypadło na grzebaniu przy solówce.


   Nieco kręcenia, kilka zdjęć "dla pamięci" i przez radio po kolei meldują się kolejni kumple. Decyzja o powrocie nad łąkę, mijam po kolei Grześka, Tomka i prującego gdzieś nisko Stefana. Zatem wszyscy w powietrzu. Już latamy w pięciu, bardzo dobrze....




   Wcześniejszy deszcz i korek sprawiły, że start wypadł nieco późnawo, dzień też już dosyć krótki wiec z jakiegoś dalszego wylotu nici. Postanawiam kręcić się nad łąką na niskiej i nieco pobawić się przelotami na wysokości trawy, jakimiś szybszymi zakrętami i tym wszystkim, co daje takie szuwarkowe pierdzenie. Do tego jedna próba lądowania, podbiegnięcia i ponownego startu, kilka zwitek spirali po wejściu wyżej, by w jakąś godzinkę po starcie wylądować.
   Chwilkę przede mną przyziemił Tomek. Po chwili rozmowy melduje, że prawdopodobnie ktoś do Niego strzelał - śmigło i kosz mają wyraźne ślady od uderzenia jakiegoś metalowego pocisku (śmigło wyłupany kawałek łopaty w środku krawędzi natarcia, kosz spore wgłębienie jednej z rurek). Cholera jakiś cwaniak z dwururką na ziemi czy jak?  Nic z tych rzeczy. Nikt nie strzelał, a za uszkodzenia odpowiedzialna jest jedna ze śrub od szarpanki. Owa śruba prawdopodobnie podczas lotu odkręciła się i zaczęła latać samodzielnie, by przy okazji uszkodzić śmigło i kosz. Wszystko stało się jasne - prócz nas polatała sobie także śruba niejako przypominając wszystkim i każdemu z osobna, że trzeba sprawdzać napęd przed każdym lotem, że śrubki, śrubeczki lubią się odkręcić i gdzieś polecieć samopas. Ostatecznie dobrze, że tylko takie straty, bo wolę nie myśleć co by było, gdyby odbity od śmigła taki pocisk trafił w Tomkowe plecy.....
   Latanie w Łążynku i ostatnie sierpniowe latanie podsumowaliśmy grillem, kilkoma kiełbasami, boczkiem, karkówką i pogaduchami. I choć latania było niewiele, całe popołudnie wypadło całkiem dobrze.... 

wtorek, 27 sierpnia 2013

fly for fun....

   Dzisiejszy lot zasługuje na nazwę "fly for fun", czyli nowy termin określający latanie dla czystej frajdy, relaksu, poprawy samopoczucia i tego wszystkiego czego można doznać, zostawiając ten cały naziemny bajzel gdzieś daleko. Ostatnio mało było latania w tej najczystszej, najlepszej postaci. Latania dla siebie, dla spokoju i nie dziwota, że każdy taki lot długo zapada w pamięć. A gdy uda się do tego zrobić nieco kilometrów, oblecieć za jednym zamachem kilka fajnych miejscówek w Łubiance i Chełmży, zaliczyć całkiem sporo ciekawych widoków, to już w ogóle akumulatory ładują się same, mordka się śmieje i jest przysłowiowy fun.

pokaz głupoty...

   Dziś rano znajomy nadesłał filmik opatrzony słowami, którymi zatytułowałem dzisiejszy wpis. Jak się okazuje głupich nie sieją, oni po prostu są....Dobrego oglądania :


czwartek, 15 sierpnia 2013

znów na Solo....

   Moje poczciwe SOLO po wymianie membran gaźnika czekało już jedynie na oblot "techniczny" tak, by w jakimś sensownym locie sprawdzić jak z obrotami, spalaniem, kolorem świecy i czy w powietrzu poprawa jest tak mocno odczuwalna jak na ziemi.
   Kilka dni upłynęło na innych sprawach i dziś rozdzwoniły się telefony. Efekt tego był taki, że spotkaliśmy się w kilka osób na zupełnie dziewiczej łące zagubionej pomiędzy okolicznymi wioskami i wioseczkami. Stefan "załatwił" jakieś wielkie hektary w Kamionkach Dużych. Jak zawsze nie odbyło się bez perturbacji, jednak ostatecznie odnaleźliśmy owe hektary. Łąka rzeczywiście spora i wystarczająca, położona na lekkiej górce, niestety słabo wykoszona. Nieraz startowało się z większych chaszczy więc luz. Gdy mowa o łące trzeba wspomnieć o jeszcze jednym dziwadle. Gospodarz, rolnik, właściciel przyszedł pogadać i od razu zastrzegł, żeby mu nie parkować na skraju łąki bo trawa nie rośnie, krowy mleka nie dają, kury się nie niosą czy jeszcze jakieś tam dziwaczne powody. Trzeba było się przeparkować i stanąć gdzie indziej. Cóż, jego trawa, jego sprawa. Jednak to jedyny taki przypadek z którym się spotkałem przez kilka lat, by dwa czy trzy samochody spowodowały katastrofę urodzaju. Jego prawo, a dla nas frajda że jest skąd polecieć.
    Prócz "rolnika właściciela" zebrała się także sporawa grupka okolicznych mieszkańców i w pewnym momencie wręcz trzeba było ich odganiać. Dzieciaki próbujące łapać się za sprzęt, czy inni śmiałkowie podchodzący do pracujących napędów zupełnie nie zdający sobie sprawy, że śmigło bywa niebezpieczne. Ot taka ciekawość ludzka i wydarzenie na wsi.
   Gdy zaczęło siadać trzeba było nieco polatać i pokazać zebranej gawiedzi jak się lata na "tych lotniach". Start bez problemów. Lekkie nabranie wysokości i nieco fikołków specjalnie dla Sylwii i nad Sylwią. Po piętnastu minutach lądowanie - kontrola napędu i świecy po ostatnim dopieszczaniu. Wszystko cacy.




   W międzyczasie ekipa się rozleciała i w powietrze poszedł jeden z początkujących kolegów. Kilka prób na sucho i w końcu też poleciał. Nemo2 to jednak fajne i wdzięczne skrzydło akurat w sam raz na początek.



   Drugi start również bez problemów. Solo po ostatnich pracach wróciło do moich łask odpłacając się wyraźnie lepszą pracą, wystarczającą mocą i wspominane niedawno problemy należy zaliczyć już do przeszłości. Od razu po starcie kilka specjalnych fikołków dla Sylwii i by nie hałasować bez sensu krążąc jak mucha nad łąką poleciałem samotnie pod wiatr. Taki bezproblemowy lot, by się zrelaksować, odpocząć i odsapnąć od codzienności, taki, by nikt się nie plątał, nie marudził, nie mędził i by wreszcie znów zaznać odrobiny spokoju. Takiego spokoju, jaki daje skrzydło nad głową, napęd na plecach i Sylwia na radyjku.



   Po czterdziestu minutach wróciłem nad łąkę gdzie prawie wszyscy już wylądowali, kilka zwitek spirali i też przyziemiłem. Dokładnie tam gdzie chciałem, jak chciałem i jak sobie wcześniej zaplanowałem. Buzi buzi z Sylwią, składanie sprzętu i droga do domu. Wylatany tak jak lubię, z naładowanymi akumulatorami, głową nabitą widokami z góry i sercem rozradowanym z miłości do Sosny......


wtorek, 13 sierpnia 2013

go to hel...

   Wiadomo, że jak lato i wakacje to nad morze trzeba się wybrać. Nie ma innej możliwości, opcji i żadne przeciwwskazania się nie liczą. Trzeba i kropka. A poza tym lubimy czasami ruszyć nad morze, popluskać nogi w falach, poleżakować na plaży i obowiązkowo zjeść jakiegoś gofra lub inną rybę. Z takimi myślami wyruszyliśmy na półwysep Helski, by po kilku dobrych godzinach dotrzeć na sam jego koniuszek - do Helu.
   Choć chcieliśmy być cwani, droga trwała tym razem dwa razy dłużej niż normalnie. Są dwie alternatywne drogi z których każda ma swoje plusy. Autostradą leci się dosyć szybko, bez przystanków, jednak trzeba stosunkowo sporo zapłacić i swoje odstać na kolosalnych ostatnio korkach spowodowanych brakiem umiejętności myślenia polskich urzędników oraz zrozumienia, że w sezonie drogami podróżuje dosyć sporo ludzi. Wiadomo jak jest i z tego powodu pojechaliśmy odremontowaną drogą nr 91, czyli starym szlakiem nadmorskim ludzi z naszych okolic. Szybko, sprawnie, bez korków i co najważniejsze bez płacenia haraczu za przymusowy postój na bramkach. Potem już nie było rady, obwodnica Trójmiasta i jeszcze trzeba było zaliczyć kolejne korki w Gdyni, a potem we Władysławowie. Wszystkiego razem staliśmy dobre dwie godziny. Debilizm ludzi, którzy wymyślają remontowanie ulic w środku sezonu turystycznego w najczystszej postaci czy może Polska "po prostu" ?
   Ostatecznie dojechaliśmy. Oczywiście wszędzie płatna strefa parkowania droższa niż centrum niejednego dużego miasta i o dziwo mocno konkurencyjni "prywaciarze" oferujący nawet miejsca zacienione. Parkowanie, klamoty pod pachę i zasuwamy na plażę. Lekki tłum ale udało się znaleźć dosyć spokojny rewir i całkiem spory pas ziemi "niczyjej" dzięki której byliśmy skutecznie oddaleni od typowych przedstawicieli wakacyjnej turystyki polskiej. Dwie godzinki leżakowania i porządny odpoczynek.



   Zaczęły nachodzić coraz większe, ciemne chmury i zrobiło się nieplażowo. Niebo pofiglowało i trzeba było się zmyć na jakiś spacer. Obchód starych/nowych kątów i tradycyjny rybny obiad w jednej z miejscowych smażalni. Nie mieliśmy chęci już testować i od razu uderzamy do chyba najlepszej knajpki, gdzie dostajemy po sporym kawale flądry, dosyć przyzwoite frytasy i jakieś warzywa. Miło i smacznie.
   By spalić nieco kalorii zaliczamy kolejny spacer. Pogoda wyraźnie się pogarsza i już wiadomo, że nic prócz spacerowania, chłonięcia jodu, pstrykania zdjęć i lawirowania pośród tłumu w centrum miasteczka nic z Helu nie wyciśniemy.




   Ostatecznie wyruszamy po kilku godzinach w drogę powrotną z planem na przerwę, by pogapić się na kajciarzy i zaliczyć "gofra na patyku". W połowie półwyspu parking, buda z goframi i ostatecznie kolejne pół godzinki na ławeczce z widokiem na zatokę. Pomimo chmur kajtów zatrzęsienie, do tego masa desek z żaglami i całe chordy szkółek kite i wind surfingowych.



   Fajnie to wszystko wygląda do momentu, w którym jakaś podstarzała instruktorka (?) przegania deską stadko małych bezbronnych kaczątek płynących ile sił w nogach za matką. Krew się gotuje, ale co zrobić, jest kasa do skoszenia i najwyraźniej trzeba oskubać rodziców dzieciaków uczonych sztuki pływania, a na żadne kaczki czy inną przyrodę nie ma tam miejsca. Niestety są ludzie, i są taborety, a ja żałuję, że pod ręką sam nie mam jakiejś dechy, by pogonić ową babę. Nakładłbym ile wlezie, aż by krew sikała.
   Zaliczamy jeszcze krótki spacer, pstrykamy nieco fotek i ostatecznie ruszamy do domu po kolejnym udanym dniu, którego nawet korki i dłużąca się droga nie zdołały zepsuć....

środa, 7 sierpnia 2013

kolejne trzy godziny

   W poniedziałek pogoda sprawiła psikusa pokazując, kto tak naprawdę rządzi. Wczoraj jednak dane mi było polatać nad okolicą i spędzić w powietrzu kolejne godziny. Startowałem z Brąchnowa około siedemnastej mając dziesięć litrów paliwa. Sam start bez kłopotów. OSA coraz bardziej mi pasuje i cały czas sprawia mi frajdę sprzęgło. Miejscami były resztki termiki, więc lot bez gazu i nieco kręcenia resztek noszeń. Taka zabawa która pozwala przypomnieć sobie, jak to jest latać swobodnie. Niestety moja solówka sprzęgła nie ma, wiec zawsze mam za plecami minimum dwa tysiące obrotów. Przy OSIE sprzęgło jest, co pozwala na latanie z praktycznie zerowymi obrotami i bardziej ambitne kręcenie. Fajna zabawa.
   Każdy dłuższy lot to także problem z wygodą uprzęży. Jak jest dobrze uszyta, dobrze wyregulowana to można siedzieć godzinami, a jak coś nie teges to od razu dupsko boli, w plecy coś uwiera i w ogóle lot zamiast dawać frajdę męczy. Pod tym względem uprząż OSY też mi pasuje.
   Polatałem tu i tam, pokręciłem się nad złotymi od zboża polami i generalnie fajnie pohałasować w ciepłym letnim powietrzu.




   Ten lot był także wyjątkowy z jeszcze jednego powodu. Ostatnio postanowiłem odejść od nowoczesnych sposobów nawigacji na rzecz tych bardziej tradycyjnych. Właściwie od dawna zabieram ze sobą papierową mapę, jednak teraz cały lot odbywał się jedynie wg wskazań wcześniej opracowanego planu. Okolica gdzie latałem jest znana doskonale, jednak gdy się wcześniej zaplanuje lot "od punktu do punktu" i okrasi to dodatkowo widełkami czasowymi, stanowi to doskonały trening do latania "nawigacji". Bo w lataniu nie chodzi by śmigać jak warzywo byle jak i byle gdzie, a wciąż się rozwijać, uczyć i łapać różne doświadczenia.


   Lądowałem chwilkę koło dwudziestej spełniony i wylatany jak rzadko. Paliwa został dobry litr więc wypadło, że OSA połknęła w tym czasie ok trzech litrów na godzinę lotu. Bardzo satysfakcjonujący wynik ;)


wtorek, 6 sierpnia 2013

gaźnik Walbro i zestaw naprawczy...

   O napęd trzeba dbać i każdy kto ma choć odrobinę oleju w głowie to robi. Moje Solo od jakiegoś czasu wręcz domagało się dopieszczenia i przyszedł wreszcie czas na nowe bebechy gaźnika.
   Gaźnik to odpowiedni skład mieszanki, a co za tym idzie dobra praca całego silnika i bardzo ważne jest, by w każdym momencie wszystko w tym elemencie było zrobione na tip-top. Wiadomo, że jako część dosyć precyzyjna niektóre elementy podlegają zużyciu i w pewnym momencie należy je wymieniać. Zależy to w dużej mierze od dbałości o lane w napęd paliwo, sezonową wymianę filtra paliwa i przewodów paliwowych oraz częstotliwość latania, a także od podejścia użytkownika do własnego bezpieczeństwa.
   Bebechy o których wspomniałem wcześniej to membrany, siteczka i uszczelki, czyli wszystkie elementy podlegające zużyciu. Jako użytkownicy mamy dwie podstawowe możliwości zakupu - mały lub duży zestaw naprawczy. Kosztują one odpowiednio ok 30 i 50 pln. Każdy sam zdecyduje czego chce, jednak sądzę, że raz na jakiś czas trzeba zainwestować i wymienić wszystko, bez zabawy w drobne oszczędności.
   Mały zestaw to tylko membrany i uszczelki. W dużym dodatkowo są sitka, dźwigienka i zaworek. Jedno czego brakuje w obydwu to sprężynka dźwigni zaworka - ten element także warto wymienić. Koszt to zaledwie 7-8 pln więc zupełnie niewiele.






   By na spokojnie dobrać się do gaźnika najlepiej go zdemontować (zdjąć dreny paliwa i odkręcić dwie długie śruby od strony wlotu powietrza) i zająć się nim na dobrze oświetlonym stole.  Następnie należy rozkręcić poszczególne elementy, dobrze oczyścić i przedmuchać korpus, dysze i pokrywy. Gdy to jest zrobione można gaźnik złożyć po kolei montując nowe elementy. Potem pozostaje przykręcenie gaźnika do silnika oraz regulacja.
 


   Solo na nowych membranach pracuje wyraźnie lepiej, równiej i co najważniejsze wreszcie nie gaśnie po pochyleniu napędu. Po regulacji ma dokładnie takie obroty jakie powinna mieć, płynnie się wkręca i fajniej pracuje. Koszt zestawu naprawczego niewielki, czas poświęcony na naprawę to mniej niż godzina, a frajda i satysfakcja przeogromna ;)
   Na sam koniec dla wszystkich poszukiwaczy kilka linków do sklepu Las i ogród, gdzie można kupić poszczególne zestawy do Walbro :
- mały zestaw naprawczy do gaźnika Walbro 32 
- duży zestaw naprawczy do gaźnika Walbro 32 
- mały zestaw naprawczy do gaźnika Walbro 37 / 39 
- duży zestaw naprawczy do gaźnika Walbro 37 / 39
- sprężynka dźwigni zaworka gaźnika Walbro 37 / 39

poniedziałek, 5 sierpnia 2013

parawaiting....

   Czekanie na odpowiednie warunki do startu to zmora paralotniarzy i o ile piloci swobodni często muszą czekać na odpowiednie warunki, o tyle napędziarze raczej zawsze trafiają w dobrą pogodę. Wiadomo - dziś jest pełno dobrych serwisów pogodowych, ma się odpowiednią wiedzę na bieżąco, lata się w coraz trudniejszych warunkach i po prostu raczej zawsze wiadomo, kiedy będzie dobrze, a kiedy lepiej siedzieć w domu i zajmować się wszystkim innym, tylko nie lataniem. Niestety czasami pogoda bywa kapryśna i potrafi sprawić psikusa.
   Wczorajsze prognozy były dobre i raczej nic na niebie nie zwiastowało jakiegoś pogodowego bałaganu. Po przyjeździe na łąkę i złożeniu napędu nawet nie wypakowałem Burana z wora. Od strony Torunia zaczęły nachodzić grube, ciemne ciężkie chmury i z ich powodu trzeba było czekać. Czekałem tak dobrą godzinę i właściwie cały czas się pogarszało. Chmury ciemniały, a ostry szkwalisty wiatr nie zostawił wyboru. 
   Wiadomo było, że z latania nici - gdy wracałem do domu grube ciężkie krople letniego deszczu bębniły po aucie, jakby chciały na swój sposób odbębnić zwycięstwo przyrody.Popadało i pogoniło z łąki tylko lokalnie - jak się później okazało zaledwie 30 kilometrów dalej znajomi polatali ile wlezie. Pogoda ma u mnie w związku z tym krechę, minusa i w ogóle jestem obrażony.


niedziela, 4 sierpnia 2013

Ufff......

   Od kilku dni latania jest masa. Wyżowa piękna pogoda, temperatura pozwalająca latać w krótkich spodenkach, stabilny słaby wiaterek i widoki dostępne jedynie latem podczas żniw sprawiły, że nalotu na OSIE przybywa, doświadczenie rośnie i w "kajet" można dopisać kolejne godziny. Wreszcie sporo fajnego letniego latania. Czasem nawet bywam zmęczony...


sobota, 3 sierpnia 2013

OSA bzyka...

   Dzięki uprzejmości jednego z latających znajomych ostatnio dużo latam na cieszącej się coraz większym uznaniem OSIE od Waltera ze stajni AIRACTION. Napęd ten jest dobrą alternatywą dla lżejszych pilotów, a do jego niewątpliwych ogromnych zalet należy niewielka waga, jakość wykonania i sprzęgło odśrodkowe dające maksimum bezpieczeństwa podczas startu.
   Pierwsze dwa starty były dosyć dziwaczne z powodu przyzwyczajeń wyniesionych przez lata latania na Solo. Praktycznie zerowe obroty śmigła w początkowej fazie startu i wyraźnie większa niż w Solo moc nieco mnie ogłupiły, jednak momentalnie porozumiałem się  z nowym napędem i potem było już "very cacy".
   Na początek kilka słów o samym napędzie - sprawdzony i znany silnik Radne Raket 120, sprzęgło odśrodkowe, uprząż APCO z kilkoma fajnie rozwiązanymi kieszeniami, bardzo fajny dwuringowy kosz rozkładany na dwie połówki i tłumik z rezonansem. Czyli wszystko, co powinien mieć w sobie dobry napęd - bez żadnych wielkich zbędnych wodotrysków, gadżetów i innych fajerwerków. Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne.
   Trzeci start poprawny do bólu. Ostatecznie dopasowałem uprząż, oswoiłem się ze sprzęgłem i nieco większą mocą. Sam lot to czysta frajda i radocha. Mówiąc szczerze napęd mi podpasował i tyle. Po kolejnych startach było jeszcze lepiej, choć wciąż nie mogłem się nadziwić, jakie to ustrojstwo jest lekkie, jak dobrze leży na plecach i jakie ogólnie fajne.
   Po kolejnych lotach i kilku dobrych godzinach w powietrzu mogę obiektywnie stwierdzić, że OSA od Waltera to fajny, porządny, dobrze latający napęd, cechujący się wysoką kulturą pracy, dobrym wyważeniem, zadowalającą mocą (dla mojej wagi rzecz jasna) i co ważne, atrakcyjnej cenie.
   Żeby nie było, że tylko słodzę, OSA też ma swoje wady. Różne problemy to zmora właściwie każdej konstrukcji i nie ma w tym nic dziwnego. W tym przypadku jest ich tak niewiele na tle innych konstrukcji, że właściwie można mówić o drobiazgach. Wiadomo o problemach z szarpaczką i wydechem (rozlatujące się nity i pękające obejmy), jednak kosmicznie daleko tym niedogodnościom do problemów znanych z innych konstrukcji, gdzie każdy wyjazd na latanie to przysłowiowa loteria - rozleci się coś czy nie....OSĘ oblatałem, bzyka fajnie i jak do tej pory chodzi wyśmienicie, w przeciwieństwie do innych napędów sypiących się co chwilę w innym miejscu....

śniadanie w Toruniu po raz kolejny....

    Jakoś tak czasami jest, że już od samego rana gdzieś nas nosi. W takie dni siedzenie w domu nie sprawia frajdy i ruszamy na odkrywanie miejsc, zakamarków i innych takich drobiazgów wartych choćby wzmianki na blogu. A jak się do tego weźmie dobrą pogodę, rześki poranek można sobie fundnąć nawet fajny początek w postaci śniadania poza domem. Chodzenie na kolacje często bywa wyświechtaną modą, my ostatnio lubi śniadania na mieście i tyle.
   W sobotę znów był taki wyjazdowy poranek z wyjazdowym śniadaniem. Toruńskie knajpki w większości jakoś nie kusiły mocno skwaszonymi minami obsługi, niespecjalnymi daniami lub po prostu brudem zionącym ze stolików widzącymi szmatę pewnie jeszcze za "króla Ćwieczka". 
   Z tego całego gastronomicznego bałaganu jedynie KEFIREK uratował honor dawnego miasta wojewódzkiego sprowadzonego obecnie do roli zaściankowego grajdoła słynącego z pierników i dyrektora Rydzyka. Owe bistro zlokalizowane jest w centralnym punkcie głównej ulicy starówki - Szerokiej, w lokalu gdzie niegdyś umieszczono sklep spożywczy pod tą samą nazwą.
   Wybraliśmy miejsce, zasiedliśmy, zamówiliśmy i w dość ekspresowym tempie pojawiło się śniadanie. Jedyna wtopa obsługi to umorusana osadami kawy filiżanka, jednak błyskawiczna wymiana i szczere (?) przeprosiny załatwiły sprawę.
   O samym śniadaniu wystarczy napisać, że było smaczne, świeże i dokładnie takie jakie powinno być. Jajecznica na boczku wybitna i dokładnie taka jaką lubię. Reszta także niczego sobie okraszona dobrą kawą. Dobre, porządne śniadanie, podane przez uprzejmą i miłą obsługę, a rachunek końcowy adekwatny do naszego śniadania. Uczciwe dobre jedzenie. Polecamy !

czwartek, 1 sierpnia 2013

wrr czyli nadal gaśnie.....

   Po ostatnim grzebaniu w napędowych bebechach trzeba było jeszcze to całe warczące ustrojstwo oblatać. To normalna procedura w "dużym lotnictwie" i nie ma powodu, by w "tym małym" było inaczej. Dobra pogoda trafiła się dosyć szybko, bo już w dwa dni od naprawczego popołudnia. Wybór padł na rozległe łąki w Pływaczewie z kilku powodów - raz, że będą znajomi i zawsze znajdzie się ktoś gotowy do zwiezienia na wypadek przymusowego lądowania, dwa, że panują tam idealne warunki terenowe - dużo, a nawet więcej hektarów równych łąk na wszystkie kierunki, dobry dojazd i mnóstwo dróg, a trzy, że towarzystwo tamtejsze wielce sympatyczne jest i za każdym razem fajnie się tam lata.
   Niestety, pomimo najszczerszych chęci nie udało się tego dnia odlecieć. Solówka na ziemi spisywała się na medal, jednak podczas rozbiegu cholera jedna zgasła dokładnie tak samo, jak przed wymianą przewodów paliwowych. Zastrajkowała w momencie dodawania gazu gdy napęd był lekko pochylony. Drugi start zakończył się dokładnie tak samo i stało się jasne, że z latania nici, że przewody paliwowe, filtr i ta cała reszta były najpewniej tylko częścią problemu opisywanego wcześniej. Prawdopodobnie do wymiany będą membrany gaźnika i to powinno ostatecznie załatwić sprawę.
   Latania nie było i pozostało nam jedynie gapienie się na rozlatujących się znajomych, pstrykanie zdjęć i odganianie komarów najwyraźniej mających w zamiarze pożarcie nas żywcem.....