Choć chcieliśmy być cwani, droga trwała tym razem dwa razy dłużej niż normalnie. Są dwie alternatywne drogi z których każda ma swoje plusy. Autostradą leci się dosyć szybko, bez przystanków, jednak trzeba stosunkowo sporo zapłacić i swoje odstać na kolosalnych ostatnio korkach spowodowanych brakiem umiejętności myślenia polskich urzędników oraz zrozumienia, że w sezonie drogami podróżuje dosyć sporo ludzi. Wiadomo jak jest i z tego powodu pojechaliśmy odremontowaną drogą nr 91, czyli starym szlakiem nadmorskim ludzi z naszych okolic. Szybko, sprawnie, bez korków i co najważniejsze bez płacenia haraczu za przymusowy postój na bramkach. Potem już nie było rady, obwodnica Trójmiasta i jeszcze trzeba było zaliczyć kolejne korki w Gdyni, a potem we Władysławowie. Wszystkiego razem staliśmy dobre dwie godziny. Debilizm ludzi, którzy wymyślają remontowanie ulic w środku sezonu turystycznego w najczystszej postaci czy może Polska "po prostu" ?
Ostatecznie dojechaliśmy. Oczywiście wszędzie płatna strefa parkowania droższa niż centrum niejednego dużego miasta i o dziwo mocno konkurencyjni "prywaciarze" oferujący nawet miejsca zacienione. Parkowanie, klamoty pod pachę i zasuwamy na plażę. Lekki tłum ale udało się znaleźć dosyć spokojny rewir i całkiem spory pas ziemi "niczyjej" dzięki której byliśmy skutecznie oddaleni od typowych przedstawicieli wakacyjnej turystyki polskiej. Dwie godzinki leżakowania i porządny odpoczynek.
Zaczęły nachodzić coraz większe, ciemne chmury i zrobiło się nieplażowo. Niebo pofiglowało i trzeba było się zmyć na jakiś spacer. Obchód starych/nowych kątów i tradycyjny rybny obiad w jednej z miejscowych smażalni. Nie mieliśmy chęci już testować i od razu uderzamy do chyba najlepszej knajpki, gdzie dostajemy po sporym kawale flądry, dosyć przyzwoite frytasy i jakieś warzywa. Miło i smacznie.
By spalić nieco kalorii zaliczamy kolejny spacer. Pogoda wyraźnie się pogarsza i już wiadomo, że nic prócz spacerowania, chłonięcia jodu, pstrykania zdjęć i lawirowania pośród tłumu w centrum miasteczka nic z Helu nie wyciśniemy.
Ostatecznie wyruszamy po kilku godzinach w drogę powrotną z planem na przerwę, by pogapić się na kajciarzy i zaliczyć "gofra na patyku". W połowie półwyspu parking, buda z goframi i ostatecznie kolejne pół godzinki na ławeczce z widokiem na zatokę. Pomimo chmur kajtów zatrzęsienie, do tego masa desek z żaglami i całe chordy szkółek kite i wind surfingowych.
Fajnie to wszystko wygląda do momentu, w którym jakaś podstarzała instruktorka (?) przegania deską stadko małych bezbronnych kaczątek płynących ile sił w nogach za matką. Krew się gotuje, ale co zrobić, jest kasa do skoszenia i najwyraźniej trzeba oskubać rodziców dzieciaków uczonych sztuki pływania, a na żadne kaczki czy inną przyrodę nie ma tam miejsca. Niestety są ludzie, i są taborety, a ja żałuję, że pod ręką sam nie mam jakiejś dechy, by pogonić ową babę. Nakładłbym ile wlezie, aż by krew sikała.
Zaliczamy jeszcze krótki spacer, pstrykamy nieco fotek i ostatecznie ruszamy do domu po kolejnym udanym dniu, którego nawet korki i dłużąca się droga nie zdołały zepsuć....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz