sobota, 28 kwietnia 2012

przyuważ z kim fruwasz...

   Tytuł nieco przewrotny. Jednak w miarę pisania mam nadzieję jakoś objaśnić o co "kaman".
Wczorajszy dzień wreszcie był dniem wolnym i pozwalał odpocząć od tych wszystkich różności związanych z pracowaniem. Kilka osób skutecznie mi się przypominało nękając telefonami w porze, o której myśli były zaprzątnięte rzeczami zgoła odmiennymi od tego, co muszę robić, by była forsa na życie, jedzenie, mieszkanie i by coś tam jeszcze zostawało by polatać. Jednak takie różne "niemiłe przerywniki" nie robią już na mnie wrażenia, przyzwyczaiłem się, że w polandzie realia są takie, że trzeba zdrowo zapierdzielać, by coś z tego mieć. Czasami kończy się na satysfakcji i standardowym "poklepaniu po ramieniu" jednak z "braku laku" dobre i to. Ale dość o pracowaniu - mam wreszcie wolne i to jest najważniejsze.
   Właściwie już po skończeniu czwartkowej pracy myślałem o lataniu. Kiedy, gdzie i w jakich warunkach. Prognozowano całkiem fajny piątek z całkiem fajnym porankiem i w miarę dobrym wieczorem. Wobec tego czwartkowy wieczór zleciał na konkretnym przeglądzie baterii, napędu, kamery i aparatu. Założenie było proste - wstać o piątej rano - sprawdzić pogodę i podjąć ostateczną decyzję - czy latam z rana ryzykując zawilgocenie glajta, czy wolę się wsypać i w niebie pobyć popołudniu i wieczorem....
   Poranne wstawanie wyszło idealnie - już od czwartej nie mogłem dospać - jakoś tak się przewalałem, by w końcu wstać, sprawdzić pogodę i coś zdecydować. Krótka rewolucja łazienkowa - prysznic i "te sprawy", tak by nie tracić czasu w momencie odpalania komputera. Potem szybki atak stron pogodowych i decyzja, by jednak odpuścić. Poranek miał być piękny, jednak jakoś niespecjalnie lubię poranne łąki pełne rosy. Jakoś mi nie pasuje zawilgocone skrzydło i gdy mam do wyboru dobry warun popołudniowy wolę taką porę. Wiadomo, ze zadbane skrzydło lepiej lata i dłużej się starzeje.....A pogoda popołudniu miała być także fajna - 3 do 4 metrów z tendencją do zanikania od ok 17stej. Ale co najważniejsze o tej porze na pewno żadna łąka nie będzie wilgotna i nie będzie nas potem czekało długie leżakowanie skrzydła w salonie. No i kolejny argument przeciwko porankowi jest taki, że przecież w jakiś wolny dzień trzeba wreszcie odespać to wczesne wstawanie. Na "co dzień" wstaję przed piątą, więc coś jest w tym temacie....
   Decyzja została podjęta i powrót do wyra był konieczny. Pospaliśmy jeszcze trochę i dzień zaczęliśmy tak jak powinno się zaczynać. Spacer z Wirkiem, pyszne śniadanko, nieco lenistwa w łóżku i gapienia się w telewizornię karmiącą nas reklamami i programami śniadaniowymi. Potem wstawanie, jakieś porządkowe sprawy, jakieś domowe czynności - pranie itd. Takie normalne sielankowe domowe sprawy.
   Za oknem, na pięknym błękitnym niebie co jakiś czas przelatywał samolot hałasując silnikiem i jakby mówiąc "zobacz, latamy, to całkiem fajne....". Ech fajnie byłoby z nimi polatać, jednak w taką przedpołudniową termikę wypuścić się z Buranem średnio jednak by było. Pogoda w ogóle była piękna - nadeszły gorące dni bardziej charakterystyczne dla lipca, niż końcówki kwietnia. Z tego powodu pranie wylądowało na balkonowej suszarce, gdzie zostało wystawione by towarzyszyło wygrzewającemu się w słońcu Wirkowi. Zwierzak swoje lata już ma, więc łapie każdą okazję grania swoich starych kości w ciepłych promieniach słońca. Trochę lipa, bo leżakuje zazwyczaj na "gołym betonie" i mając na uwadze jego stawy staramy się by nie leżał w takich warunkach. Tak też było i tym razem - dostał na podłogę legowisko ze starego frotowego dosyć grubego prześcieradła. I właśnie podczas robienia naszemu pieskowi "dobrze" sobie nieco zaszkodziłem.
    Napadła na mnie jakaś nerwowa osa i boleśnie pokąsała prawą rękę. W skutek ataku tego skrzydlatego potwora kciuk zaczął puchnąć i boleć. Wyglądało na to, że zostałem załatwiony przez ową skrzydlatą bestię. Szybkie internetowanie nabiło nam głowę różnymi takimi myślami o wstrząsach anafilaktycznych, reakcjach alergicznych i innych śmiertelnych zagrożeniach, bo w czasach powszechnego trucia nas żywnością genetycznie przetwarzaną i zalewu różnych E diabli wiedzą czy to latające monstrum czasami też nie zmutowało w jakiegoś zabójce pilotów paralotniowych.
   Jednak nic się nie stało, spuchło, popiekło i jakoś nic więcej się nie działo. Nauczyło mnie to, że obok różnych takich małych złośliwców z żółte paski niespecjalnie chciałbym latać, bo wolę nie myśleć co by było, gdybym podczas lotu przyjął użądlenie "na twarz". Trzeba uważać, bo cholery są złośliwe i agresywne.....
    Dzień mijał i jakoś tak ok szesnastej zapakowałem cytrusia, zatankowałem kilka litrów benzynki i ruszyłem na łąkę. Na miejscu warunki niespecjalne - szkwały do ok siedmiu metrów skutecznie kazały czekać. Przynajmniej miałem czas na dokładne sprawdzenie wszystkiego przed lotem i to specyficzne uspokojenie, które nadchodzi gdy znajdę się na łące.
   Około osiemnastej siadło na tyle, że można było odpalić i wystartować. Wiało może koło "czwórki" i to sprawiło, że sam start odbył się całkowicie bezproblemowo. Krótkie nabranie wysokości, krąg nad łąką, nawiązanie łączności z "domowym punktem dowodzenia", czyli Sosną i poleciałem z wiatrem w stronę Lisewa. Planowałem tam polecieć, pokazać się rodzinie, popstrykać kilka zdjęć, potem pognać w stronę Czesława lecącego z Wąbrzeźna i razem z Nim polecieć gdzieś "na zachód" w zależności od naszego nastawienia. Dodatkowo planowałem przetestować w powietrzu naszą nową kamerkę. Jak wychodzi filmowanie z zamocowaniem "na zapasie" i w ogóle jak wychodzi. Zamontowana była pomiędzy GPSem i Wario, więc w miejscu idealnym dla bezproblemowej obsługi i zabawy ustawieniami podczas lotu. Wyglądało to jak na zdjęciu poniżej :


    Do Lisewa dotarłem "ino myk" - Buran z wiatrem pędził niby wyścigówka, kamerka kręciła, ja pstrykałem i generalnie fajnie się tak latało. Gdy się wystarczająco nakręciłem, nakiwałem i napstrykałem ruszyłem w stronę Czesława, który już też leciał.






   Na radyjku kontakt złapaliśmy więc tylko kwestią czasu było kiedy się zobaczymy. Przeleciałem autostradę A1, dotarłem w okolice Płużnicy i odbiłem w stronę Przydworza - tam było nasze prawdopodobne miejsce powietrznego spotkania. I w tej mniej więcej okolicy się zobaczyliśmy. Krótkie korekty kierunku i już po chwili lecieliśmy razem w stronę zachodzącego słońca. Fajnie było zobaczyć po raz kolejny Jego Synthesiza z podpiętą trajką. Strasznie podoba mi się "dudkowy design" i trzeba przyznać, że prócz świetnych osiągów, skrzydła te po prostu ładnie wyglądają. To samo zresztą dotyczy reszty - Nukleon, Hadron i nawet zwykłe szkolne Nemo są po prostu ładnymi skrzydłami. Zresztą już kiedyś pisałem o starej dobrej lotniczej zasadzie, że gdy coś ma dobrą linie i dobrze wygląda to zazwyczaj ma to swoje odzwierciedlenie w locie.....



    Pod wiatr wlokłem się niemiłosiernie i nawet odpuszczonymi na max trymerami Czesław zmuszony był robić co jakiś czas kręgi bym nie zostawał coraz bardziej w tyle. W pewnym momencie zrobiliśmy test prędkości - On na zaciągniętych trymerach okazał się szybszy w stosunku do całkowicie odpuszczonych u mnie. Gdy i On odpuścił i nasze skrzydła leciały na "najszybszych ustawieniach" w ogóle widać było różnicę. Niestety ja się wlokłem, a On leciał. Ale nie było tego złego co by na dobre nie wyszło - miałem przynajmniej okazję popstrykać Mu kilka zdjęć i nacieszyć się widokiem tak lubianym przeze mnie. Lubie latać "w grupie", a z Czesławem już szczególnie. Przewidywalność, rozwaga, i odpowiedzialność sprawia, ze jedni piloci latają dobrze i z Nimi ewentualna kolizja lub jakieś wariackie zagranie jest wręcz niemożliwe.



   W powietrzu ustaliliśmy, że polecimy nad Papowo, jednak z tego pomysłu niewiele wyszło. Czas mijał nieubłaganie i choć ja do łąki nie miałem daleko, Czesław oddalał się wciąż od swojego "gniazda". W pewnym momencie zapadła decyzja o Jego powrocie, więc postanowiłem też powoli lecieć do lądowania - czekała mnie drogę pod wiatr, który jednak niespecjalnie siadł i wciąż dmuchał sprawiając, że Buran przypominał żółwia wlokąc się i wlokąc. Ale nie było tego złego - pstrykałem zdjęcia i dalej bawiłem się kamerką ;)




   W końcu doleciałem - wylądowałem od pierwszego podejścia zgrabnie przyziemiając prawie dokładnie w tym miejscu z którego startowałem. Do zachodu było może z 10 minut wiec nie tracąc czasu zabrałem się za składanie skrzydła, by nie zaciągało wilgoci z wieczornej trawy.
   I znowu przysłowiowy 'zonk" - nie wiem jakim sposobem nabrałem do wnętrza skrzydła całą masę drobnych małych muszek. Niby bezpieczne w przeciwieństwie do znienawidzonych koników polnych, jednak zawsze to zwierzaki żywe i kto wie, co im tam przyjdzie do głowy w środku mojego Burana. Wytrzepałem tyle, ile dałem radę, na "luźno" złożyłem skrzydło, potem napęd, zgłosiłem koniec latania do Fisu, początek powrotu do Sosny i ruszyłem w drogę by może po 20 minutach wypakować się w domku. Przez cały czas od lądowania zachodziłem w głowę czemu tak nagle tyle muszek "nałapałem". 
   Normalnie miałem nerwa na te skrzydlate stwory, co to tak uparcie wlazły w moje "piątkowe wolne". Najpierw ta agresja "rodu osiego" przed południem, a potem "muszy napad" na Burana. Coś tu "nie halo" było tego dnia i po prostu trzeba zacząć uważać co lata w okolicy. Dobrze, że chociaż z Czesławem fajnie się śmiga i z tego kierunku wszystko zawsze cacy wychodzi.
   Takie "przyuważ z kim fruwasz" - z muchami i osami zdecydowanie trzeba mieć się na baczności, z pilotami paralotniowymi już mniej....:)
   A muszki których nie wywaliłem z Burana podczas składania na łące zostały skutecznie wyeksmitowane jeszcze tego samego wieczoru w naszym salonie. Co mi będą cholery wlatywać do glajta ;)
  
  

czwartek, 26 kwietnia 2012

pierwszy oddech.....

   Znamy się z Rafim od jakiegoś już czasu i trzymaliśmy kciuki za Jego zdrowie po tym nieszczęsnym zeszłorocznym wypadku. Pomimo ciężkich strat w zdrowiu i sprzęcie powoli wraca do latania. Wraca także do filmowania swojej "lotniczej" choroby i tych wszystkich rzeczy, które ze sobą niesie. Jakiś czas temu można było oglądać jedną z najfajniejszych chwil odpakowywania i oglądania nowego glajta, a w ostatnich dniach nadszedł czas na pierwsze zabawy na łące z "nową zabawką". Rafi kupił Ozona Speedster i na poniższym filmiku można zobaczyć kolejne ujęcia z początków "ich" wspólnej przygody. Skrzydła takie w polandzie nadal nalezą do rzadkości i tym bardziej cieszy, gdy okazuje się, że prawdopodobnie świetnie się dogadają. Dobrego oglądania :

pełnia wiosny....

   Jak nic nie pisałem, tak nic nie pisałem. Dziś chyba jakiś demon wstąpił, bo właśnie postanowiłem wrzucić jeszcze jeden wpis związany z dzisiejszym dniem.
   Jak pisałem wcześniej siedzę w pracy ostatni raz w tym tygodniu. Coraz bardziej mi się nie chce, coraz częściej wyglądam za okno i cieszę oko tym wszystkim co niosą owe widoki. A niosą coraz bardziej zieleniące się drzewa i widok błękitnego nieba, na którym od czasu do czasu pojawia się samolot. Na toruńskim aeroklubowym lotnisku  właśnie trwa trening Samolotowej Nawigacyjnej Kadry Narodowej i to dzięki Nim moja praca ma jeden niewątpliwy atut. Możliwość posłuchania czasami gangu silnika i stosunkowa bliskość widoku przelatujących nisko samolotów. To jedno z najlepszych możliwych sąsiedztw.
   Choć właściwie by być w pełni zadowolony powinienem pracować na lotnisku lub w jego bezpośrednim sąsiedztwie. Tymczasem nie ma tak dobrze, więc muszę zadowolić się widokami jakie udało mi się złapać "podręcznym" aparatem......



ostatni tydzień kwietnia....

   Od kilku dni nie było żadnego wpisu. Nie było, bo najzwyczajniej w świecie nie chciało się pisać o tych wszystkich rzeczach które się zdarzyły. Minęło jednak kilka dni i wypadałoby wklepać kilka słów by była zachowana jako taka ciągłość.
   W końcu rozliczyliśmy się z naszymi podatkami. Pomimo tego, że "kwity" były gotowe już dawno jakimś dziwnym trafem wyszło, że "podatkownia" dostała nasze zeznania dopiero teraz. Jak co roku obiecywałem sobie, że ten rok będzie inny, że rozliczymy wszystko szybko, a wyszło jak zwykle - czyli na "ostatnią chwilę". Trochę nerwów było, trochę użerania się z jakimiś mało rozgarniętymi księgowymi, jednak ostatecznie wszystko wyszło w miarę dobrze. Tzn jakiś tam mały zwrot wykazaliśmy i nie musimy państwu już bulić kolejnej kasy. I całe szczęście, bo jak by nie patrzeć wyraźnie widać na zeznaniu rocznym ile nasza ojczyzna nas kosztuje. Kosztuje sporo i właściwie na każdym kroku każą sobie oddawać daninę w sposób cisnący na nasze usta słowa lekko mówiąc niecenzuralne. Doją nas konkretnie na każdym kroku, biadolą przy tym o kryzysie, a prawda jest taka, że lepszych cwaniaków w zakresie rozpieprzania naszych pieniędzy to chyba nie ma niż nasi rodzimi urzędnicy. Tfu, aż mnie trzęsę jak pomyślę. W każdym razie runda rozliczenia rocznego należy do nas i choć nas wydoją w tym roku też konkretnie, to jednak nie do końca.....


   Kilka dni temu wreszcie dotarła kamerka do filmowania z powietrza. Jak pisałem kiedyś (o kamerach...) wybór padł na Drift HD170 Stealth i dokładnie taką zamówiliśmy. Udało się ją kupić w praktycznie połowie ceny sklepowej dzięki pomocy jednego z naszych latających znajomych. Atrakcyjna cena powiązana jednak była z nieco dłuższym czasem oczekiwania, jednak kwota którą dzięki temu zyskaliśmy była tego warta. Jak wspomniałem kamerka dotarła, prócz niej dostaliśmy całą masę mocowań, gadżetów i dodatków. Na pierwszy "rzut oka" wykonana jest dosyć solidnie, dodatki wydają się trwałe i wystarczająco mocne by wytrzymać trudy lotniczego życia, działa wyśmienicie i teraz zostało nam już przetestować ją w powietrzu. 
   Początkowo chcieliśmy ją mocować na kasku, jednak po przemyśleniu całej sprawy lepszym miejscem wydaje się wożenie jej na kokpicie lub zapasie w zależności co w danym locie nam będzie bardziej pasowało. Na stałe wożę zapas "z przodu" więc na początek będzie tam zamontowana. Potem przyjdzie czas na montaż na tyczce, na kasku i w tych wszystkich miejscach które mogą dostarczyć jakichś fajnych ujęć. Mocowań jest cała masa więc możliwości też są przeogromne.....
   Wczoraj byliśmy na wycieczce. Chociaż nie do końca wycieczce, bo wyjazd miał swój cel. Trochę takie włóczenie się po okolicy, a potem nieprzyjemna konieczność zrobienia zakupów i kolejna okazja do wysysania naszych portfeli. Nie było jednak aż tak źle - grunt, że się ruszamy, coś robimy i pomimo gipsu Sylwia śmiga jak mały samochodzik. Zuch dziewczyna....
   Dziś ostatni pracujący dzień w tym tygodniu. I niby wszystko fajnie - kończyć tydzień w czwartek, tylko cztery dni w robocie przed majówką, jednak zawsze jest jakiś haczyk. Niestety dupa konkretna, bo w pracy będę musiał spędzić kolejną niedzielę. Tym razem ludzka ułomność sprawiła, że będziemy musieli dymać do Bydgoszczy, gdzie zastępuję czasami lokalnego pracownika. "Miejscowy" wylądował w szpitalu i wygląda na to, że cześć jego obowiązków trafi do mnie. Cholera, żeby jeszcze za tym szły jakieś normalne pieniądze, jednak jak znam życie dostanę zwykłe "dziękuję" i może jakąś marną delegację. Dupa, wk..rw, ale niestety nie dam rady tego przeskoczyć i się wywinąć. Jedyna nadzieja, że być może w przyszłości ktoś mądry będzie pamiętał o tym, że jestem w stanie zrezygnować z niedzieli, by pomóc ludziom w potrzebie. Zobaczymy jak to się wszystko skończy, jednak gdzieś tam "w tle" powoli rozglądam się za jakąś normalna pracą, za normalne pieniądze i bez takich numerów. Dobrze, że mam Sosnę i latanie, bo dzięki temu mogę się oderwać od myśli o tych wszystkich zawodowych sprawach.
   Im bliżej długiego majowego weekendu tym prognozy coraz lepsze. I super - właściwie prócz tej niedzieli w pracy będę jedynie w jakieś pojedyncze dni i będzie w końcu czas na polatanie do przysłowiowych bolących łapek. Plany są ambitne, miejsc do odwiedzenia kilka i mam nadzieję, że się wszystko ładnie uda. Najbliższy plan na jutrzejsze popołudnie i hałasowanie w najbliższej okolicy, a w najbliższe dni, gdy tylko pogoda się utrzyma trzeba będzie zrobić jakąś trasę. A jak się uda nawet kilka, tak by każda z nich była co najmniej "setką". Oczywiście wszystko wyjdzie w praniu, jednak odpowiednie planowanie jest ważne.......

poniedziałek, 23 kwietnia 2012

imprezowy maj.....

   Wiosna rozszalała się na dobre, maj już właściwie na karku, dopiero co skończyła się pierwsza z większych imprez kwietniowych pod szumną nazwą Albatros Piła, więc "wiosenny sezon imprezowy" można oficjalnie uznać za otwarty.
   W najbliższych dniach czekają nas w okolicy jeszcze VII Ogólnopolskie Toruńskie Zawody Samolotowe (26-29 kwietnia), a w maju szykujemy się na kolejne dwie imprezy - TORUŃSKIE TARGI EDUKACJI I PRACY (12-13 maja) i następnie na chyba najważniejszy dla nas  II RODZINNY FESTYN LOTNICZY w Wałyczyku (26-27 maja). Po zeszłorocznych doświadczeniach z bytności na tej imprezie pozostała cała masa samych pozytywnych wspomnień i gdy tylko podjęto decyzję o kontynuacji tego pomysłu postanowiliśmy, że w tym roku choćby nie wiem co, postaramy się tam być, wspomóc i na każdym kroku reklamować imprezę organizowaną w dokładnie taki sposób jaki nam odpowiada. Rok temu było IDEALNIE i w tym roku są ogromne widoki na powtórkę.
   Tegoroczny "piknik" rozrósł się do imprezy dwudniowej i zapowiada się jeszcze atrakcyjniej niż poprzednio. Coś co wyróżnia właśnie tą imprezę od pozostałych, to przede wszystkim atmosfera imprezy zorganizowanej przez ludzi i dla ludzi. Pewny jestem, że świetnie się tam poczują ludzie zakochani w lataniu i ci "zwykli", nie związani z powietrzem w inny sposób jak tylko oddychaniem. Powoli dogrywane są ostateczne szczegóły i za wcześnie jeszcze jest, by pisać o dokładnej rozpisce, planie i atrakcjach, które będą na nas czyhać na każdym kroku.
   Będzie cała chmara ultralightów, paralotni i innych takich wynalazków, "pas" został ostatnio gruntownie wyrównany i ulepszony, więc szykuje się całkiem fajne miejsce na "lotniczej mapie imprezowej". Byleby tylko pogoda dopisała, bo tylko ona jest w ten najważniejszy/lotniczo/wiosenny weekend najbardziej nieprzewidywalna. Wszelkie inne wiosenne imprezy mają z zasady charakter targowy, więc ostatecznie ludzie będą siedzieć po hangarach i robić "biznesy", zaś II RODZINNY FESTYN LOTNICZY to impreza zdecydowanie plenerowa.....


niedziela, 22 kwietnia 2012

awaria...

   Mijający właśnie weekend dopisał pogodowo jak nigdy. Właściwie od czwartkowego wieczoru można było latać. Właśnie. Cholera. Można było latać, latali kumple, znajomi, wszyscy tylko nie ja. Ja niestety wciąż kibluję na ziemi przymusowo udupiony z powodu awarii kręgosłupa. Już właściwie nie boli, jednak na tyle często daje znać, że choć chęci są ogromne, że tak bardzo się chce człowiek siedzi zrezygnowany na ziemi i wyrywa się na każdy hałas choć odrobinę podobny do "gangu" silnika. Niby jest dobrze i już nie zażeram się ketonalami i innymi prochami, jednak marna to pociecha, skoro mija też tak fajny, lotny weekend. Kto lata ten wie jak to jest. Choć na godzinkę się wyrwać, ale nie ma jak.....

piątek, 20 kwietnia 2012

oswobodzeni.....

   Kilka dni temu pojawił się filmik, który sprowokował poniższy wpis. Filmik na którym można zobaczyć ludzi, których możliwości zostały w sposób znaczny ograniczone wobec całej reszty społeczeństwa.  Paralotniarswo jednak daje możliwość ludziom mniej sprawnym smakować tego wszystkiego, co sprawia, że życie jest tak bardzo wartościowe i pozwala gromadzić chwile dla których warto żyć. Nie będę się rozpisywał, najważniejsze że można i że są tacy, dla których ograniczenia właściwie nie istnieją. Dobrego oglądania :

środa, 18 kwietnia 2012

Łanie latają.....

   Środa właśnie zleciała i trzeba przyznać należała do tych aktywnych dni podczas których dużo się dzieje. Najpierw pracowanie, potem zakupy, krótka wizyta w domu i popołudniowe spotkanie w jednym z chełmżyńskich przybytków kultury. Spotkanie owo związane było z naszym sposobem na latanie i być może zakończy się realizacją dosyć ciekawego projektu zorganizowanego do spółki z ludźmi którym zależy na tym, by w naszym mieście coś się działo i coś drgnęło.
   Nie o Chełmży jednak miał być ten wpis - gdy wreszcie wracałem do domu i gdy właściwie byłem tuż tuż oczom mym objawił się jeden z najpiękniejszych widoków, jakimi mogą nas uraczyć Mi-24. Nisko, od północy czwórka tych niewątpliwie pięknych, dostojnych maszyn leciała w moim kierunku donośnie grzmiąc silnikami i powodując, że prócz oczywistego gapienia się, dzwonienia do Sosny (by też popatrzyła) szukałem aparatu by móc uwiecznić tą jakże wspaniałą chwilę. Udało mi się połowicznie, jednak coś tam widać:

   "Łanie" przeleciały, a ja podreptałem wreszcie do domu, by zająć się tym wszystkim, co składa się na istotę radości z domowych pieleszy. Dobry obiad, drzemka i te inne "śmichy-chichy", które sprawiają, że z Sosną jest mi tak wybornie. A na naszym niebie po najpiękniejszych śmigłowcach na świecie nie było już śladu, za to powietrze pracowicie mieliły śmigła samolotów i motolotni, które krążyły w oddali. Zdjęć nie ma, bo niebo tego dnia zdecydowanie należało do Mi-24, gdzie sprawdziła się stara mądra zasada, mówiąca, że za "urodą konstrukcji" idzie piękno w locie.....


nieciekawie.....

   Od kilku dni do naszego bloga wkradła się przerwa we wpisach i publikacjach. Związane to jest z dosyć nieciekawymi wydarzeniami ostatnich dni. We wtorek Sylwia uległa porannemu wypadkowi w drodze do pracy i całe przedpołudnie zleciało nam na kuśtykaniu od jednego do drugiego lekarza. Po kilku godzinach wyczekiwania w kolejkach i jakichś tam konsultacjach Jej noga została zapakowana w gips, który stanie się nieodłącznym elementem naszego życia na najbliższych kilka tygodni. Do dupy, kiepsko i w ogóle kanał, ale co zrobić - jeśli ma się wszystko dobrze pozrastać, jeśli ma się skończyć pozytywnie to lepiej się przez jakiś czas przemęczyć, by w przyszłości wszystko było dobrze i na powrót mogła "biegać, skakać, latać, fruwać"....
   Rzecz jasna po wizycie w szpitalu nastąpiło kolejne brutalne zderzenie z polską rzeczywistością - konieczność zdobycia leków i kupna kul ortopedycznych. W końcu jakoś się udało i wróciliśmy do domu, gdzie z kolei ja uległem awarii i rozkwasiłem sobie kręgosłup. Coś skrzypnęło, coś trzasnęło i niestety chodzę jakbym połknął szczotę, co jakiś czas pojękując z cicha. Sprawdziło się stare porzekadło, że nieszczęścia chodzą parami, bo obydwojgu nam coś się stało i zamiast cieszyć się życiem jesteśmy mniej lub bardziej poszkodowani. Taka karma czy coś.
   Dziś całe szczęście jest już nieco lepiej - maści i ketonal działają cuda, więc mogę wreszcie się sprawdzić w roli opiekuna, dbacza i domownika tak jak tylko chcę. Niestety Sosna została znacząco unieruchomiona. Może się poruszać i ślicznie śmiga o kulach, jednak kto coś takiego przeżył wie jak to utrudnia normalne życie.
   Żeby jednak nas jeszcze odrobinkę doświadczyć życie sprezentowało nam jeszcze jedno utrudnienie. Internet który już na stałe zagościł już w naszym życiu i stanowi nieocenioną kopalnię wiedzy ogólnej, dostępu do prognoz i tych innych spraw ostatnio strajkuje i nie działa. Składa się na to kilka różnych przyczyn. Jesteśmy podłączeni w sposób, który nie zawsze gwarantuje jakość, szybkość i stałość, przez co ostatnio coraz bardziej się wściekamy na ludzi dzięki którym łączność ze światem wciąż się rwie i urywa.  Od kilku dni porządnej łączności właściwie nie ma i zgrzytając zębami podłączamy się do sieci "mobilnie" Jest to utrudnienie zdecydowanie dotykające moją zagipsowaną życiową towarzyszkę, której dobre porządne łącze mogłoby być odrobinką słońca w mrokach przymusowej domowej hospitalizacji.....
   Niestety nie jest tak dobrze i coś mi się wydaje, że w najbliższych dniach przesiądziemy się na coś lepszego, co oczywiście skutkować będzie większą aktywnością w sieci. Rzecz jasna oznacza to więcej wpisów.......
  

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

koledzy są wk....eni, czyli kilka słów o napędach

   Tytuł nieprzypadkowo zaczerpnąłem z filmiku, który będzie można zobaczyć poniżej. Jest wielce adekwatny do tego, co czuje każdy chyba pilot w którego napędzie coś szwankuje, coś nie działa jak powinno i w ogóle coś się dzieje.
   Od dawna wiadomo, że nasze napędy jakie by nie były, mają prawo się zepsuć. Zawsze. To w końcu urządzenia mechaniczne, a te jak wiadomo mają prawo do awarii. Są jednak napędy wykonane lepiej, z lepszym serwisem i z lepszych materiałów wybijające się wobec całej swojej konkurencji. W związku z tym w "domyśle" powinno być wiadomo, że takie dopracowane cacko będzie psuło się rzadziej, będzie trwalsze i bardziej zdolne do zapewnienia nam względnie dużego bezpieczeństwa podczas lotu. Niestety rzeczywistość nie jest już taka różowa.
   Do takich "porządniejszych" napędów niewątpliwie należy czeska Nirvana, kasująca za swe produkty zdecydowanie więcej niż "nasza krajowa konkurencja". Niestety ładny design, dopracowanie szczegółów konstrukcyjnych i trwałość zostały ostatnio zniszczone przez nieciekawe doświadczenia całkiem sporej rzeszy użytkowników z kontaktów z serwisem krajowym i producentem w Czechach.
   Jakiś czas temu na stronie Leszka Klicha można było zapoznać się z doświadczeniami jednego z właścicieli czeskiego "cacka" w artykule 100 godzin na Rodeo. Niby wszystko cacy, niby dobrze, jednak jest cała masa drobiazgów psujących wizerunek firmy, której napędy celują w "górną półkę użytkowników".
    Na "grupie" rozszalała się dyskusja w tym temacie i pomiędzy "osobistymi wycieczkami z docinaniem sobie" można wyczytać, że serwis krajowy zostanie wzbogacony o kolejnego przedstawiciela - Mirka Hołownię. Może coś drgnie, może napędy stanieją i te wszystkie "gorsze dni" miną i Nirvana wróci do opinii napędów dobrych, rasowych i wartych swojej ceny. Ze świetnym serwisem, opieką użytkownika i tym wszystkim, co powinno składać się na cenę powyżej dwudziestu tysięcy złotych.
   Wracając do tematu - trzeba powiedzieć, że co użytkownik to opinia i z tymi nie ma co dyskutować. Każdy ma własne doświadczenie, każdy lata po swojemu i każda ocena będzie zawsze w jakiś sposób subiektywna. Jednak napędy Nirwany jakoś dostały łatkę z pod znaku drożyzny i kiepskich szczegółów. A to pękające śmigła, a to czegoś nie dołączono, a to gdzieś tam czegoś nie dosłano. Takie różne drobiazgi sprawiają, że wielu z nas przy decyzji o zmianie napędu Nirwanę traktować będzie jako drogie pomarańczowe cacko z cienkim wykończeniem. Znam kilku ludzi latających na tych napędach i ich zdania są podzielone. Jedni narzekają na wszystko, inni podchodzą do tego spokojniej, niektórzy są zadowoleni, jednak większość z nich narzeka na wspomniane wcześniej drobiazgi - a to coś pęka, a to się pruje, a to coś tam jeszcze innego.
   Jakiś czas temu sam myślałem o Nirvanie przy jakimś przypływie gotówki, jednak teraz gdy wyszedł "taki temat" to już bym się głęboko zastanawiał....Na solówce nie będę latał wiecznie i właściwie gdzieś tam w głowie wciąż się tli swoisty "ranking" napędów, jakie bierze się pod uwagę. Solo zaczyna się robić zbyt słabe, a na dokładkę myślę powoli o tandemie.
   Na "dziś" jest różnych napędów całkiem sporo i co najmniej drugie tyle porządniejszych opinii. Specjalnie piszę "porządniejszych", bo nie biorę pod uwagę opinii ludzi latających na jednym jedynym napędzie wychwalających go pod niebiosa. Opinie wg. mnie miarodajne to opinie ludzi latających już od jakiegoś czasu, na różnych napędach i po prostu wiedzących co i jak.
   Napędów jak wspomniałem wcześniej jest trochę - są lepsze, są gorsze. Z zamontowanymi świetnymi silnikami i nędznym osprzętem. Napędy ze złą sławą i borykające się wciąż z chorobami "wieku dziecięcego". Tych dobrych z dobrymi opiniami także jest trochę. I tak naprawdę sztuką jest dobrać napęd "pod siebie", tak by być potem z niego zadowolony. Nirvana miała szansę na taki produkt, jednak coś tam zaszwankowało i dziś opinie są co najmniej podzielone.
   Z napędów, które gdzieś tam brałem pod uwagę dosyć dobrą pozycję miał Moster z firmy EC EXTREME. Dosyć mocny, by polatać razem z Sosną, krajowy ze świetną opinią. Oczywiście z wadami, jednak ze świecą szukać napędu od nich wolnego. Jakość serwisu w opinii większości znajomych świetna, więc był to arcyciekawy pomysł. Swego czasu wielu latających kolegów mocno go chwaliło. Drobne niedostatni i niedoróbki nie miały znaczenia, wobec tej całej dobrej pozytywnej opinii.
   Niestety ten napęd także nie jest wolny od wad, mogących czasami popsuć całą frajdę z latania. Lata jeden Moster u sąsiadów z Bydgoszczy i od jakiegoś czasu skutecznie psuje całą radość i frajdę jakie niesie ze sobą pyrkanie z napędem. A generuje do tego całą masę słów niecenzuralnych i powszechnie uważanych za obraźliwe. Poniżej można obejrzeć filmik "sąsiadów" z jednej z takich nerwowych chwil :


   Idąc dalej tematem napędów - właściwie okazuje się, że w Polsce chyba nie ma napędu "bezobsługowego" i w każdym trzeba się znać samemu na regulacjach, naprawach i wymianach podstawowych elementów, a do tego trzeba być nieźle zorientowanym, gdzie, co kupić, by nie nabijać portfela ludziom czającym się nam sprzedać świecę czy uszczelkę za wielokrotność ceny w zwykłym sklepie.
   Jedynym chyba dobrym kryterium powinno się stać łatwość "samonaprawy", dostępność poszczególnych części, tak by nawet "zwykły szary człowiek" był sobie w stanie poradzić z wymianą tego lub owego. I jedno co powinno wyróżniać poszczególne konstrukcje właściwie chyba jest serwis, własny lub fabryczny, jednak sprawiający, że im bardziej napęd zadbany, tym bardziej odpłaca nam w powietrzu......

niedziela, 15 kwietnia 2012

poranne pyrkanie pośród mgieł......

   Jak pisałem ostatnio spręż był konkretny na sobotni poranek. Planowane było coś poważniejszego od pyrkania po najbliższej okolicy. Właściwie już od czwartkowego wieczoru byłem dogadany z Błażejem, że polecę do Chełmna, pośmigamy trochę razem, jak da radę puścimy się do Grudziądza by stamtąd wrócić do siebie. Założenie na "setkę" po takim małym trójkącie.
   Plany wyszły połowicznie, przede wszystkim z powodu pogody. W piątek wieczorem dostaliśmy opady deszczu, a w sobotni poranek dość niskie podstawy, miejscowe zamglenia i ogólną jakąś taką szarą wilgoć w powietrzu.
   Po przyjeździe na łąkę trzeba było trochę pomyśleć i podjąć decyzję. Lecę albo nie. Pomyślałem, poobserwowałem i zdecydowałem się jednak polecieć. Mgły się nieco zaczęły rozwiewać, prognozy były dobre, solówka zatankowana pod korek, więc w razie problemów, albo wejdę wyżej nad chmurki, albo wyląduję gdzieś w okolicy i przeczekam na ziemi. Zapowiadało się jednak dobrze i najważniejsze, że plan awaryjny był i wiadomo co robić w razie czego.......Nie chciałem ryzykować nadmiernie i stąd te różne myśli. Zbyt wielu kolegów po szpitalach się już rozbija.
   Zgłosiłem się do Fisu, potem do Sosny, rozłożyłem Burana i wystartowałem. Skrzydło wstało bez kłopotów, jednak jakoś tak biegłem i biegłem, gaz wciśnięty był do oporu i jakoś nie chciało mnie zabrać. Nie wiem cholera czy to przez wilgoć w powietrzu, czy 'lepką ziemię' ? W kocu jednak się udało i wreszcie leciałem.
   Obowiązkowy krąg nad łąką, kilka kółek nad domem i ruszyłem w "drogę". Warunki takie sobie - niziutka podstawa chmur, co jakiś czas kłęby mgły i lot pod wiatr. Minąłem Głuchowo i pogoda zaczęła się poprawiać. 


   Normalnie do Chełmna jest zaledwie 20 kilometrów, jednak wiatr sprawił, że droga "do" zajęła mi nieco ponad godzinkę. Trochę szarpało, jednak Buran na odpuszczonych trymerach dawał radę. Zuch skrzydełko.  W połowie drogi minąłem wielki, szary kłąb w okolicach 'Stolna/Lisewa', jednak przed sobą miałem widoki na osłonecznione dachy Chełmna.





   Im było bliżej tym usilniej wypatrywałem Błażeja - ustalone było, że gdy On wystartuje będzie na mnie czekał nad miastem. Jeśli natomiast nigdzie Go nie będzie, polecę nad łąki w Nowych Dobrach i zobaczę co tam się dzieje, czy startuje, co i jak. Gdy byłem nad miastem dostrzegłem Jego czerwone skrzydło pędzące na zachód. Krótka gonitwa i On też mnie dostrzegł. Zrobiliśmy kilka przelotów dookoła siebie, jakiś przelot nad starówką i ruszyliśmy w stronę Grudziądza.







   Polecieliśmy tak razem kilka dobrych kilometrów i coraz dalej zostawialiśmy za sobą osłonecznione miasto. Było coraz szarzej i mgliściej. W pewnym momencie postanowiłem odpuścić i nieco skrócić "mój plan przelotowy". Impulsem do tego był nieciekawy widok w kierunku, w którym miałem wracać. Mgły i kłęby o których pisałem wcześniej zaczęły jakoś tak się gromadzić właśnie w kierunku, w którym zamierzałem wracać. Wolałem nie czekać co tam się będzie działo, tylko zawinąć kitę i spróbować się przez "to" przebić, póki jeszcze za bardzo nie zgęstniało. Do tego wiatr, który miał mi pomagać w drodze powrotnej wyraźnie osłabł, więc nie wiedziałem co tam po drodze spotkam. Jeśli wypadnie polecieć dookoła to zapas paliwa się przyda. Jeśli się poprawi to "po drodze" będzie dużo czasu na decyzje co dalej. Pokiwałem Błażejowi ręką i glajtem i poleciałem w stronę "domu".



   Droga powrotna zdecydowanie bardziej nieciekawa. Podstawy zdecydowanie niższe i kłęby mgły o wiele większe. Nie wiem, co to tam się działo, ale wyglądało na jakieś skupisko złych mocy. Tak jak w filmach fantastycznych gdzie zło się gromadzi, tam jest coraz szarzej, brzydziej i w ogóle fuu. 



   W końcu się przebiłem przez tą pogodową kaszanę i jakoś na wysokości Wrocławek zrobił się "jako tako". Oczywiście wcześniej nie było tragicznie, jednak na tyle nieprzyjemnie, że każda poprawa była pozytywna. Dodatkowo fajnie mi się zrobiło, bo wypatrzyłem całkiem fajną, sporawą łąkę idealnie nadającą się do startu. Żeby było jeszcze lepiej w gospodarstwie tuż przy owej łące cała rodzina pięknie kiwała łapkami wyraźnie ciesząc się z mojej obecności. Dla "Ich" frajdy zrobiłem kilka kółek, jakiegoś wingovera i postanowiłem tam kiedyś zajechać samochodem w celu "dogadania się" na przyszłość. Świetnie by było, bo to zawsze jakaś alternatywa i do tego niedaleko Chełmży.
   Leciałem dalej i w powietrzu zrobiło się na tyle przyjemnie, że pozwolić sobie można było na zejście niżej. Leciałem tak do samej Chełmży i dopiero w okolicach gęstszego zaludnienia wzniosłem się nieco wyżej, tak by nie drażnić nikogo moim porannym pyrkaniem. Tak by być w zgodzie z prawem, zasadami i po prostu z ludźmi na ziemi.






   Chociaż jak sobie pomyślę o dwóch takich kolesiach, którzy jak na komendę wyciągnęli w kierunku mojego lotu łapska z wyciągniętym środkowym palcem, to jakoś jestem jeszcze bardziej szczęśliwy z tego co robię. Zrealizowałem swoje marzenia, mam cudowną drugą połówkę, świetnego psa i całkiem fajne życie. A większość tych dzieciaków "z mojego miasta" co to łapy tak wyciągają z jakimiś tam palcami, cale życie spędzi na nędzy umysłowej, gdzie ich jedyną rozrywką będzie wąchanie kleju i picie tanich win przy kopaniu rowów. No czasami jeszcze pójdą "na Legię", pokrzyczą przy okazji jakiegoś marszu "precz z Żydami i PO" i będą marudzić jakie to życie jest złe...
   Nie myślałem o takich debilach zbyt długo - ot, taka drobna dygresja odnośnie zachowań ludzi, których jedynym osiągnięciem było skończenie podstawówki i dziś ich jedyną rozrywką jest stanie po bramach.
   Oczywiście poleciałem nad dom pokiwać Sośnie i zameldować swój powrót, potem krótki przelot nad miastem i cukrownią, by dosyć szybko wrócić nad Strużal.





   Paliwa miałem jeszcze sporo, jednak fizjologia nakazała wylądować. Pęcherz właściwie od godziny dawał jasne sygnały, że trzeba sprawę załatwić. W międzyczasie warunki się zmieniły i po porannych mgłach nie było już śladu. Nadal było pochmurnie, ale wyraźnie zaczęło się robić coraz ładniej. Wiatr też właściwie zanikł i w powietrzu pojawiła się "cisza z kierunków zmiennych". Wobec tego wszystkiego do lądowania podchodziłem trzy razy. Pierwszy raz dla oszacowania warunków na łące, potem okazało się, że źle wymierzyłem i nie trafię tam gdzie bym chciał. Dopiero trzeci raz wyszedł tak jak chciałem i w końcu wylądowałem. Nieco z bocznym wiaterkiem, jednak nie na tyle źle, by o tym pisać. Gdy się wypiąłem, można było wreszcie dać upust tym wszystkim sygnałom, które sprowadziły mnie na ziemię.
   Przegoniłem kilka wścibskich żab, poskładałem Burana i przyszedł czas na podsumowania. Plan na ten lot zrealizowałem częściowo - nie doleciałem do Grudziądza i wróciłem nieco krótszą trasą. Jednak pogoda okazała się nieco niezbyt fartowna na taki "wyczyn" i do sukcesów należy zaliczyć, że udało się polatać prawie dwie i pół godziny. Spaliłem w tym czasie odrobinkę ponad 6 litrów paliwa i nalatałem się w nieco trudniejszych warunkach. Zwłaszcza to mnie cieszy, bo nie od dziś wiadomo, że takie latanie rozwija, pozwala zdobyć doświadczenie i uczy tego wszystkiego, co obce jest pilotom latającym jedynie "w masełku".

   Potem już standardowo. Wróciłem do domu, rozpakowałem sprzęt, wziąłem prysznic i zjadłem nieco spóźnione śniadanie. No i dopiero wtedy chmury się rozwiały, wyszło słońce i świeciło, jakby zapraszając do latania termicznego. Znajomi w Inowrocławiu to wykorzystali kapitalnie i w Ich relacjach właściwie wszystko nosiło. Zatem "ta sobota" działała wybornie i można było mieć wszystko, co w paralotniarstwie jest dostępne. Napędowe "latanie pośród mgieł" i termiczne latanie "z lotniskowej linki"......
  

piątek, 13 kwietnia 2012

dziwny czwartek...

   Wczoraj było dziwnie. Popołudniowy warun zapowiadał się wielce optymistycznie, więc po powrocie do domu zapakowałem sprzęt i ruszyłem na łąkę w celu przewietrzenia i oblatania Burana po przeglądzie. Przegląd jak wiadomo fajna sprawa, ale jednak zawsze należy wszystko jeszcze dokładnie sprawdzić, zobaczyć i oblatać, tak by nie było jakichś niespodzianek. Poza tym jakiś czas nie latałem i ciągnęło mnie do nieba konkretnie....
   Na Strużal dojechałem koło czwartej i na miejscu okazało się, że ten tak ładnie zapowiadany warun jakoś nieszczególnie wygląda. Zachmurzyło się konkretnie i od strony Torunia szły takie chmurzyska, że jakoś tak trzeba było przemyśleć jeszcze raz plan na latanie. Do tych brzydkich, niskich, gęstych chmur dołączył wiaterek i po tym jak zmontowałem i rozgrzałem napęd dmuchało już dobre 3 metry. W sumie nie jest to problem, jednak gdyby to był równy, stały wiatr to bym nie marudził. Tymczasem przechodziły co jakiś czas podmuchy i jakieś takie szkwały....
   W końcu zdecydowałem się i postanowiłem polatać. Decyzja trochę ryzykowna w kontekście tego zachmurzenia, ale co tam. Jakbym się nie zdecydował, to by potem żal dupsko ściskał że byłem, że mogłem i że odpuściłem.
   Pierwszy start spaliłem. Sam nie wiem jak i dlaczego. Wyglądało to tak, jakbym nie dociągnął Burana i za szybko chciał wystartować. Na tym skrzydle spalony start to rzadkość, jednak jak się okazało czasami zdarzyć się może...Drugi start już zupełnie bez kłopotów, dwa kroczki i pięknie zabrał przechodzący akurat podmuch....Krótki krąg nad łąką i ruszyłem w drogę nad dom, by tradycyjnie pokiwać Sośnie i wysłać kilka powietrznych buziaków.



   W powietrzu było tak sobie. Pod wiatr wlokłem się niczym ślimak, za to z wiatrem pędziłem jak jakiś gepard. Do tego było nierówno, jakoś tak nieprzyjemnie. Raz wiało, raz prawie wcale. Nieszczególnie i nieciekawie, wyraźnie powietrze niespecjalnie chciało współpracować z kimś takim jak ja. Do tego było mgliście, pochmurno i te wielkie, ciemne, szarobure skupisko wstretnych niskich chmur w niedalekim sąsiedztwie sprawiło, że postanowiłem przelecieć dookoła miasta, nieco się pokręcić i nie ryzykować jakiegoś dalekiego wypadu.




   Obleciałem całą Chełmżę i powlokłem się nad łąkę, gdzie wylądowałem po tym zaledwie półgodzinnym locie. Wylądowało ze mną pół baku paliwa, ale w powietrze już niespecjalnie chciałem wracać. Latanie w takich warunkach nie należy do najprzyjemniejszych i zdecydowanie nie miałem na to ochoty. Dziwny był ten warun i jakiś taki niesprzyjający.
   Po lądowaniu mierzyłem siłę wiatru - było pomiędzy 3 a 4 metrami - więc już trochę się rozdmuchało. Jak kiedyś wspominałem Buran jakąś wielką rakietą nie jest, a ja na dokładkę jakoś aż tak super nagrzany na latanie w takich warunkach nie jestem. Pół godzinki mi wystarczyło, zwłaszcza w sąsiedztwie tak brzydkich chmur.


   Za to na sobotę plan na poważniejsze latanie i liczę na to, że się odkuję jakimś dłuższym i dalszym lotem. Zobaczymy jak to będzie - na razie prognozy są fajne, Strużal nie jest zbyt mokry, więc szanse spore.