sobota, 28 kwietnia 2012

przyuważ z kim fruwasz...

   Tytuł nieco przewrotny. Jednak w miarę pisania mam nadzieję jakoś objaśnić o co "kaman".
Wczorajszy dzień wreszcie był dniem wolnym i pozwalał odpocząć od tych wszystkich różności związanych z pracowaniem. Kilka osób skutecznie mi się przypominało nękając telefonami w porze, o której myśli były zaprzątnięte rzeczami zgoła odmiennymi od tego, co muszę robić, by była forsa na życie, jedzenie, mieszkanie i by coś tam jeszcze zostawało by polatać. Jednak takie różne "niemiłe przerywniki" nie robią już na mnie wrażenia, przyzwyczaiłem się, że w polandzie realia są takie, że trzeba zdrowo zapierdzielać, by coś z tego mieć. Czasami kończy się na satysfakcji i standardowym "poklepaniu po ramieniu" jednak z "braku laku" dobre i to. Ale dość o pracowaniu - mam wreszcie wolne i to jest najważniejsze.
   Właściwie już po skończeniu czwartkowej pracy myślałem o lataniu. Kiedy, gdzie i w jakich warunkach. Prognozowano całkiem fajny piątek z całkiem fajnym porankiem i w miarę dobrym wieczorem. Wobec tego czwartkowy wieczór zleciał na konkretnym przeglądzie baterii, napędu, kamery i aparatu. Założenie było proste - wstać o piątej rano - sprawdzić pogodę i podjąć ostateczną decyzję - czy latam z rana ryzykując zawilgocenie glajta, czy wolę się wsypać i w niebie pobyć popołudniu i wieczorem....
   Poranne wstawanie wyszło idealnie - już od czwartej nie mogłem dospać - jakoś tak się przewalałem, by w końcu wstać, sprawdzić pogodę i coś zdecydować. Krótka rewolucja łazienkowa - prysznic i "te sprawy", tak by nie tracić czasu w momencie odpalania komputera. Potem szybki atak stron pogodowych i decyzja, by jednak odpuścić. Poranek miał być piękny, jednak jakoś niespecjalnie lubię poranne łąki pełne rosy. Jakoś mi nie pasuje zawilgocone skrzydło i gdy mam do wyboru dobry warun popołudniowy wolę taką porę. Wiadomo, ze zadbane skrzydło lepiej lata i dłużej się starzeje.....A pogoda popołudniu miała być także fajna - 3 do 4 metrów z tendencją do zanikania od ok 17stej. Ale co najważniejsze o tej porze na pewno żadna łąka nie będzie wilgotna i nie będzie nas potem czekało długie leżakowanie skrzydła w salonie. No i kolejny argument przeciwko porankowi jest taki, że przecież w jakiś wolny dzień trzeba wreszcie odespać to wczesne wstawanie. Na "co dzień" wstaję przed piątą, więc coś jest w tym temacie....
   Decyzja została podjęta i powrót do wyra był konieczny. Pospaliśmy jeszcze trochę i dzień zaczęliśmy tak jak powinno się zaczynać. Spacer z Wirkiem, pyszne śniadanko, nieco lenistwa w łóżku i gapienia się w telewizornię karmiącą nas reklamami i programami śniadaniowymi. Potem wstawanie, jakieś porządkowe sprawy, jakieś domowe czynności - pranie itd. Takie normalne sielankowe domowe sprawy.
   Za oknem, na pięknym błękitnym niebie co jakiś czas przelatywał samolot hałasując silnikiem i jakby mówiąc "zobacz, latamy, to całkiem fajne....". Ech fajnie byłoby z nimi polatać, jednak w taką przedpołudniową termikę wypuścić się z Buranem średnio jednak by było. Pogoda w ogóle była piękna - nadeszły gorące dni bardziej charakterystyczne dla lipca, niż końcówki kwietnia. Z tego powodu pranie wylądowało na balkonowej suszarce, gdzie zostało wystawione by towarzyszyło wygrzewającemu się w słońcu Wirkowi. Zwierzak swoje lata już ma, więc łapie każdą okazję grania swoich starych kości w ciepłych promieniach słońca. Trochę lipa, bo leżakuje zazwyczaj na "gołym betonie" i mając na uwadze jego stawy staramy się by nie leżał w takich warunkach. Tak też było i tym razem - dostał na podłogę legowisko ze starego frotowego dosyć grubego prześcieradła. I właśnie podczas robienia naszemu pieskowi "dobrze" sobie nieco zaszkodziłem.
    Napadła na mnie jakaś nerwowa osa i boleśnie pokąsała prawą rękę. W skutek ataku tego skrzydlatego potwora kciuk zaczął puchnąć i boleć. Wyglądało na to, że zostałem załatwiony przez ową skrzydlatą bestię. Szybkie internetowanie nabiło nam głowę różnymi takimi myślami o wstrząsach anafilaktycznych, reakcjach alergicznych i innych śmiertelnych zagrożeniach, bo w czasach powszechnego trucia nas żywnością genetycznie przetwarzaną i zalewu różnych E diabli wiedzą czy to latające monstrum czasami też nie zmutowało w jakiegoś zabójce pilotów paralotniowych.
   Jednak nic się nie stało, spuchło, popiekło i jakoś nic więcej się nie działo. Nauczyło mnie to, że obok różnych takich małych złośliwców z żółte paski niespecjalnie chciałbym latać, bo wolę nie myśleć co by było, gdybym podczas lotu przyjął użądlenie "na twarz". Trzeba uważać, bo cholery są złośliwe i agresywne.....
    Dzień mijał i jakoś tak ok szesnastej zapakowałem cytrusia, zatankowałem kilka litrów benzynki i ruszyłem na łąkę. Na miejscu warunki niespecjalne - szkwały do ok siedmiu metrów skutecznie kazały czekać. Przynajmniej miałem czas na dokładne sprawdzenie wszystkiego przed lotem i to specyficzne uspokojenie, które nadchodzi gdy znajdę się na łące.
   Około osiemnastej siadło na tyle, że można było odpalić i wystartować. Wiało może koło "czwórki" i to sprawiło, że sam start odbył się całkowicie bezproblemowo. Krótkie nabranie wysokości, krąg nad łąką, nawiązanie łączności z "domowym punktem dowodzenia", czyli Sosną i poleciałem z wiatrem w stronę Lisewa. Planowałem tam polecieć, pokazać się rodzinie, popstrykać kilka zdjęć, potem pognać w stronę Czesława lecącego z Wąbrzeźna i razem z Nim polecieć gdzieś "na zachód" w zależności od naszego nastawienia. Dodatkowo planowałem przetestować w powietrzu naszą nową kamerkę. Jak wychodzi filmowanie z zamocowaniem "na zapasie" i w ogóle jak wychodzi. Zamontowana była pomiędzy GPSem i Wario, więc w miejscu idealnym dla bezproblemowej obsługi i zabawy ustawieniami podczas lotu. Wyglądało to jak na zdjęciu poniżej :


    Do Lisewa dotarłem "ino myk" - Buran z wiatrem pędził niby wyścigówka, kamerka kręciła, ja pstrykałem i generalnie fajnie się tak latało. Gdy się wystarczająco nakręciłem, nakiwałem i napstrykałem ruszyłem w stronę Czesława, który już też leciał.






   Na radyjku kontakt złapaliśmy więc tylko kwestią czasu było kiedy się zobaczymy. Przeleciałem autostradę A1, dotarłem w okolice Płużnicy i odbiłem w stronę Przydworza - tam było nasze prawdopodobne miejsce powietrznego spotkania. I w tej mniej więcej okolicy się zobaczyliśmy. Krótkie korekty kierunku i już po chwili lecieliśmy razem w stronę zachodzącego słońca. Fajnie było zobaczyć po raz kolejny Jego Synthesiza z podpiętą trajką. Strasznie podoba mi się "dudkowy design" i trzeba przyznać, że prócz świetnych osiągów, skrzydła te po prostu ładnie wyglądają. To samo zresztą dotyczy reszty - Nukleon, Hadron i nawet zwykłe szkolne Nemo są po prostu ładnymi skrzydłami. Zresztą już kiedyś pisałem o starej dobrej lotniczej zasadzie, że gdy coś ma dobrą linie i dobrze wygląda to zazwyczaj ma to swoje odzwierciedlenie w locie.....



    Pod wiatr wlokłem się niemiłosiernie i nawet odpuszczonymi na max trymerami Czesław zmuszony był robić co jakiś czas kręgi bym nie zostawał coraz bardziej w tyle. W pewnym momencie zrobiliśmy test prędkości - On na zaciągniętych trymerach okazał się szybszy w stosunku do całkowicie odpuszczonych u mnie. Gdy i On odpuścił i nasze skrzydła leciały na "najszybszych ustawieniach" w ogóle widać było różnicę. Niestety ja się wlokłem, a On leciał. Ale nie było tego złego co by na dobre nie wyszło - miałem przynajmniej okazję popstrykać Mu kilka zdjęć i nacieszyć się widokiem tak lubianym przeze mnie. Lubie latać "w grupie", a z Czesławem już szczególnie. Przewidywalność, rozwaga, i odpowiedzialność sprawia, ze jedni piloci latają dobrze i z Nimi ewentualna kolizja lub jakieś wariackie zagranie jest wręcz niemożliwe.



   W powietrzu ustaliliśmy, że polecimy nad Papowo, jednak z tego pomysłu niewiele wyszło. Czas mijał nieubłaganie i choć ja do łąki nie miałem daleko, Czesław oddalał się wciąż od swojego "gniazda". W pewnym momencie zapadła decyzja o Jego powrocie, więc postanowiłem też powoli lecieć do lądowania - czekała mnie drogę pod wiatr, który jednak niespecjalnie siadł i wciąż dmuchał sprawiając, że Buran przypominał żółwia wlokąc się i wlokąc. Ale nie było tego złego - pstrykałem zdjęcia i dalej bawiłem się kamerką ;)




   W końcu doleciałem - wylądowałem od pierwszego podejścia zgrabnie przyziemiając prawie dokładnie w tym miejscu z którego startowałem. Do zachodu było może z 10 minut wiec nie tracąc czasu zabrałem się za składanie skrzydła, by nie zaciągało wilgoci z wieczornej trawy.
   I znowu przysłowiowy 'zonk" - nie wiem jakim sposobem nabrałem do wnętrza skrzydła całą masę drobnych małych muszek. Niby bezpieczne w przeciwieństwie do znienawidzonych koników polnych, jednak zawsze to zwierzaki żywe i kto wie, co im tam przyjdzie do głowy w środku mojego Burana. Wytrzepałem tyle, ile dałem radę, na "luźno" złożyłem skrzydło, potem napęd, zgłosiłem koniec latania do Fisu, początek powrotu do Sosny i ruszyłem w drogę by może po 20 minutach wypakować się w domku. Przez cały czas od lądowania zachodziłem w głowę czemu tak nagle tyle muszek "nałapałem". 
   Normalnie miałem nerwa na te skrzydlate stwory, co to tak uparcie wlazły w moje "piątkowe wolne". Najpierw ta agresja "rodu osiego" przed południem, a potem "muszy napad" na Burana. Coś tu "nie halo" było tego dnia i po prostu trzeba zacząć uważać co lata w okolicy. Dobrze, że chociaż z Czesławem fajnie się śmiga i z tego kierunku wszystko zawsze cacy wychodzi.
   Takie "przyuważ z kim fruwasz" - z muchami i osami zdecydowanie trzeba mieć się na baczności, z pilotami paralotniowymi już mniej....:)
   A muszki których nie wywaliłem z Burana podczas składania na łące zostały skutecznie wyeksmitowane jeszcze tego samego wieczoru w naszym salonie. Co mi będą cholery wlatywać do glajta ;)
  
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz