niedziela, 15 kwietnia 2012

poranne pyrkanie pośród mgieł......

   Jak pisałem ostatnio spręż był konkretny na sobotni poranek. Planowane było coś poważniejszego od pyrkania po najbliższej okolicy. Właściwie już od czwartkowego wieczoru byłem dogadany z Błażejem, że polecę do Chełmna, pośmigamy trochę razem, jak da radę puścimy się do Grudziądza by stamtąd wrócić do siebie. Założenie na "setkę" po takim małym trójkącie.
   Plany wyszły połowicznie, przede wszystkim z powodu pogody. W piątek wieczorem dostaliśmy opady deszczu, a w sobotni poranek dość niskie podstawy, miejscowe zamglenia i ogólną jakąś taką szarą wilgoć w powietrzu.
   Po przyjeździe na łąkę trzeba było trochę pomyśleć i podjąć decyzję. Lecę albo nie. Pomyślałem, poobserwowałem i zdecydowałem się jednak polecieć. Mgły się nieco zaczęły rozwiewać, prognozy były dobre, solówka zatankowana pod korek, więc w razie problemów, albo wejdę wyżej nad chmurki, albo wyląduję gdzieś w okolicy i przeczekam na ziemi. Zapowiadało się jednak dobrze i najważniejsze, że plan awaryjny był i wiadomo co robić w razie czego.......Nie chciałem ryzykować nadmiernie i stąd te różne myśli. Zbyt wielu kolegów po szpitalach się już rozbija.
   Zgłosiłem się do Fisu, potem do Sosny, rozłożyłem Burana i wystartowałem. Skrzydło wstało bez kłopotów, jednak jakoś tak biegłem i biegłem, gaz wciśnięty był do oporu i jakoś nie chciało mnie zabrać. Nie wiem cholera czy to przez wilgoć w powietrzu, czy 'lepką ziemię' ? W kocu jednak się udało i wreszcie leciałem.
   Obowiązkowy krąg nad łąką, kilka kółek nad domem i ruszyłem w "drogę". Warunki takie sobie - niziutka podstawa chmur, co jakiś czas kłęby mgły i lot pod wiatr. Minąłem Głuchowo i pogoda zaczęła się poprawiać. 


   Normalnie do Chełmna jest zaledwie 20 kilometrów, jednak wiatr sprawił, że droga "do" zajęła mi nieco ponad godzinkę. Trochę szarpało, jednak Buran na odpuszczonych trymerach dawał radę. Zuch skrzydełko.  W połowie drogi minąłem wielki, szary kłąb w okolicach 'Stolna/Lisewa', jednak przed sobą miałem widoki na osłonecznione dachy Chełmna.





   Im było bliżej tym usilniej wypatrywałem Błażeja - ustalone było, że gdy On wystartuje będzie na mnie czekał nad miastem. Jeśli natomiast nigdzie Go nie będzie, polecę nad łąki w Nowych Dobrach i zobaczę co tam się dzieje, czy startuje, co i jak. Gdy byłem nad miastem dostrzegłem Jego czerwone skrzydło pędzące na zachód. Krótka gonitwa i On też mnie dostrzegł. Zrobiliśmy kilka przelotów dookoła siebie, jakiś przelot nad starówką i ruszyliśmy w stronę Grudziądza.







   Polecieliśmy tak razem kilka dobrych kilometrów i coraz dalej zostawialiśmy za sobą osłonecznione miasto. Było coraz szarzej i mgliściej. W pewnym momencie postanowiłem odpuścić i nieco skrócić "mój plan przelotowy". Impulsem do tego był nieciekawy widok w kierunku, w którym miałem wracać. Mgły i kłęby o których pisałem wcześniej zaczęły jakoś tak się gromadzić właśnie w kierunku, w którym zamierzałem wracać. Wolałem nie czekać co tam się będzie działo, tylko zawinąć kitę i spróbować się przez "to" przebić, póki jeszcze za bardzo nie zgęstniało. Do tego wiatr, który miał mi pomagać w drodze powrotnej wyraźnie osłabł, więc nie wiedziałem co tam po drodze spotkam. Jeśli wypadnie polecieć dookoła to zapas paliwa się przyda. Jeśli się poprawi to "po drodze" będzie dużo czasu na decyzje co dalej. Pokiwałem Błażejowi ręką i glajtem i poleciałem w stronę "domu".



   Droga powrotna zdecydowanie bardziej nieciekawa. Podstawy zdecydowanie niższe i kłęby mgły o wiele większe. Nie wiem, co to tam się działo, ale wyglądało na jakieś skupisko złych mocy. Tak jak w filmach fantastycznych gdzie zło się gromadzi, tam jest coraz szarzej, brzydziej i w ogóle fuu. 



   W końcu się przebiłem przez tą pogodową kaszanę i jakoś na wysokości Wrocławek zrobił się "jako tako". Oczywiście wcześniej nie było tragicznie, jednak na tyle nieprzyjemnie, że każda poprawa była pozytywna. Dodatkowo fajnie mi się zrobiło, bo wypatrzyłem całkiem fajną, sporawą łąkę idealnie nadającą się do startu. Żeby było jeszcze lepiej w gospodarstwie tuż przy owej łące cała rodzina pięknie kiwała łapkami wyraźnie ciesząc się z mojej obecności. Dla "Ich" frajdy zrobiłem kilka kółek, jakiegoś wingovera i postanowiłem tam kiedyś zajechać samochodem w celu "dogadania się" na przyszłość. Świetnie by było, bo to zawsze jakaś alternatywa i do tego niedaleko Chełmży.
   Leciałem dalej i w powietrzu zrobiło się na tyle przyjemnie, że pozwolić sobie można było na zejście niżej. Leciałem tak do samej Chełmży i dopiero w okolicach gęstszego zaludnienia wzniosłem się nieco wyżej, tak by nie drażnić nikogo moim porannym pyrkaniem. Tak by być w zgodzie z prawem, zasadami i po prostu z ludźmi na ziemi.






   Chociaż jak sobie pomyślę o dwóch takich kolesiach, którzy jak na komendę wyciągnęli w kierunku mojego lotu łapska z wyciągniętym środkowym palcem, to jakoś jestem jeszcze bardziej szczęśliwy z tego co robię. Zrealizowałem swoje marzenia, mam cudowną drugą połówkę, świetnego psa i całkiem fajne życie. A większość tych dzieciaków "z mojego miasta" co to łapy tak wyciągają z jakimiś tam palcami, cale życie spędzi na nędzy umysłowej, gdzie ich jedyną rozrywką będzie wąchanie kleju i picie tanich win przy kopaniu rowów. No czasami jeszcze pójdą "na Legię", pokrzyczą przy okazji jakiegoś marszu "precz z Żydami i PO" i będą marudzić jakie to życie jest złe...
   Nie myślałem o takich debilach zbyt długo - ot, taka drobna dygresja odnośnie zachowań ludzi, których jedynym osiągnięciem było skończenie podstawówki i dziś ich jedyną rozrywką jest stanie po bramach.
   Oczywiście poleciałem nad dom pokiwać Sośnie i zameldować swój powrót, potem krótki przelot nad miastem i cukrownią, by dosyć szybko wrócić nad Strużal.





   Paliwa miałem jeszcze sporo, jednak fizjologia nakazała wylądować. Pęcherz właściwie od godziny dawał jasne sygnały, że trzeba sprawę załatwić. W międzyczasie warunki się zmieniły i po porannych mgłach nie było już śladu. Nadal było pochmurnie, ale wyraźnie zaczęło się robić coraz ładniej. Wiatr też właściwie zanikł i w powietrzu pojawiła się "cisza z kierunków zmiennych". Wobec tego wszystkiego do lądowania podchodziłem trzy razy. Pierwszy raz dla oszacowania warunków na łące, potem okazało się, że źle wymierzyłem i nie trafię tam gdzie bym chciał. Dopiero trzeci raz wyszedł tak jak chciałem i w końcu wylądowałem. Nieco z bocznym wiaterkiem, jednak nie na tyle źle, by o tym pisać. Gdy się wypiąłem, można było wreszcie dać upust tym wszystkim sygnałom, które sprowadziły mnie na ziemię.
   Przegoniłem kilka wścibskich żab, poskładałem Burana i przyszedł czas na podsumowania. Plan na ten lot zrealizowałem częściowo - nie doleciałem do Grudziądza i wróciłem nieco krótszą trasą. Jednak pogoda okazała się nieco niezbyt fartowna na taki "wyczyn" i do sukcesów należy zaliczyć, że udało się polatać prawie dwie i pół godziny. Spaliłem w tym czasie odrobinkę ponad 6 litrów paliwa i nalatałem się w nieco trudniejszych warunkach. Zwłaszcza to mnie cieszy, bo nie od dziś wiadomo, że takie latanie rozwija, pozwala zdobyć doświadczenie i uczy tego wszystkiego, co obce jest pilotom latającym jedynie "w masełku".

   Potem już standardowo. Wróciłem do domu, rozpakowałem sprzęt, wziąłem prysznic i zjadłem nieco spóźnione śniadanie. No i dopiero wtedy chmury się rozwiały, wyszło słońce i świeciło, jakby zapraszając do latania termicznego. Znajomi w Inowrocławiu to wykorzystali kapitalnie i w Ich relacjach właściwie wszystko nosiło. Zatem "ta sobota" działała wybornie i można było mieć wszystko, co w paralotniarstwie jest dostępne. Napędowe "latanie pośród mgieł" i termiczne latanie "z lotniskowej linki"......
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz