sobota, 30 lipca 2011

Znalezione w sieci...

Latanie w tandemie jest fajne..Zwłaszcza w takim towarzystwie.....Dobrego oglądania :

niedziela, 24 lipca 2011

Ech....

   Taki krótki wpis by ten blog zachował jakąś ciągłość i by było wiadomo co tam u nas słychać....
Ostatni tydzień konkretnie nas wycisnął. Praca dała ostro popalić, ale jakoś się już temu nie dziwię. W końcu tak to jest, że gdy człowiek idzie na urlop wszystko jakoś tak zdaje się wariować i szaleć. Ale całe szczęście od czwartkowego popołudnia mam święty spokój i przez kilka najbliższych tygodni nie będę musiał widywać tych ludzi, którzy czasami doprowadzają mnie do szewskiej pasji. Wreszcie nastąpił czas odpoczynku, relaksu i totalnego braku stresu i oznak wypalenia zawodowego.
   Plany mamy jasno sprecyzowane - odpocząć konkretnie, zmienić samochód, wyjechać gdzieś, gdzie tylko będziemy mieli ochotę i po prostu zająć się czerpaniem z życia tego co tylko będziemy chcieli. Na razie realizujemy wypoczynek i rozglądamy się na rynku używanych pojazdów - takich które wytrzymają kilka dobrych lat włóczenia się po łąkach i które zmieszczą nas z naszymi klamotami. Stary dobry Escort zaczął się robić nieco za mały i nieco zbyt stary.
   Pogoda ostatnio także jakoś tak pod psem jest wiec jakoś latania nie ma. Ale dzięki temu jest czas, by zająć się tymi wszystkimi odkładanymi wcześniej działaniami i po prostu na nabranie dystansu do wszystkiego dookoła. To potrzebne :) I na tym ten wpis skończę. Następny jak nam się będzie chciało i jak zdarzy się coś wartego odnotowania........

wtorek, 19 lipca 2011

poniedziałkowa rezygnacja....

   Pisałem wcześniej o planach na latanie. Niestety nic nie wyszło z tego planu i czuje się trochę tak jakbym dostał fangę w nocha od losu. Po raz drugi w ciągu ostatnich kilku dni świadomie zrezygnowałem z latania na podstawie okoliczności, które wybitnie nie sprzyjały.
   Po powrocie do domu zjedliśmy obiad, podrzemaliśmy i późnym popołudniem wyruszyłem na strużalową łąkę. Prognozy były zgodne - wiatr ma siadać, ma być w miarę słonecznie i sprzyjająco wielce. Mocno już zdeterminowany przez te sobotnie wydarzenia, nakręcony na latanie byłem konkretnie. Jednak po zameldowaniu się na łące musiałem zdecydowanie weryfikować plany. Od południowego wschodu wędrowała dosyć duża chmura pod którą można było obserwować piękną kolorową tęczę.


   Cóż było robić? Latać się chciało, więc nic innego nie wchodziło w grę jak jedynie parawaiting w swojej najczystszej postaci. Chmurzysko szczęśliwie przeszło bokiem, jednak zaraz za nim przywędrowała następna jeszcze ciemniejsza i większa chmura.
   Czekałem i czekałem i w końcu miałem dosyć oglądania chmur i tęcz które zmyślnie produkowano w moim sąsiedztwie. Wiadomo, że gdy warunki wybitnie nie sprzyjają nie ma co ryzykować i należy zostać na ziemi. Złożyłem napęd, pstryknąłem kilka zdjęć i wróciłem do domu.



   Szybka kawa i postanowiliśmy zrobić sobie wycieczkę samochodową tak niejako na pocieszenie. Jeśli nie dało się powłóczyć "powietrznie" to chociaż odkujemy się "drogowo". Było super, kilka deszczy i tęczy po drodze i nasyciliśmy się widokami tej całej zaskakującej tego dnia aury.....


   A po powrocie do domu było jeszcze fajniej, ale ten blog to nie miejsce na pisanie o takich różnych sprawach. Osobistych, naszych, czarownych dobrych chwilach......

poniedziałek, 18 lipca 2011

Poniedziałkowe plany....

   Wczoraj przez przypadek spotkaliśmy znajomego motolotniarza z którym z braku czasu pogadaliśmy drobną chwilkę. Podczas tej krótkiej rozmowy okazało się, że zaczęli latać na motolotni z pływakami. "Stacjonują"  przy północnej stronie Strużala, więc bardzo blisko naszej łąki. Takiego wynalazku jeszcze nie widzieliśmy, zatem od razu pojawił się pomysł polatania przy pierwszej możliwej okazji tuż nad tym cudeńkiem. Owa motolotnia latała nad Chełmża wczorajszego wieczoru, a dziś ja planuję polatać nad nią.
   Prognozy dosyć obiecujące są - przedpołudnie wietrzne z delikatnymi opadami, popołudniu zaś ma się wszystko przejść i uspokoić więc zdaje się będzie dobrze. Zobaczymy co z tego będzie. Mam nadzieję, że wreszcie się odkuję po tym sobotnim zamachu i wreszcie znowu będę latał. Bo tygodniowa przerwa trochę już się dłuży, a niebo wzywa nieubłaganie. No i te osiem litrów benzynki w baku zbyt długo nie powinno stać.....

niedziela, 17 lipca 2011

Rowerowa masa krytyczna, czyli jak to z lataniem czasami bywa....

   Końcówka ostatniego tygodnia była wielce nieszczególna. Z kilku powodów - praca jak wiadomo czasami nie rozpieszcza i trzeba było dymać do pracy więcej niż zazwyczaj. Trudno ale tak czasami jest. Pogoda też jakaś taka kulawa była i niespecjalnie sprzyjała spędzaniu wolnego czasu w powietrzu. Jedynie sobotnie popołudnie zapowiadało się w miarę i właśnie tego dnia postanowiłem wybrać się w okolice Nowych Dóbr by trochę polatać wspólnie z Błażejem. Tamtejsze tereny są dosyć malownicze, okolica także sprzyja więc szykował się fajny lot.
   Sobota była nieco biegająca od rana. Mycie autka, mechanik, zakupy itd. Potem mieliśmy trochę luzu i jakoś tak koło czwartej zacząłem pakować się do samochodu. Wyszedłem jeszcze z Wirkiem na krótki spacer i ruszyłem w drogę. Jeszcze w Chełmży kupiłem trochę życiodajnego soku dla mojej solówki w postaci Etyliny 95 i już bez żadnych ceregieli pojechałem na łąkę.
   Niestety na "jedynce" trafiłem na jakąś dziwaczną rowerzystkę, która na nic nie patrząc wjechała na sam środek drogi. Cóż było robić, gira na hamulec, łapa na klakson i próba ominięcia tej niespodziewanej przeszkody w postaci tłustawej persony na jakimś zdezelowanym góralu. Wyszło połowicznie, jednak zahaczyć jej się udało o mój zderzak i delikatnie wgiąć maskę podczas startu do wylotu w kierunku rowu. Zatrzymałem się może z pół metra dalej, zaś "cyklistka" gramoliła się w przydrożnej trawie, tuż obok pogiętego roweru. Na pierwszy rzut oka nic się chyba wielkiego nie stało, jednak rosnący z prędkością meteorytu ogromny guz na czole i krew lecąca z nosa, buzi i kilku otarć kazały zachowywać czujność.
   Od razu zatrzymało się kilka samochodów - ludzie jadący za mną, ktoś jadący z przeciwka, jakieś dwie kobiety z doświadczeniem w ratowaniu ludzi, więc można było się na spokojnie zająć wezwaniem pomocy. Niestety Polska to taki dziwny kraj, w którym w sytuacji stresowej z cudem graniczy, by coś działało jak powinno. 112 to jakaś lipa, jednak innymi kanałami jakoś udało się wezwać policję i pogotowie.
   Krótka diagnoza i zapakowali sprawczynię całego zamieszania na nosze i wywieźli do szpitala w celu diagnostyki, oględzin i tych wszystkich czynności jakie należy wykonać wobec zamachowców drogowych.
   A mnie czekała teraz rozmowa z policjantami, oględziny samochodu, który całe szczęście ucierpiał w bardzo niewielkim stopniu i przysłowiowe dmuchanie w balonik. Oczywiście protokoły co i jak, mierzenie drogi hamowania, rozmowy ze świadkami, opisanie samochodu, zdjęcia i te wszystkie inne sprawy trwały dobrą godzinkę, więc z lataniem tego dnia mogłem się już pożegnać. Patrzyłem tęskno na coraz wolniej kręcące się w oddali wiatraki i myślałem o tym, jak to przez bezmyślność niektórych ludzi takie fajne popołudnie zmienia się w jakąś poronioną sytuację. Pech po prostu i głupota objawiająca się w najprostszy możliwy sposób.
   Po tym wszystkim wróciłem do domu i nie chciałem już tego dnia ryzykować. Nieszczęścia chodzą parami i kto wie, czy bym gdzieś dalej nie trafił drugiego cyklisty ?
 

czwartek, 14 lipca 2011

Nowe filmidło

Kilka dni temu Borys relacjonował latanko w trochę wietrznych warunkach. A latał wspólnie z Błażejem. Dziś, podobno w bólach - jak twierdzi Borys - narodziła się kolejna produkcja obrazująca właśnie ten dzień. Dobrego oglądania.

praca i te inne sprawy....

   Mieliśmy z początkiem tygodnia polatać razem z  Cześkiem. Niestety nic z tego nie wyszło - w ostatniej chwili wypadły sprawy związane z pracą i masą różnych innych rzeczy. Szkoda, bo wspólne latanie wypada trochę rzadko i tak naprawdę "zbyt" rzadko. Pogoda była jak na zamówienie, czas zaplanowany i kicha. Szkoda, jednak zapowiedzieliśmy sobie, że przy pierwszej lepszej okazji zrehabilitujemy się wobec losu i popierdzimy razem nad Wąbrzeźnem, Brodnicą i okolicznymi rewirami.
   W najbliższy weekend szykuje się lotna sobota i o ile prognozy okażą się trafne wypadnie popołudniowe latanie. Raf ma nowe śmigło, już je oblatał wiec może wypadnie jakieś pyrkanie w stadzie lub "spotkanie" w powietrzu. Dobrze by było, bo z Nim już długo razem nie lataliśmy. Nękany awariami sprzętu i własnego ciała musiał kiblować na ziemi, gdy doliczałem kolejne godziny do ogólnego nalotu. Na "dziś" wydobrzał więc kto wie ? Może się uda ?
   Zobaczymy co z tych wszystkich planów wyjdzie bo tak naprawdę sobota jeszcze daleko jest i różnie to może być. Wystarczy jeden telefon z pracy albo jakaś ogłupiona burza, by z planu wyszła kicha z nędzą...Cóż, zobaczymy...
 

środa, 13 lipca 2011

Nemo poszło....

   Z początkami tego tygodnia sprzedaliśmy poczciwe Nemo. Przez ostatnie trzy lata spisywało się bardzo dobrze i pozwoliło nauczyć się sztuki żeglowania w przestrzeni. Trochę łezka w oku się kręciła, gdy obserwowałem skrzydełko w obcych rękach jednak takie są niestety prawa natury. Proces wymiany sprzętu jest konieczny by dalej się rozwijać, latać więcej i częściej.
   Latało fajnie, wstawało zawsze gdy się je odpowiednio poprosiło, zabierało "tu i tam" i mam nadzieję, że nowemu szczęśliwemu nabywcy zapewni równie dużo frajdy z latania co nam. Co tam mam nadzieję, jestem pewny, bo Nemo przecież fajne jest....A ile fajnych wspomnień dało.....

niedziela, 10 lipca 2011

Sobotnie dwie godzinki....

   Tak jakoś wyszło, że jakiś czas temu dostaliśmy zaproszenie na piknik lotniczy do Prabut. Niestety sytuacja z pracą niespecjalnie pozwalała ruszać się gdzieś dalej, więc z żalem musieliśmy odmówić. Mimo tak nieszczególnych okoliczności i tego, że muszę być w pobliżu firmy udało się jednak na własnym podwórku odpalić i trochę polatać po okolicy.
   Warun dopisał w sobotnie popołudnie i jakoś tak koło piątej zameldowałem się na strużalowej łące. Ładnie wykoszona, aż kusiła by się nie ociągać i wystartować w jakiś dłuższy locik. Troszkę podwiewało z kierunków zmiennych i było niesamowicie gorąco. W spiekocie przygotowałem sprzęt, zgłosiłem lot do Fisu, zameldowałem Sośnie która została w domu co i jak zamierzam i hajda w powietrze. Niestety pierwszy start spaliłem najgłupiej jak tylko mógłbym. Wiatr siadł prawie zupełnie. Odpalając napęd "zwiałem" sobie część skrzydła, potem miałem kłopot z utrzymaniem kierunku i gdy wreszcie wszystko stanęło nad głową, zamiast zaiwaniać ile pary w girach spokojnie sobie truchtałem. Efektem tego było koncertowe zarycie kolanami ziemi i wyhamowanie w pozycji "na czworaka". Nie wiem co i jak - czy byłem za mało skupiony, czy mało gotowy, czy co tam jeszcze...Nie wyszło i całe szczęście nic sobie ani sprzętowi nie zrobiłem....Kompletnie spocony i jeszcze bardziej wściekły na siebie porozkładałem wszystko na nowo, odpocząłem i tym razem już wystartowałem bez pudła.
   W powietrzu wreszcie wszystko super. Delikatny wiaterek w twarz od razu wysuszył zmartwienia i smutki związane z tym nieudanym startem. Niestety tak czasami bywa, że co któryś tam start nie wyjdzie. Teraz już byłem w powietrzu i trzeba było zająć się pilotażem i tym całym "lataniem". Nad strużalem złapałem trochę wysokości, poleciałem nad miasto i dom, by pokiwać się Sośnie robiąc kilka wingoverów i jakichś tam zakrętów tuż nad dachem. Pokiwałem, pobuziakowałem i ruszyłem w dalszą drogę - pod wiatr w stronę budowanej niedaleko autostrady. Planowałem nad "nią" polecieć do Lisewa, tam trochę powywijać i wrócić do Chełmży.



   Do A1 leciałem delikatnie pod wiatr więc odpuściłem trymery na maxa, puściłem sterówki i delikatnie korygując czasami TST, siedziałem wygodnie w uprzęży i chłonąłem widoki pól, drzew, pojedynczych chałup i jakichś tam skupionych w stada zabudowań, wiosek i wioseczek po drodze. Czasami podlatywały jaskółki by mnie poobserwować z jednej lub drugiej strony i trochę dać na siebie po spoglądać. Fajne ptaszki - takie małe czarniawe diabełki :)


   Nad autostradą typowe polskie realia sobotniego popołudnia -  budowa stoi, ani żywej duszy. Widać, że nikomu się nie spieszy do tego by wreszcie kilku kierowców dostało jako tako wygodną drogę. Ale takie różne refleksje przyszły później....Tymczasem leciałem i pstrykałem fotki kolejnym mostkom, wykopom i tym innym wiaduktom.




   W końcu doleciałem do Lisewa - tam zaplanowane były jakieś wywijasy i kilka niższych przelotów by w tej spokojnej na co dzień miejscowości pohałasować mniej lub bardziej. Miejsce do latania tym bardziej fajne, ze Lisewo jest miejscowością rodzinną Sosny i dosyć często tam bywamy by spędzać miło czas. Jednak ani razu tam nie byłem "lotem" więc w tym locie nieco postanowiłem się zrehabilitować.





   Gdy już się wystarczająco nawywijałem poleciałem dalej w stronę domu - w powietrzu spędziłem już dobrą godzinkę a czekała mnie jeszcze droga powrotna - tym razem pod wiatr. Paliwa jednak jeszcze była cała masa wiec znowu z odpuszczonymi sterówkami, rekami na "pstrykawce" leniłem się siedząc wygodnie i gapiąc na to wszystko co można zobaczyć z góry. A widoki były niczego sobie. Jeziorka mniejsze i większe, prostokąty pól skrzące się złotem, zielone łąki, ludzie przyjaźnie machający, krowy pasące się leniwie ....sielanka jakich mało. W końcu dotarłem do torów kolejowych (trasa Chełmża - Grudziądz), wziąłem je pod pachę i już prościutko do Chełmży.





   Do "domu" dotarłem dosyć szybko - sam się nawet dziwiłem, ze tak szybko. Oczywiście znowu obowiązkowe hałasowanie nad domem i Sosną w oknie i po jakims czasie poleciałem dalej. Chciałem oblecieć jeszcze całe jezioro chełmżyńskie jednak ostatecznie z tego zrezygnowałem i w połowie drogi odbiłem zobaczyć co tam u sąsiadów z Mikrolotu. Tam niestety było tak jak na niedalekiej autostradzie - cicho i spokojnie. Latało się super. Paliwa miałem jeszcze dobrych kilka litrów wiec poleciałem jeszcze raz nad Sosnę pokręcić się trochę nad domem i dać Jej znać, że nawet włócząc się po niebie nadal jestem tuż obok.Pokręciłem kilka razy "w ta i we wta" i wróciłem nad strużal, by wylądować po prawie dwugodzinnym locie. Lądowanie wyszło bardzo dobrze. Wtedy przyszedł czas na krótkie myślowe podsumowanie - wylatałem prawie dwie godzinki, solówka spaliła ok 6-7 litrów paliwa (trochę mało (?) jednak świeca ma całkiem ładny brązowy kolor) i naoglądałem się mnóstwa fajnych widoków. Wszystkiego razem przeleciałem może z 50 kilometrów latając po najbliższej okolicy. Ten lot był wstępem do kilku pomysłów odnoszących się do dalszych przelotów, jednak jest to temat na zupełnie inny wpis. W sobotę prawie wszystko wyszło tak jak chciałem, spaliłem jeden start - traktuję go jako wypadek przy pracy pokazujący które elementy należy jeszcze doszlifować. I właściwie tyle bo nie ma sensu rozpisywać się jak tam w powietrzu było fajnie.

   
   Tego trzeba doznać samemu, bo każdy czuje inaczej. Każdy ma inne doświadczenia i inaczej odczytuje te wszystkie wrażenia jakich doznaje się będąc pod niebem. Lub może w niebie ? Mnie to uszczęśliwia konkretnie.
   Zapakowałem sprzęt i ok 21 byłem w domu, przy Sośnie czyli w moim naziemnym "niebie".

Mietek is the best....dancer ??

   Kilka lat temu zaczynając swoją przygodę z paralotniarstwem szkoliłem się u Mietka Matyasika w toruńskiej szkole AVIATOR.  Nadal szkoli i przez lata wyszkolił całkiem pokaźną grupkę pilotów.
   Poniżej można zobaczyć dwa filmiki przybliżające postać mojego pierwszego instruktora. Dobrego oglądania :

.

sobota, 9 lipca 2011

Czwartkowo wiaterkowo....

   Czwartkowe popołudnie i wieczór zapowiadały się obiecująco, Błażej był chętny na wspólne latanie więc nie było innej opcji, jak tylko zapakować klamoty i wyruszyć na łąkę w Nowych Dobrach i razem wspólnie poszwendać się po nadwiślańskim niebie. Jedna jedyna prognoza zapowiedziała możliwy deszcz, a poza nią wszystkie inne były zgodne - ma siadać i być ładnie :)
   Na łąkę przyjechaliśmy dosyć szybko - tak, że było dosyć czasu by przygotować sprzęt, popstrykać kilka naziemnych fotek, wybrać odpowiednią łąkę i spokojnie oddawać się lenistwu w oczekiwaniu na Błażeja.Dojechał może w godzinkę po nas, chwilę pogadaliśmy, uzgodniliśmy trasę - lot nad Bienkówkę porobić trochę zdjęć i porozkładaliśmy się na starcie.


   Wiaterek trochę jeszcze dmuchał ale co tam - będzie łatwiej startować. Błażej wystartował praktycznie z miejsca, po czym wypadła kolejka na mnie. Nawet przez chwilkę myślałem o alpejce, jednak ostatecznie zdecydowałem się na start klasykiem. Stawiając skrzydło trochę tego pożałowałem, bo wiatr aż mnie cofnął o kilka kroków jednak po ustabilizowaniu całego "systemu' gaz do dechy i może po 3-4 kroczkach pięknie mnie zabrało. Błażej odleciał już w siną dal, ja trochę pokręciłem nad Sosną i zacząłem Go powoli gonić. Z wiatrem był może z kilometr przede mną, jednak dzięki Actionowi i odpuszczonym trymerom nieubłaganie Go doganiałem. Lecieliśmy tak kilka dobrych kilometrów i powoli równo dystans miedzy nami malał. Niestety lecąc w tamtym kierunku coraz bardziej zbliżaliśmy się do wielkiej, ogromnej, wyraźnie wsysającej cały wiatr chmury, zakola Wisły właściwie nie było widać z powodu zamglenia , opadu czy co tam jeszcze wpadnie do głowy, chmurzysko wyraźnie rosło, czekała nas droga pod wiatr wiec zdecydowałem o zaprzestaniu "pościgu" i mozolnym powrocie pod wiatr nad łąkę i moją kochaną Sosnę.


   Z wiatrem się leciało fajnie, jednak teraz zaczęła się dopiero fajna zabawa. Huśtawka i zdecydowane wleczenie się pod wiatr. Szkwaliście i nerwowo po prostu. W duchu cieszyłem się, że latam już na skrzydle z profilem samostatecznym, bo taki profil pozwala latać  w tych warunkach w miarę bezstresowo. Na klasyku zdecydowanie nie lubiłem takiej huśtawki. Teraz mogłem w miarę spokojnie wracać i nadal cieszyć się lotem. Trudniejszym, bardziej wymagającym jednak wciąż lotem, a nie jakąś rzucaniną.



    Powrót zajął mi dobre 20 minut i byłem już na miejscu. Jeden dosyć szeroki krąg nad łąką dla oceny warunków i podszedłem do lądowania. Na chwilkę przed przyziemieniem zapaliła się ostrzegawcza lampka "....pamiętaj o delikatnym zaciąganiu sterówek by skrzydło się gwałtownie nie podniosło podczas przyhamowania. Przy silniejszym wietrze lubi się tak zachować...." Wszystko ładnie się udało i momentalnie byłem na ziemi. Teraz oczekiwaliśmy na powrót Błażeja - On poleciał jeszcze bliżej tej paskudnej chmury, powrót też Go czekał trudniejszy, bo jeszcze lata na skrzydle klasycznym. Po jakimś czasie w oddali zaczął się ukazywać i może po 15 minutach ode mnie wylądował.


   Na łące pojawił się mniej więcej w tym samym czasie Raf - niestety bez sprzętu, bo wciąż oczekuje na nowe śmigło. Oczywiście zaczęły się pogaduchy, rozmowy i ogólnie wytworzyła się fajna atmosfera "lotnicza". Wiadomo - spotkali się ludzie z pasją :)
   Pogadaliśmy, poklotowaliśmy i po zapakowaniu wszystkich klamotów rozjechaliśmy się każdy w swoją stronę. Podsumowując to popołudnie i latanie tego dnia, był to jeden z tych dni, kiedy człowiek uczy się najwięcej. Trudniejsze warunki sprawiają, że może z takiego dnia nie ma wielu zdjęć czy frajdy, jednak pozostaje doświadczenie i nawyki pozwalające wierzyć, że nadal się rozwijam jak pilot. To całkiem fajna świadomość. A jak do tego mogę pojechać na łąkę z Sosną to już w ogóle jestem przeszczęśliwy......

środa, 6 lipca 2011

prawie tysiak Calaara....

   Od jakiegoś czasu przyglądamy się coraz dalszym przelotom czekając na przekroczenie magicznej granicy TYSIĄCA kilometrów w jednym locie. Już kiedyś pisaliśmy o dokonaniach Mirosława Dyla (Calaar'a) i  o TVNowskiej produkcji z Nim związanej. Lata dużo, lata daleko i długo, wiec chyba tylko kwestią czasu jest pokonanie owego "tysiaka".
   W ostatnich dniach nastąpiła próba pokonania tej niesamowitej odległości i niestety wskutek siły wyższej tym razem się nie udało. Cholerny pech dał niestety o sobie znać...
   Chyba najlepszym obrazem tego lotu będzie opis Calaara, który poniżej wklejam w pisowni "oryginalnej":

    Wyliczanie trasy po trójkącie - w miarę równobocznym - na 1000 km, bez CTR-ów, ograniczeń, zakazów, plany pogody,ogarnięcie info o kierunkach wiatrów z podziałem na poziomy, planing punktów tankowania w powietrzu,obliczanie ilości paliwa, ogarnięcie dwóch załóg do pomocy etc.etc. Trochę zajmuje czasu. Pikuś. J
Wbrew mało optymistycznym prognozom pogody, przestrogom z METEO i przyjaciół (Pierzak, Dracheta) , że burze, duże, grad, deszcze i Bóg wie co jeszcze – NIE ODPUSZCZĘ !!!!!!
Jedna z najkrótszych nocy. Mirek, proszę Cię, nie możesz zaplamić. TY ??? Ale byłaby kiszka.
Emocje nie pozwalają mi zasnąć. Dochodzi 23,30. Zostało dwie godziny snu. Normalnie w takiej sytuacji przytulam się mocniej do Maryny ;-)) lub biorę relanium i za pięć minut śpię. To pierwsze nie jest zalecane przed wysiłkiem (grzech zaniedbania jest największym z grzechów), a z kolei po zażyciu relanium pewnie bym nie wstał. O 1,30 do pokoju wchodzi mój 16-to letni synuś (też Mirek). Tato, tato już chyba czas ?! Za dziesięć minut Maryna : wstajesz czy nie ? No to już się naspałem L. Oczy na zapałki i do łazienki. Dwójka pod przymus - idzie. Ok, (jedna kontrola będzie z głowy). Prysznic na (t)orzeźwienie, płukanie resztki (z)zębów, skrobanie brody, podwójna warstwa kremu na dziób, herbatka na szybko i dzida do garażu. Po kochane FERRARI – Fresh-owski Skeep One. Motor Hirth F33. Na moje 80 kg na czczo – wystarczy.
Jest 2,30 i na wschodzie robi się szaro. Już pół godziny w plecy. Od sympatycznych ludzi z FIS-u uzyskałem pozwolenie na przelot w nocy, lecz już prawie brzask - świta. Do nocnego startowiska mam z domu 300 m ( w dzień na działce vis a vis 60 m). Wpinam KOCHANEGO Nucleona (wpinam źle). Linkę od speeda przełożyłem za TST. Niby nic, a jednak pośpiech i emocje to zły doradca (w powietrzu wszystko poprawiłem). Już niebo. Zachmurzenie całkowite, podstawa 150-200 m, lecz to i tak wyżej niż druty (brrrrr). Trzymam się kontaktu wzrokowego z matką Ziemią. Boczny wiaterek, ale nie jest tak źle. Jednak nad Łukowem dochodzi mgła i uciekam nad chmury na 500. Teraz troszkę prędkość wzrasta i tak trzyma do pierwszego PZ - Stalowa Wola. Skręt na prawo i mam pchanie w plecy. Jazdaaaaaaaaaaaaaaaa!!! Nierzadko ponad 80-kę. W Sandomierzu powinienem zatankować. Pode mną mleko. Radio do brygady nr jeden.” Dawaj, tam gdzie komin przy hucie”. Mhmm, ale gdzie ta huta i ten komin ? Prędzej się zapakuję do tego komina niżeli go znajdę. Zdrowaś Mario ! Spirala. Poprzez mgłę i chmury. Coś już widać. No, pampers jeszcze biały. Ufff. Tankuję 35 l na cztery razy. 10+10+10+5. W drogę Miruś. Wciągam dwie kanapki, popijam herbatką z mini termosu, wcinam „Jedyną” z Wedla i mam się nieźle. Nieźle ? Jestem wniebowzięty – dosłownie !!!
Delikatnie rodzące się cumulusy i żadnych niepokojących widoków. Trzymam się dosyć nisko do 200 m i podziwiam. To jest frajda. Przecież wiesz ! Ty widzisz przecudny krajobraz, panoramę, a na dole podziwiający Cię ludzie , widząc tak wielkiego”Bociana”.
Sterówki zapięte, kierunek wg GPS ustalony, speed na miejscu, bloczek prawie do bloczka. Pełny relaks. Co ja mam teraz robić ? Zapomniałem gitary, miałbym zajęte ręce. Następnym razem polecę z gitarą , tamburynem i organkami. I promes You !!!
Prosta trasa biegałaby przez MATZ Łask. Trzeba byłoby to ominąć od północy, bo od południa Łódź. Aleeeee nieeeee! Przyjazny Pan Norbert z FIS Wa-wa, śle mi SMS-a, że Łask jest nieaktywny (być może na jego sugestię – no taki LOT) i mogę walić prosto. Powinienem tylko ominąć Krzesiny. To i tak setka oszczędzona. Dziękuję Panie Piorunie (Pierunie) J (nazwisko dopasowane do wykonywanego zawodu… ) Dochodzę do drugiego „CPN-u”. Pada mi bateria w telefonie. Zmieniam na zapasową, a starą kładę na kolano - więcej już się nie zobaczyliśmy. Na radiu wywołuję brygadę tankującą. Oni mnie słyszą - ja ich nie. Puszczam SMS-a i się znajdujemy. Znowu 35 l i ładowarka samochodowa do Nokii. Wtykam do gniazda i iiii kiszka. Brak zasilania. Zawracam i proszę o inny aparat bez simlocka. Pobieram CUDO ! Nokia E72 od Natalki. Super ! Wpisuję - podaj mi kanapkę - a on mi wyświetla „Ty stara k.....o , zmarnowałaś mi 20 lat życia”. J Nic to. Obserwując Dudkową „tablicę” z przerobionego front kontenera, zauważam awarię obrotomierza. To jest Hirth, więc powinien pokazywać ca. 5 – 6 tys. obrotów. Pokazywał połowę. Tak myślę, wiec mnożę razy dwa i jest cacy.
Dolatuję do Drugiego PZ - Zagórów. Robię fotki i wracam tzn. mam połowę drogi. No i się zaczęło. Obudziła się huśtawka. Jak w „szła dzieweczka do laseczka” - na lewo, na prawo, w górę i w dół……….Koniec drzemki. Potulne cumulusy rosną i przeczwarzają się w Cubusie. Z niektórych troszkę mży, a z niektórych leje. Coraz groźniej, ale mój kochany „Nuncio” utrzymuje mnie pod sobą – jak dzwonek. Lecę w różnych pozycjach. W każdych, ale nie na plecach. Bajka. Spoglądam na zegarek – działa na szczęście. Aha, już niedługo Waszego żywota kochane CB-ki. Pora poobiednia i powinniście znikać. Na szczęście mam wybór i je omijam. Tylko ta cholerna huśtawka ! Ogarniam, ogarniam. Ja to kocham. No i wreszcie pilne ciśnienie na jedynkę. Na razie muszę się powstrzymać, bo obydwie ręce mam zajęte. Jednak po godzinie cierpienia MUSZĘ spróbować, ponieważ ciśnienie wzrosło do poziomu pary w parostatku tak, że martwię się czy zdążę ! Trudno. Czy spadnę, czy mi pęknie pęcherz – jedna chwała. Puszczam sterówki i dobieram się do tego „ziarnka owsa”. Zdążyłem. Na cztery razy w Nestea. Uff.
W powietrzu coraz spokojniej. Dolatuję do trzeciego CPN-u, ale przez te omijanie deszczu i „przyjaznych” CB-ków wypaliłem za dużo. SMS do brygady nr 2. Dawaj naprzeciwko mnie, bo zabraknie wachy. Mam na pół godziny. Odp. – „nie zdążymy, bo jesteśmy w Lelicach , po drugiej stronie Płocka” Zośka mokra. Odpuszczam gaz i rzeźbię. Szanse rosną. Pomimo braku szkolenia co do obsługi Nokii E72, i wypisywaniu głupot (nie moja wina),udaje mi się ustalić z brygadą nr 2 miejsce tankowania. Ostatni dzwonek. Życzenie 35 l – odp. mamy tylko 25. No to k.......a szpadle i kopać !!!! Wskazuję im CPN i dobieram dychę. Jeszcze ciut, ciut.
Miałem dwa „suche” akumulatory 3 Ah od Piotrusia z Otwocka, ale używając non stop stroboskopów, wybzykałem je do końca. Radio – zero, telefon bez instrukcji obsługi i na szczęście działający GPS (x2) dzięki Tomaszkowi z Łosic. Pomimo to, dogadujemy się z brygadą nr 1 SMS-ami, że ostatnie tankowanie będzie pod Kolnem. Spoko Perke. Mirek, banan na gębie !!! Zostało około 160 km do zamknięcia trójkąta. Do Kolna zostało 20 km. 19 godzin lotu za mną. GPS zapisał 967 przelecianych km.
I wtedy nad gęstym, mazurskim lasem – dostaję strzał z „bazuki”. Tak walnęło, że pomyślałem sobie, że przeleciałem nad wojskowym poligonem i ktoś poczęstował mnie z „katiuszy”.
Coś się dzieje z napędem. Kochany, sprawdzony Hirth F33, prosto od Freshów. Znam to „zwierzę”, rozumiemy się i umiem go regulować. Nigdy mnie nie zawiódł. Mamusiu !!!! Wstaję na siedzisko, filuję na napęd – i już wiem, że to koniec. Dżalaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaar!!! Rozwalił się rezonans. Silnik jeszcze pracuje, manetka zapięta do spodu, ale pomimo to opadam. Jestem nad rozległym kilkudziesięcioletnim sosnowym lasem. Szkoda sprzętu. Próbuję ocalić trajkę i glajt i wypatruję w miarę przyjaznego lądowiska. Najbliższe w zasięgu wzroku to kilkuhektarowa łąka z pasącym się stadem kilkuset krów (nadzieja, że może tylko krów). Ogony do góry i dosyć wartko spieprzają przede mną, tak jak kiedyś bizony przed plemieniem Apaczów. Ziemia. Beeeeeeeee. Szkoda L((. Bizony wracają. Już odważniejsze, ale ogony dalej w górze. Po zapoznaniu się ze sprzętem pięć obwąchuje trajkę, następna grupa zaczyna konsumować linki i glajt, a z nich najbardziej odważne próbują osrać mi sprzęt. Muszę dodać jeszcze kilkaset tysięcy pachnących, towarzyszących im much. Walka. Na szczęście byka wśród nich raczej nie było. Ale nawet gdyby był, to się zamaskował widząc moją wściekłość !!!!!! Ile zabrakło ? Sam oceń. Nowego tłumika nie zamierzam kupować. Jeśli szlachetny producent napędów Fresh Breeze zwróci mi, tylko na próżno wyjarane paliwo – zasponsoruje nowy, mam nadzieję - mniej awaryjny tłumik - to pokonam ten 1000 km z reklamą ich napędów.
Oprócz przygód. Ogromne dzięki za przyjazne nastawienie, życzliwe SMS-y informacje i porady. Tak jak i Wy, przyjaciele kocham ten sport i wspólnie mamy świra na punkcie latania.
Czyżby ktoś z Was temu zaprzeczył ???
Zdrówka wszystkim.
Calaar
P.S.
Cdn……… Jak myślicie, Calaar odpuści?

    My sądzimy, że nie odpuści i lada dzień tysiąc pęknie jak banka mydlana. A my podziwiać będziemy jeszcze bardziej wypadkową umiejętności i wytrwałości pilota skorelowaną z tak kosmicznie wielką odległością w jednym locie. Trzymamy kciuki, kibicujemy i już gratulujemy, tego, o czym wielu może jedynie marzyć....




PS. Dokładniejsze szczegóły lotu pod linkiem do TUTAJ

wtorek, 5 lipca 2011

balonowanie ?


   Patrząc na takie filmy jak ten powyższy człowiek sobie myśli, że w "balonowaniu" jest coś takiego co uspokaja, co wycisza i co jest jakąś tam rozsądną alternatywą wobec wszechobecnych silników, turkotów i wibracji mechanicznych. Tak też myślimy i my - balony są fajne, piękne, spokojne i takie dostojne. Trochę jak królowie przestrzeni, chciałoby się rzec "władcy powietrza", jednak jakoś tak głupio by to brzmiało. Bardziej chyba jak wieloryby spokojnie płynące z prądem. W końcu mają dosyć ograniczone możliwości manewru. Polecieć można, podziwiać widoki również, jednak sterować da się jedynie wysokością, a dzięki niej w ograniczonym stopniu kierunkiem lotu. I tak sobie myślę, że te widoki, to spokojne "żeglowanie" w powietrzu wynagradza wszystkie trudy rozkładania, napełniania, przewożenia i sterowania  tymi napełnionymi gorącym powietrzem "bańkami".
   Nas ciągnie jakoś do balonów i "chorujemy" na możliwość przelecenia się "w koszu". Niestety w tym naszym kraiku lot balonem nadal należy do dość drogiej zabawy, dodatkowo jakoś tak kuleje organizacja i dogranie tematu. 
   Liczyliśmy ostatnio na bliższy kontakt z baloniarstwem jednak nic z tego nie wyszło. Tuż niedaleko nas, w Toruniu już po raz drugi zorganizowano zawody balonowe. Toruń jak wiadomo ma bogate tradycje lotnicze, w miejscowym aeroklubie działa aktywnie sekcja balonowa, a w powietrzu czasami można dostrzec sunący majestatycznie balon. Jednak żeby dotrzeć do jakichkolwiek informacji, żeby dostać się do osoby "kompetentnej" w temacie trzeba już sie wykazać odpowiednią determinacją i zaangażowaniem. Pomimo aktywnego poszukiwania wiedzy w tym temacie wyniki ostatnio były mizerne. Udało się odnaleźć stronkę w sieci redagowaną specjalnie na potrzeby tej imprezy, która nawet dosyć dobrze była zrobiona. Były kontakty do organizatorów, była możliwość śledzenia trasy balonów, jednak zabrakło jej mocno aktualności. Zawody miały się rozpocząć w ostatni czwartek i pomimo fedrowania internetu nie trafiliśmy nigdzie na informację o udanym rozpoczęciu. Pogoda była nędzna (burzowa Bydgoszcz z trąbą powietrzną) i brak informacji o rozpoczęciu pozwalały myśleć, że zawody zostały odwołane. Następny dzień dosyć deszczowy był i postanowiliśmy nieco powisieć na telefonach, by uzyskać jakieś sensowne i rzeczowe wieści. Udało się w końcu porozmawiać z człowiekiem który redagował wspominaną wcześniej stronkę i okazało się, że dalszy byt imprezy jest ogólnie "nieznany", za to informacje będą wrzucane na bieżąco. Pozostałe próby kontaktu z organizatorami pozostały nieudane. 
   Biorąc pod uwagę kiepska deszczową pogodę, bajzel z wiarygodnymi informacjami i planem działania zawodów olaliśmy ową imprezę i spędziliśmy weekend po swojemu zajmując się czymś o niebo sensowniejszym, niż szukanie przysłowiowej igły w stogu siana. Jak organizacja kuleje, jak pogoda marna to mamy lesze rzeczy do roboty. A balonem jeszcze polecimy i obok Nich także polatamy. Kiedy indziej i przy jakichś lepszych informacjach. Bo te "nasze Toruńskie" to skromniutkie.
   Dziś fedrując internet w tematach "lotniczych" udało się odnaleźć filmik z imprezy o której tak smaruję powyżej. Okazało się, ze balony poleciały, że wystartowały od "naszych sąsiadów" z Mikrolotu i całym stadem przedefilowały nad naszym domem. Szkoda, że nigdzie nie było wiadomo, że takich "fajerwerków" można się spodziewać. Niestety sztuka informacji i reklamy tego jakże pięknego sportu okazała się bardzo nieskuteczna. Szkoda, ale pozostaje nam jedynie wspomniany filmik :

poniedziałek, 4 lipca 2011

pogoda....

   Co tu dużo pisać....pogoda ostatnio pod psem....rzygać się chce już tymi deszczowymi chmurami i wiatrem, który zamiast ładnie się ulatniać wieczorami kręci się jak przysłowiowy żyd po sklepie...
   Od kilku dni wilgotno, deszczowo, zimno, szaro i po prostu nieciekawie. Są niby jakieś widoki na najbliższe dni, ale któż to może wiedzieć, co to z tego całego pogodowego bajzlu wyniknie? Niby mamy lato pełną gębą, a pogoda bardziej przypomina brzydką jesień. Nędza po prostu.
   Właśnie przez tą nieciekawą aurę od kilku dni zamarł pomysł na latanie. Czekamy, wyglądamy i filujemy jakiejś dziury w tym paśmie pogodowym, by choć na godzinkę wyrwać się w niebo przy okazji nie topiąc samochodu na łące lub nie "wyżymać" glajta z powodu wilgoci na trawie. W ostatni czwartek też się czailiśmy jednak ostatecznie nic z tego nie wyszło - z ciekawostek nad Bydgoszcz zawitała nawet trąba powietrzna. Dziś coś tam na wieczór się zapowiadało, jednak chyba z tego nic nie wyjdzie. Icm i windguru zapowiadają wieczorkiem wiatr ok 3-4 metrów i dodatkowo możliwe opady. Reszcie prognoz nie wierzymy, bo na "teraz" zapowiadają piękne słońce, choć przez niebo przewalają się chmury. Czyli znowu trzeba ćwiczyć cierpliwie na "boski warun". Tylko czemu ostatnio skubaniec taki rzadki, hę ?