niedziela, 10 lipca 2011

Sobotnie dwie godzinki....

   Tak jakoś wyszło, że jakiś czas temu dostaliśmy zaproszenie na piknik lotniczy do Prabut. Niestety sytuacja z pracą niespecjalnie pozwalała ruszać się gdzieś dalej, więc z żalem musieliśmy odmówić. Mimo tak nieszczególnych okoliczności i tego, że muszę być w pobliżu firmy udało się jednak na własnym podwórku odpalić i trochę polatać po okolicy.
   Warun dopisał w sobotnie popołudnie i jakoś tak koło piątej zameldowałem się na strużalowej łące. Ładnie wykoszona, aż kusiła by się nie ociągać i wystartować w jakiś dłuższy locik. Troszkę podwiewało z kierunków zmiennych i było niesamowicie gorąco. W spiekocie przygotowałem sprzęt, zgłosiłem lot do Fisu, zameldowałem Sośnie która została w domu co i jak zamierzam i hajda w powietrze. Niestety pierwszy start spaliłem najgłupiej jak tylko mógłbym. Wiatr siadł prawie zupełnie. Odpalając napęd "zwiałem" sobie część skrzydła, potem miałem kłopot z utrzymaniem kierunku i gdy wreszcie wszystko stanęło nad głową, zamiast zaiwaniać ile pary w girach spokojnie sobie truchtałem. Efektem tego było koncertowe zarycie kolanami ziemi i wyhamowanie w pozycji "na czworaka". Nie wiem co i jak - czy byłem za mało skupiony, czy mało gotowy, czy co tam jeszcze...Nie wyszło i całe szczęście nic sobie ani sprzętowi nie zrobiłem....Kompletnie spocony i jeszcze bardziej wściekły na siebie porozkładałem wszystko na nowo, odpocząłem i tym razem już wystartowałem bez pudła.
   W powietrzu wreszcie wszystko super. Delikatny wiaterek w twarz od razu wysuszył zmartwienia i smutki związane z tym nieudanym startem. Niestety tak czasami bywa, że co któryś tam start nie wyjdzie. Teraz już byłem w powietrzu i trzeba było zająć się pilotażem i tym całym "lataniem". Nad strużalem złapałem trochę wysokości, poleciałem nad miasto i dom, by pokiwać się Sośnie robiąc kilka wingoverów i jakichś tam zakrętów tuż nad dachem. Pokiwałem, pobuziakowałem i ruszyłem w dalszą drogę - pod wiatr w stronę budowanej niedaleko autostrady. Planowałem nad "nią" polecieć do Lisewa, tam trochę powywijać i wrócić do Chełmży.



   Do A1 leciałem delikatnie pod wiatr więc odpuściłem trymery na maxa, puściłem sterówki i delikatnie korygując czasami TST, siedziałem wygodnie w uprzęży i chłonąłem widoki pól, drzew, pojedynczych chałup i jakichś tam skupionych w stada zabudowań, wiosek i wioseczek po drodze. Czasami podlatywały jaskółki by mnie poobserwować z jednej lub drugiej strony i trochę dać na siebie po spoglądać. Fajne ptaszki - takie małe czarniawe diabełki :)


   Nad autostradą typowe polskie realia sobotniego popołudnia -  budowa stoi, ani żywej duszy. Widać, że nikomu się nie spieszy do tego by wreszcie kilku kierowców dostało jako tako wygodną drogę. Ale takie różne refleksje przyszły później....Tymczasem leciałem i pstrykałem fotki kolejnym mostkom, wykopom i tym innym wiaduktom.




   W końcu doleciałem do Lisewa - tam zaplanowane były jakieś wywijasy i kilka niższych przelotów by w tej spokojnej na co dzień miejscowości pohałasować mniej lub bardziej. Miejsce do latania tym bardziej fajne, ze Lisewo jest miejscowością rodzinną Sosny i dosyć często tam bywamy by spędzać miło czas. Jednak ani razu tam nie byłem "lotem" więc w tym locie nieco postanowiłem się zrehabilitować.





   Gdy już się wystarczająco nawywijałem poleciałem dalej w stronę domu - w powietrzu spędziłem już dobrą godzinkę a czekała mnie jeszcze droga powrotna - tym razem pod wiatr. Paliwa jednak jeszcze była cała masa wiec znowu z odpuszczonymi sterówkami, rekami na "pstrykawce" leniłem się siedząc wygodnie i gapiąc na to wszystko co można zobaczyć z góry. A widoki były niczego sobie. Jeziorka mniejsze i większe, prostokąty pól skrzące się złotem, zielone łąki, ludzie przyjaźnie machający, krowy pasące się leniwie ....sielanka jakich mało. W końcu dotarłem do torów kolejowych (trasa Chełmża - Grudziądz), wziąłem je pod pachę i już prościutko do Chełmży.





   Do "domu" dotarłem dosyć szybko - sam się nawet dziwiłem, ze tak szybko. Oczywiście znowu obowiązkowe hałasowanie nad domem i Sosną w oknie i po jakims czasie poleciałem dalej. Chciałem oblecieć jeszcze całe jezioro chełmżyńskie jednak ostatecznie z tego zrezygnowałem i w połowie drogi odbiłem zobaczyć co tam u sąsiadów z Mikrolotu. Tam niestety było tak jak na niedalekiej autostradzie - cicho i spokojnie. Latało się super. Paliwa miałem jeszcze dobrych kilka litrów wiec poleciałem jeszcze raz nad Sosnę pokręcić się trochę nad domem i dać Jej znać, że nawet włócząc się po niebie nadal jestem tuż obok.Pokręciłem kilka razy "w ta i we wta" i wróciłem nad strużal, by wylądować po prawie dwugodzinnym locie. Lądowanie wyszło bardzo dobrze. Wtedy przyszedł czas na krótkie myślowe podsumowanie - wylatałem prawie dwie godzinki, solówka spaliła ok 6-7 litrów paliwa (trochę mało (?) jednak świeca ma całkiem ładny brązowy kolor) i naoglądałem się mnóstwa fajnych widoków. Wszystkiego razem przeleciałem może z 50 kilometrów latając po najbliższej okolicy. Ten lot był wstępem do kilku pomysłów odnoszących się do dalszych przelotów, jednak jest to temat na zupełnie inny wpis. W sobotę prawie wszystko wyszło tak jak chciałem, spaliłem jeden start - traktuję go jako wypadek przy pracy pokazujący które elementy należy jeszcze doszlifować. I właściwie tyle bo nie ma sensu rozpisywać się jak tam w powietrzu było fajnie.

   
   Tego trzeba doznać samemu, bo każdy czuje inaczej. Każdy ma inne doświadczenia i inaczej odczytuje te wszystkie wrażenia jakich doznaje się będąc pod niebem. Lub może w niebie ? Mnie to uszczęśliwia konkretnie.
   Zapakowałem sprzęt i ok 21 byłem w domu, przy Sośnie czyli w moim naziemnym "niebie".

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz