środa, 30 października 2013

latające przedszkolaki....

   Dziś rano obejrzałem filmik przez który morda mi się śmieje głupio i jakoś tak humor jest kosmicznie odległy od jesiennego przygnębienia, walki z sennością, coraz krótszymi dniami i rzadszym lataniem. Filmik świetnie zmontowany, z idealnie dopasowaną muzyką i pozwalający przypomnieć sobie, że każdy ma w sobie trochę dzieciaka, że dzieciństwo bywa całkiem przyjemne i że niektórzy piloci robią fantastyczne rzeczy. Dobrego oglądania :


piątek, 25 października 2013

grypowo, bez latania....

   Od kilku dni toczona walka z jesiennymi początkami grypy akurat dziś osiągnęła apogeum. Niby rano było dobrze, na tyle że nawet zapakowałem sprzęt do samochodu, jednak w miarę upływu dnia grypa zweryfikowała nieco plany.  Głowa coraz bardziej ciąży, a pulsująca w żyłach krew chce wywalić jakąś dodatkową dziurę w sercu. Do tego zimne poty, bolące stawy i ogólnie nieciekawe nastawienie do życia.
   Jakoś jednak trzeba żyć, zaś polopiryna działa cuda pozwalając jakoś normalnie funkcjonować i spędzić na łące trochę czasu, akurat tyle, by w obliczu rezygnacji z latania nacieszyć oczy widokiem latających kolegów. No bo fajne z nich chłopaki i świetni kumple, a widok paralotni i jesiennego nieba wygląda w tym zagrypionym dniu bardzo krzepiąco...




czwartek, 24 października 2013

poziom szkolenia w Polsce...

   Od dawna wiadomo jak jest. Jest różnie i chyba niezbyt kolorowo. Od bylejakości po sensownych starających się instruktorów. Zdarzają się wybitni zdolni nauczyć największego debila i tacy, którzy człowieka z wymiernym talentem szybko sprowadzą do jazdy na wózku inwalidzkim. Kursanci też się trafiają różni i różniści. Tacy chcący się czegoś nauczyć i tacy sądzący, że instruktor w kilka dni zrobi z nich orłów przestworzy. Wiadomo, że nie każdy jest doskonały, ale rolą instruktora tu sprowadzić delikwenta na ziemię, nauczyć dobrze podstaw na dobrym sprzęcie i sprawić by taki przysłowiowy "Kowalski" był dobrze kształtowany jako młody pilot. Sporo dziegciu do tego całego kotła wymieszanych osobowości i pomysłów na życie dodaje dziwaczne sformalizowanie niektórych spraw i częste towarzystwa wzajemnej adoracji nie pozwalające powiedzieć otwarcie o istniejących problemach, a tym bardziej zmierzające do ich załatwienia. 
   W efekcie mamy w Polsce totalny bajzel, maksymalnie dziurawe przepisy i zasady szkolenia, egzaminy często podobne farsie i całe tabuny adeptów latania mogących latać samodzielnie, jednak nie mających zupełnie umiejętności prawidłowego startu, że o zachowaniu w powietrzu , czy lądowaniu nawet nie wspomnę.
   Tu zdarza się, że standardem jest szkolenie kursantów "po łepkach", na starym wysłużonym sprzęcie, bez podstaw takich jak radio czy spadochron zapasowy, na uprzężach powiązanych sznurkami i połatanych ile wlezie. Na takich kursach można zapomnieć o wiedzy teoretycznej - kursant i tak jest szczęśliwy, że zrobił kilka zlotów, a egzamin ostateczni zdał, więc umie i się zna.
   O egzaminach też można napisać książkę - zdarzają się egzaminy gdzie prócz standardowego, od lat tego samego testu egzaminowani kursanci nawet nie muszą wyciągać glajtów z wora. Do tego częsta zrzutka przy egzaminie na "egzaminatora", jakieś drobne 20/50 pln od łepka za fatygę i łaskę przeegzaminowania stada ledwie coś potrafiących młodziaków i mamy prawdziwy obraz naszej paralotniowej rzeczywistości w szkoleniach.
   Mogłoby się wydawać, że jest maksymalnie tragicznie, jednak tak nie jest. Powyższe przykłady nie należą do większości, jednak niepokojące jest to, że w ogóle mają miejsce. Niepokoi także to, że tak naprawdę wielu ludzi o tym wie i nic z tym nie robią. Zwyczajowo macha się ręką, bo ten jest kolega, tamten znajomy, a jeszcze inny szkoli od 10 lat i nikt nie będzie robił mu "koło pióra". Kursanci też siedzą cicho, bo przecież wchodzą dopiero w ten skomplikowany świat pilotów i często nawet nie mają pojęcia, jak niektóre rzeczy powinny wyglądać, jak ktoś cwańszy wydymał ich portfel kasując za odwalone po łepkach szkolenie.
   Co jakiś czas powraca dyskusja o poziomie szkolenia. Jest Stowarzyszenie Instruktorów Lotniowych i Paralotniowych, któremu "z zasady" powinno zależeć na odpowiednio wysokim poziomie szkolenia/egzaminowania, jest cała zgraja ludzi, którym zależy, by każdy z zaczynających szkolenie kończył je w momencie, kiedy pozna i zrozumie ogrom wiedzy potrzebnej do samodzielnego latania i są zwykli normalni ludzie którym zależy, by szkolono jak najlepiej, jak najmądrzej i jak najmniej wypadkowo. To cieszy, tak jak kolejne inicjatywy i pomysły mające na celu poprawę poziomu szkolenia w Polsce.
   Jednym z takich pomysłów jest określenie jakości i stanu faktycznego szkolenia paralotniowego. coś na pewno trzeba zmienić, kilka patologii wyplenić i zdecydowanie podnieść poziom. Niby jest obowiązujący program i tok szkolenia, jednak nawet te skromne podstawy często nie są realizowane z powodu kosztów, olewactwa, braku czasu i najzwyklejszej głupoty.
   Każdy z nas zna pewnie takie przypadki zaniechania, błędów i grzeszków różnych ludzi. Możemy mieć na to wpływ wypełniając dostępną od niedawna ankietę dotyczącą szkolenia i umiejętności zdobytych na kursie. Niby nic takiego, zaledwie kilka stron, ale jeśli wypełni ją tylko 10% pilotów będzie znany chociaż drobny wycinek wiedzy tak potrzebnej, by coś zmienić, by przypadków opisanych powyżej było jak najmniej i by każdy młody pilot został maksymalnie dobrze wyszkolony. Jestem pewny, że statystyki wypadkowe się wtedy zmienią, ludzie będą lepiej latać i nikt "ze starych" nie będzie się obawiał kursantów krążących w tym samym kominie.
    Na sam koniec - wspomniana ankieta dostępna jest TUTAJ i apeluję do każdego czytającego naszego bloga do wypełnienia jej w zgodzie z prawdą i swoim sumieniem.

środa, 23 października 2013

grawitacja....

Byliśmy, widzieliśmy i polecamy, koniecznie w 3D. Poniżej trailer i tyle na dziś...


piątek, 18 października 2013

Airone.Pro moim typem....

   Trajkowanie to naturalna kolej rzeczy w lataniu napędowym. Wiadomo, że prędzej czy później wysiądą stawy, kręgosłup będzie trzeszczał, a dźwiganie po łące niewygodnego ciężkiego kawału żelastwa też zmęczy i jak nie zdrowie, to zwykłe lenistwo zmusi do siadania na koła. Tak jest wygodniej i chyba nieco łatwiej, a jak pomyślę, że to super patent na wspólne tandemowanie z Sylwią, to już w ogóle trzeba siąść na wózek. W związku z tym już od dłuższego czasu przymierzam się do sprawienia sobie jakiejś sensownej trajki, akuratnej do tego, by się czegoś nauczyć, zanim zacznę latać z Sosną. Takiej, która mnie nie zawiedzie, do której będę miał zaufanie i która pozwoli godnie zacząć latać pod znakiem PPGG.
   Ważne jest także, by zakup nowego sprzętu nie oznaczał konieczności wymiany napędu, skrzydła czy poszukiwań garażu w którym owe ustrojstwo się zmieści. Podsumowując, nowa trajka ma być porządna, dobrze pomyślana, lekka, sensownie składana i łatwa w ewentualnym serwisie.
   W okolicy lata nieco trajek i jest z czego wybierać. Różnych, różnistych, od takich dziwacznych wynalazków skleconych z byle jakich materiałów, przez różnych"domorosłych kowali", przy których wciąż trzeba coś naprawiać i z których wiecznie coś odpada, po super rasowe produkty uznanych światowych producentów. Jak z samochodami, które można spotkać na drogach - od starych byle jak telepiących się złomów, po piękne linie nowoczesnych fabrycznych konstrukcji.
   Jakiś czas temu znajomy namawiał mnie na samoróbę. Coś w tym jest i to jakieś rozwiązanie, jednak dla mnie niedopuszczalne z kilku powodów.Po pierwsze trzeba samemu sobie zostać projektantem, składaczem, montażystą i serwisantem.  Do tego trzeba wykombinować jak rozwiązać konstrukcję, by była odpowiednio sztywna i odpowiednio elastyczna, by nie pękała podczas jazdy. Do tego jeszcze należy mieć dostęp do odpowiednich materiałów, wiedzieć co nieco o spawaniu i mieć czas na zabawę w różne kombinacje. Po drugie moja wiedza jest zbyt nikła, by mieć odwagę potem takim sprzętem wystruganym po piwnicach hałasować nad głowami. Po trzecie taka trajka bankowo będzie cięższa od fabrycznej, a to już cecha najzupełniej niepożądana. Owszem, można coś tam zaoszczędzić, można urwać z tysiaka gotówki, jednak sens takiej oszczędności jest mocno dyskusyjny. Mało kto przy samoróbce wlicza własną pracę, godziny spędzone w różnych warsztatach i sklepach z rurami, że o kilometrach i ciągłych poprawkach nie wspominam. Bieganiny i grzebaniny całkiem sporo, stresu jeszcze więcej, efekty często mizerne, a oszczędności tak naprawdę symboliczne. Po co się męczyć i kombinować, jak za podobne pieniądze można mieć dobry produkt z gwarancją ?
   Fabryczna, gotowa do lotu trajka to wydatek na tyle niewielki, że najlepszym możliwym rozwiązaniem jest kupno gotowca. Po prostu. Choć tu także jest nieco problemów, bo trzeba sobie dobrze przemyśleć czego tak naprawdę się chce. Czy trajka lekka, składana, czy cięższa, kompozytowa, skorupowa, z klatką lub bez, z napędem "stałym" czy adoptowanym z PPG itd....
   O priorytetach pisałem wcześniej - oczekuję trajki lekkiej, składanej i dobrze współpracującej z moim napędem. Takiej, którą szybko na łące złożę, zmieszczę w samochód, jednocześnie trwałej, dobrej i mającej "to coś", ten "sznyt" sprawiający, że będzie pasować. Ważne jest także, by na wypadek jakiegoś dzwonu zapewniła odpowiedni poziom bezpieczeństwa, by dało radę sprawnie ją naprawić, wymienić uszkodzone elementy i dalej stukać nalot. Nie musi być super pancerna, bo nie zamierzam ścigać się po ugorach czy szpanować pod blokiem jaki jestem wielki pilocina, jednocześnie nie powinna być zbyt delikatna, bo przy większych nierównościach będę szorował dupskiem po ziemi.
   Trajka ma być maksymalnie prosta, przemyślana, dobrze zrobiona, trwała, do tego umożliwić maksymalnie dobry start, bezpieczne lądowanie i nie przeszkadzać podczas lotu nadmiarem jakiś rurek, drutów i innych dziwadeł. No i musi się podobać. O tym mało kto mówi, jednak każdy dobrze wie, że by dany produkt sprawiał frajdę musi się podobać. Po prostu....
   Gotowych lekkich trajek jest trochę. W różnych cenach i przedstawiających przeróżne koncepcje. Nie chcę się rozpisywać o wszystkich, bo za dużo by wyszło i mówiąc zwyczajnie byłoby nudne. Każdy znajdzie coś dla siebie, coś co mu pasuje, gra i leży.
   Na "teraz" trajką spełniającą moje wszystkie wymagania jest wózek firmy Airone.PRO.
Ma wszystko czego potrzebuję - jest świetnie wykonana, zmajstrowana z najlepszych możliwych materiałów, sprawdzona na wszelkie możliwe sposoby i zaplanowana tak, by zapewnić maksimum bezpieczeństwa. Waży na tyle mało, że nie trzeba martwić się o moc napędu czy przedział wagowy skrzydła. Złożyć ją to banał, a miejsce jakie zajmuje złożona to w ogóle minimalizm godny Japończyków. Jest odpowiednio sztywna i odpowiednio elastyczna. Na przygodnych łąkach spisuje się doskonale i świetnie sobie radzi z wybieraniem nierówności czy innych wertepów. Pozbawiono ją poważnej wady tak częstej u innych producentów - mianowicie nie przegięto z amortyzacją sprawiającą, że niektóre konkurencyjne wózki podskakują przy byle kępie trawy. Kto ma choć odrobinę oleju dobrze wie, co się dzieje ze skrzydłem nad głową i rozpędzoną skaczacą na każdej nierówności trajce. Na dokładkę łatwo można do Niej podpiąć każdy, dowolny napęd bez jakiejkolwiek ingerencji w uprząż, kąty i inne takie mecyje. Prosto, łatwo i przyjemnie. Co ważne na wypadek jakiegoś przygodnego lądowania zamiast szukać jakiegoś pomocnika z przyczepką wystarczy kilka ruchów i trajkę można wręcz wziąć pod pachę.


    Ma jeszcze jeden atut, który w pierwszym odczuciu uznałem za wadę. Składane przednie koło to chyba jedyne takie rozwiązanie na świecie i choć kiedyś pukałem się w czoło czytając o takim wynalazku, tak teraz muszę przyznać to za świetny pomysł. I niniejszym ODSZCZEKUJĘ hau hau. Już nic nie przeszkadza w robieniu zdjęć czy wciskaniu speeda. Wystarczy drobny ruch i prócz majtających się nóg nie ma przed nami niczego. Faaaajne.
   Kilka takich trajek lata w okolicy i nawet w rękach początkujących pilotów spisują się doskonale. Niejednokrotnie się przewracały jeżdżąc po różnych kartofliskach i jakoś nigdy nic niepokojącego się nie zdarzyło, a zwycięstwo w ubiegłorocznym plebiscycie Lotnicze Orły w kategorii "produkt roku" także nie jest przypadkiem. W takich konkursach decydują ludzie i ich doświadczenia z danym produktem. I to zaowocowało.

   Niektórzy ze znajomych w swoich trajkach montują dodatkowo hamulce uznając ich brak za wadę. Być może tak jest, nie chcę polemizować i dyskutować o takim rozwiązaniu. Prawda jest taka, że większość dostępnych na rynku "gotowców" takiego dodatku nie posiada i rozwiązanie takie wydaje się co najmniej dyskusyjne. Gdy latam z nóg też nie mam żadnych hamulców zdolnych zatrzymać mnie w miejscu, normalnie czasami trzeba dobiec i umiejętnie odłożyć glajta na miejsce, więc po kiego grzyba ładować coś takiego do latania z kół ? Nie lepiej dobrze, pewnie i przede wszystkim z wypracowaną odpowiednią techniką wylądować ? Nie wiem, nie znam się, ale produkt firmy Airone na tym polu także daje duże możliwości. Zamontować dodatkowy hamulec to banał i jeśli tylko uznam, że trzeba, od razu się pojawi. Grzesiek, z którym często ostatnio razem latamy temat wspaniale rozwiązał i hamulec ma :





   Hołewer, wózek Airone.Pro jest obecnie najlepszą z lekkich trajek dostępnych na naszym rynku i właśnie taką zamierzam kupić. Nie cackać się w półśrodki i nie kombinować z jakimiś dziwacznymi wynalazkami, bo najzwyczajniej nie mam na to czasu, chęci i pieniędzy. A ten wózeczek jest fajny, po prostu....

reklamówka konkret....

   Niby nic takiego, ot reklamówka, ale ta, to konkretne dwie minuty migawek zapadających w pamięć. Więc dosyć paplaniny i dobrego oglądania :


czwartek, 17 października 2013

2:1, czyli awaryjnie jest...

   Latania ciąg dalszy. Tym razem start po pracy z Wałyczyka z pomysłem powtórki lotu do Brodnicy i zrobienia "setki" przy okazji szwendaniny nad okolicą.
   Start z koszmarnym wahadłem - niesmak wobec siebie i doświadczenia, ale na usprawiedliwienie nierówna łąka i kręcący wiatr. Chwilę po starcie drobna refleksja o szczęściu i bezpieczeństwie - losowe ostrzeżenia coś znaczyć muszą. Najpierw czarny kot defiluje przed samochodem jak na paradzie, potem deszczyk w drodze na łąkę, pękają mi ulubione okulary na pochmurne dni i ostatecznie wahadło jakiego nie powstydziłby się glajciarski nowicjusz. Niby człowiek nie jest przesądny, a coś w tym jest. Takie durne myślenie z tamtych chwil.






   Ostatecznie pędzę z wiatrem do Brodnicy i w dobre czterdzieści minut jestem na miejscu. Pierwsze trzy dychy za mną. Nieco kręcenia  nad miastem i nieśpieszny lot w stronę Wąbrzeźna. Mniej więcej w tym momencie łapię łączność z latającym znajomkami - Grzesiek z Januszem odpalili z Pływaczewa i realizują wycieczkę do Golubia. U Nich też trochę mgliście, ale lecą. Janusz wspomina o wycierającym się pasku, jednak jak melduje wszystko powinno być cacy.


   Pięć kilometrów od Wąbrzeźna zapada decyzja, że spotkamy się nad miastem. Paliwa u Nich dosyć, u mnie też nadmiar, więc nie powinno być problemów, tym bardziej, że latać niedaleko a sobie nie pomachać to jakoś nie halo.
   W końcu się widzimy, jednak ze wspólnego latania wychodzą nici. Janusz przyziemia na jakimś polu tuż przy lesie. Przyziemił bezpiecznie i w chyba najlepszym w tym momencie miejscu z powodu paska. Jak melduje "jeden pękł, drugi prawie". Niestety stara prawda o tym, że gdy tylko coś zaczyna szwankować trzeba wracać i szybko lądować po raz kolejny pokazała zęby. Dobrze, że nic nikomu się nie stało i było gdzie lądować.


   Łączność jest, nieco gadaniny i ustalamy, że Grzesiek wyląduje w Wałyczyku położonym może z 800 metrów dalej i zorganizuje dla Janusza transport. Ja polatam jeszcze, by w razie problemów podprowadzić kierowcę z samochodem centralnie nad miejsce niefortunnej "awaryi".


   Grzesiek ląduje, ja latam i tak dobre pół godziny wyglądając transportowca. Ostatecznie jest, radiowa bateria pada, jednak jakoś udaje się doprowadzić gościa na miejsce. Janusza w tym czasie otoczyli miejscowi - w końcu nieczęsto zdarza się by komuś coś rozleciało się w powietrzu zmuszając do lądowania mimo woli. Pakują się, wiec moje kręcenie się nad nimi niczego już nie wniesie.
   Wracam do Wałyczyka gdzie ląduję po dwóch podejściach. Na dole nic nie wieje więc długo szybuję zanim poczuję ziemię pod nogami. Krótkie spojrzenie na gps i na liczniku grubo ponad setka kilometrów w trakcie trzech godzin lotu. Dobrze jest, plan zrealizowany.
   Drałuję do Grześka, który musi wystartować by wrócić do siebie, do Pływaczewa. Ostatecznie nic z tego nie wychodzi - świeżutka szarpaczka za dziewięć stów, jaką zamontował w swoim JPXie okazała się badziewiem i tandetą. Prawie tysiak zainwestowany i powtórka problemów z nędznym osprzętem Jego napędu. Niesmak z powodu ciągłego drenowania naszych kieszeni przez tzw. producentów.
   Druga tego dnia awaria uziemia kolejnego pilota i wezwany na pomoc Januszowi kierowca musi zgarnąć jeszcze jednego osobnika. Z nas trzech jedynie mnie ominęły problemy ze sprzętem i stąd tytuł tego wpisu. Dwa jeden dla awaryjności cholera.....

środa, 16 października 2013

tym razem u siebie....

   Październikowe latanie w pełni. Ostatnio jakoś tak ciągle coś wypadało, że zamiast latać u siebie wciąż gdzieś się włóczyłem nad innymi okolicami. Passa taka i trzeba było to w końcu zmienić. Wtorek był idealnym dniem na odwrócenie tej tendencji i jakimś sensownym lotem wokół własnego podwórka.
   Z urlopu zostały strzępki więc prościutko z pracy uderzyłem na świeżo wygoloną łąkę w Pigży i krótko po drugiej odpalam. Lekki wiatr i piękne błękitne niebo, a ziemia aż razi całą paletą jesiennych kolorów. Ech lubię takie jesienne widoki. Oczywiście aparat w rękach i jak zwykle kilka obrazków :







   Po prawie półtorej godzinie latania przyziemiłem w Pigży po regionalnej wycieczce w jednych z najlepszych ostatnio pogodowo dni. I choć warunki były kosmicznie dalekie od masełka, to lot ten zapadnie w pamięć jako jeden z nafajniejszych w ostatnich dniach. Koncertowych takich...

poniedziałek, 14 października 2013

warun do kitu, Bydgoszcz rulezzz....

   Dziś jestem obrażony, zły i ogólnie zniesmaczony warunem. Od rana miało być słonecznie i słabowiatrowo, idealnie by zrobić jakiś ambitniejszy, dłuższy i ciekawszy lot. Już od wczoraj trasa czekała gotowa, strefy sprawdzone, paliwo skalkulowane, Grzesiek ugadany, prognozy idealne, a wyszło jak zwykle, gdy człowiek coś zaplanuje i ustawi. Zaszwankowała pogoda spowijając wszystko grubą wilgotną warstwą mgły. Niby to tylko mgła, nad mgłą też przecież się lata, niby w końcu opadnie. Tyle, że trasa wyliczona na parogodzinny lot z widzialnością ziemi i odwiedzenie kilku fajnych miejscówek, a wspomniana mgła wisi do południa i ani myśli znikać. Nędza pogodowa ostatecznie powoduje zmianę planów i wycieczkę naziemną do Bydgoszczy.




   Godzinę później spacerujemy po centrum chłonąc widoki miasta nieśmiało ogrzewanego wychodzącym słońcem. Oczywiście aparat w łapki i nieco zdjęć widoków typowych jak powyżej lub zupełnie wyjątkowych, takich jak miejscowy szalet czy lokalny żebrak zbierający datki za pomocą patelni (?)...



   Oczywiście jest jeszcze całkiem sporo takich różnych ciekawostek, sporo miejsc i zakątków o których wypadałoby wspomnieć. Bydgoszcz niewątpliwie bardzo różnorodnym miastem jest i każdy miłośnik miejskiej przestrzeni znajdzie tu coś dla siebie. Bydgoszcz dynamicznie się rozwija nie tracąc swojego charakteru, miasta różnorodnego i ciekawego. W centrum zrobiliśmy dobre kilkanaście kilometrów chłonąc jesienne widoki ile tylko wlezie. I było kosmicznie fajnie, o wiele lepiej niż na jakiejś zamglonej zawilgoconej łące oczekując, aż ta cholerna poranna mgła łaskawie opadnie....

piątek, 11 października 2013

PINKA i dzieciaki....

   Kilka miesięcy temu mowa była o Pince - "lotniskowym" psiaku z Wałyczyka. Podczas ostatniej wizyty w tamtym miejscu okazało się, że Pinka się oszczeniła i są tam już kolejne dwa lotniskowe psy. Szczeniaki te, pomimo początkowej nieufności wielce fajne są. I choć zostały już wirtualne zaadoptowane, to warto przy okazji latania z Wałyczyka podrzucić tam worek karmy czy innych smakołyków specjalnie dla tych sympatycznych zwierzaków.....






czwartek, 10 października 2013

Roll Over first time in Poland, czyli Nemo daje rade....

   O tym że "Dudkowe skrzydła" świetne są nie trzeba nikomu przypominać. Skrzydła napędowe mają swoją renomę i wiadomo, że to najlepsze skrzydła tego typu na świecie. Nie inaczej z resztą glajtów tego producenta. I nawet poczciwe Nemo, choć traktowane czasami nieco po macoszemu radzi sobie całkiem fajnie. Poniżej filmik gdzie można zobaczyć Nemo2 w starcie z dość nietypowego miejsca. Dobrego oglądania :


środa, 9 października 2013

Brodnica po raz kolejny...

   Jakoś tak wypadło, że z Wałyczyka długo nie lataliśmy i gdy pojawił się pomysł latania nad Brodnicą od razu do głowy wbiło się to startowisko. Konkretnie przyjazna, porządna łąka i serdeczni, zawsze sympatyczni, gościnni właściciele sprawiają, że z Wałyczyka każda wyprawa udana jest od samego początku. Tak też było i tym razem. Szybkie wyjście z pracy, ekspresowo pokonany dystans czterdziestu kilometrów, szpejenie, przyjazd kumpli i ostatecznie start nieco przed piętnastą.
   Trzydzieści kilometrów do Brodnicy zrobiliśmy w niecałą godzinkę. Boczny wiatr i lekkie rodeo zmuszało do odpuszczenia trymerów, jednak Buran pruł powietrze całkiem fajnie. Pod nogami wyraźna jesień, nad głową szare chmury i gdzieniegdzie przebijające się słońce. Ogólnie latanie jak w listopadzie, choć to nawet nie połowa października.




   W drodze powrotnej natknęliśmy się na jakiegoś miejscowego pilota na niebieskim Nemo. Nieco latania razem i "obcy" ląduje w Małkach na jakimś zaoranym polu. Grzesiek z Januszem odlecieli nad Wąbrzeźno, a ja w tym czasie powoli wracam nad Wałyczyk. Powrót wyraźnie szybszy - coś w tym jest, że gdy się wraca jakoś tak czas przyspiesza. Ląduje może w dziesięć minut po kolegach radosny jak młody źrebak. Ponad dwie godziny w powietrzu robią swoje i frajda z wycieczki jet przeogromna. Choć chce mi się latać jeszcze składam klamoty. Jeszcze tradycyjna szybka kawa w gościnie u gospodarzy i pruję do domu, do Sosny....


wtorek, 8 października 2013

HOT DOG Toruń....

   Poniedziałkowe popołudnie z powodów różnistych zaskoczyło nas konkretnym głodem w jednej z toruńskich galerii handlowych. Pora ta, to jak wiadomo najwyższy czas na zarzucenie jakiegoś sensownego posiłku i uciszenie grających marsza kiszek. Galeria COPERNICUS oferuje szereg różnych jadłodajni, jednak jakoś na rybę, chinola czy innego kebaba chęci nie udało się odnaleźć. Drobna konsternacja, głód i nijaki wybór popchnął nas w kierunku lokalnej nowinki, czyli świeżo otwartej wysepki z hotdogami.
   Krótka rozmowa ze sprzedawcą/kucharzem, chwilka zastanowienia i decyzja zapadła - przetestujemy i zobaczymy, jak nam smakują owe cuda.


   Do wyboru kilka różnych opcji różniących się rodzajem "wkładki" (kabanos, parówka lub kiełbaska "wege") wciśniętej w bułkę z grzybowym farszem, ogórkiem, sosem i posypkę z prażonej cebulki. Do tego rzecz jasna świeżutko wyciśnięte soki. Miło.
    Przetestowaliśmy wszystko i wypadałoby napisać kilka słów - same hot dogi pomimo swojej wysokiej ceny zasłużyły na uznanie za smak i pomysł. Farsz grzybowy świetnie komponuje się z parówką i  kabanosem. Parówka sojowa z wersji "wege" jakoś nie powaliła na kolana, ale fajno, że jest opcja dla bezmięsnych skazanych dotychczas na jakieś okrojone dania lub zwykłe surówki. Ogólnie pysznie i smacznie.
   By nie było tak kolorowo jest także jeden minus - prawdopodobnie z powodu wcześniejszego podgrzania w mikrofali bułki były gumowate. Gdyby zastosować opiekacz, problemu by nie było. Poza tym wszystko git malina.
   Dodatkowo ogromnym atutem jest sympatyczny sprzedawca potrafiący sprawić, iż jedzenie smakuje jakoś tak lepiej, humor jest jeszcze lepszy, a człowiek cieszy się, że poznał człowieka z pasją. To kolosalna odmiana w stosunku do wiecznie zabieganych, nijakich sprzedawców z sąsiednich "sieciówek", a hot dogi serwowane w tym miejscu zaliczamy do najlepszych w Toruniu, porównywalnych jedynie do tych ze stacji ORLENU i rzecz jasna domowych robionych zawsze tak jak chcemy, lubimy i jak nam smakuje......

poniedziałek, 7 października 2013

niedzielny warun...

   Wczorajsza pogoda była nijaka. Prognozy wieszczyły całodzienny fajny warun, paliwa był nadmiar, czas też zaklepany, plan ustawiony na dwa dłuższe przeloty, a tak po prawdzie pogoda sprawiła konkretnego psikusa i nie pozwoliła na zbyt wiele.
   Na łące zameldowałem się koło dziesiątej rano i przez półtorej godziny czekaliśy na jednego ze znajomków. Kanapki, kawa i rozmowy o lataniu. Pogoda taka sobie - niskie chmury i lekki wiaterek. W pewnym momencie mieliśmy dosyć oczekiwania, szpejenie, start i ledwie kilka minut w powietrzu. Szybkie lądowanie z powodu osiadającej nisko mgły i dosyć intensywnej mżawki. Kolejne dwie godziny czekania i jakoś koło czternastej kolejny start. Przejaśniło się na tyle, ze jest już dobrze. Takie kilkanaście minut dla rozprostowania kości i rozgrzania rąk. Kolejne lądowanie i decyzja o locie do Chełmży.




   Lot do domu wypadł pod wiatr. Nisko, mgliście, wilgotno i powoli. Jesień w tej gorszej odsłonie. Kilka kilometrów przed Chełmżą nawiązujemy kontakt radiowy z Sylwią i o wiele lepiej się leci gdy słychać ukochany głos w słuchawkach. Pogoda też się nieco poprawia - mgła rzednie, widać coraz lepiej, a nawet nieśmiało pojawia się słońce.



 

   Kilka kręgów nad domem, machanie łapkami, trochę wygłupów i spieszny powrót do Pływaczewa. Czas upływa i nie wiadomo jak pogoda na miejscu. Ostatecznie rano też było dobrze, a mżawka i mgła zaskoczyła zupełnie. Jednak z wiatrem pędzę niczym wyścigówka i w dobre pół godziny jestem znów nad łąką, gdzie kręci się już kilka glajtów.




   Kilka razy pokręciłem się i ja. By wpisać "w kajet" jakiś sensowny wynik postawiam zostawić takie kręcenie się w kółko i jeszcze gdzieś polecieć. Naturalnym wyborem jest Kowalewo Pomorskie. Linia kolejowa "pod pachę" i jestem na miejscu. Latam dookoła miasta, zahaczam o nieszczęśliwą dla mnie łąkę, gdzie kiedyś nie udało mi się wystartować. Rękaw stoi, leżą klamoty więc Sławek też tego dnia latał, jednak nigdzie się nie minęliśmy.
   Trochę latania nad Kowalewem i nieśpieszny powrót nad łąkę. Trzecie tego dnia lądowanie po dwu i półgodzinnym locie w warunkach dalece odległych od złotej polskiej jesieni. Ale było fajnie, nalot się powiększył, doświadczenie wzrosło, a latanie konkretnie fajne było.