czwartek, 17 października 2013

2:1, czyli awaryjnie jest...

   Latania ciąg dalszy. Tym razem start po pracy z Wałyczyka z pomysłem powtórki lotu do Brodnicy i zrobienia "setki" przy okazji szwendaniny nad okolicą.
   Start z koszmarnym wahadłem - niesmak wobec siebie i doświadczenia, ale na usprawiedliwienie nierówna łąka i kręcący wiatr. Chwilę po starcie drobna refleksja o szczęściu i bezpieczeństwie - losowe ostrzeżenia coś znaczyć muszą. Najpierw czarny kot defiluje przed samochodem jak na paradzie, potem deszczyk w drodze na łąkę, pękają mi ulubione okulary na pochmurne dni i ostatecznie wahadło jakiego nie powstydziłby się glajciarski nowicjusz. Niby człowiek nie jest przesądny, a coś w tym jest. Takie durne myślenie z tamtych chwil.






   Ostatecznie pędzę z wiatrem do Brodnicy i w dobre czterdzieści minut jestem na miejscu. Pierwsze trzy dychy za mną. Nieco kręcenia  nad miastem i nieśpieszny lot w stronę Wąbrzeźna. Mniej więcej w tym momencie łapię łączność z latającym znajomkami - Grzesiek z Januszem odpalili z Pływaczewa i realizują wycieczkę do Golubia. U Nich też trochę mgliście, ale lecą. Janusz wspomina o wycierającym się pasku, jednak jak melduje wszystko powinno być cacy.


   Pięć kilometrów od Wąbrzeźna zapada decyzja, że spotkamy się nad miastem. Paliwa u Nich dosyć, u mnie też nadmiar, więc nie powinno być problemów, tym bardziej, że latać niedaleko a sobie nie pomachać to jakoś nie halo.
   W końcu się widzimy, jednak ze wspólnego latania wychodzą nici. Janusz przyziemia na jakimś polu tuż przy lesie. Przyziemił bezpiecznie i w chyba najlepszym w tym momencie miejscu z powodu paska. Jak melduje "jeden pękł, drugi prawie". Niestety stara prawda o tym, że gdy tylko coś zaczyna szwankować trzeba wracać i szybko lądować po raz kolejny pokazała zęby. Dobrze, że nic nikomu się nie stało i było gdzie lądować.


   Łączność jest, nieco gadaniny i ustalamy, że Grzesiek wyląduje w Wałyczyku położonym może z 800 metrów dalej i zorganizuje dla Janusza transport. Ja polatam jeszcze, by w razie problemów podprowadzić kierowcę z samochodem centralnie nad miejsce niefortunnej "awaryi".


   Grzesiek ląduje, ja latam i tak dobre pół godziny wyglądając transportowca. Ostatecznie jest, radiowa bateria pada, jednak jakoś udaje się doprowadzić gościa na miejsce. Janusza w tym czasie otoczyli miejscowi - w końcu nieczęsto zdarza się by komuś coś rozleciało się w powietrzu zmuszając do lądowania mimo woli. Pakują się, wiec moje kręcenie się nad nimi niczego już nie wniesie.
   Wracam do Wałyczyka gdzie ląduję po dwóch podejściach. Na dole nic nie wieje więc długo szybuję zanim poczuję ziemię pod nogami. Krótkie spojrzenie na gps i na liczniku grubo ponad setka kilometrów w trakcie trzech godzin lotu. Dobrze jest, plan zrealizowany.
   Drałuję do Grześka, który musi wystartować by wrócić do siebie, do Pływaczewa. Ostatecznie nic z tego nie wychodzi - świeżutka szarpaczka za dziewięć stów, jaką zamontował w swoim JPXie okazała się badziewiem i tandetą. Prawie tysiak zainwestowany i powtórka problemów z nędznym osprzętem Jego napędu. Niesmak z powodu ciągłego drenowania naszych kieszeni przez tzw. producentów.
   Druga tego dnia awaria uziemia kolejnego pilota i wezwany na pomoc Januszowi kierowca musi zgarnąć jeszcze jednego osobnika. Z nas trzech jedynie mnie ominęły problemy ze sprzętem i stąd tytuł tego wpisu. Dwa jeden dla awaryjności cholera.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz