niedziela, 27 listopada 2011

Kolejna odsłona Naszych ulubionych kotów


Filmiki  z kotem Simona stały się już tradycją umieszczania tych filmików na blogu dlatego też poniżej prezentujemy kolejną produkcję.


poniedziałek, 21 listopada 2011

extremalna niedziela...

Minęła niedziela...nielotna, a jednak ekstremalna...
   Fajowa, wesoła i w ogóle pojechana po bandzie. Duży wkład w ową ekstremalność miał chyba najlepszy aktualnie polski kabaret czyli NeoNówka. Właśnie w niedzielne popołudnie udało się "ich" zobaczyć wreszcie na żywo w najnowszym programie "theSejm". Prawie dwie godziny śmiechu, chichrania i klaskania z uciechy. Uśmialiśmy się niemożliwie i trzeba przyznać, że są cholernie dobrzy w tym co robią. Poniżej krótka próbka, tak by "ci niezorientowani" wiedzieli kogo tak tu chwalę :

piątek, 18 listopada 2011

Jesień pełną gębą...

   Od ostatniego tak udanego lotu minęło już kilka dni. I właściwie od owego lotu pogoda jest do kitu, do bani, nędzna i kijowa. Mgliście, wilgotno i ponuro.
   Chęci do latania przeogromne, jednak aura średnio na to pozwala. Może to i dobrze - chyba nie warto moczyć skrzydła w imię spędzenia kilkudziesięciu minut w powietrzu tak wyraźnie nieciekawym. Najbliższe dni są w miarę luźne i mam nadzieję, że coś się wyklaruje - taki jakiś choć jeden dzień, w którym podstawy chmur wzniosą się o kilkaset metrów, mgły ustąpią i pozwolą na wypalenie kilku litrów paliwa.
   I tyle na dziś. Czekamy na lepszą pogodę, gwiazdkę i pierwsze oddechy wiosny.....

poniedziałek, 14 listopada 2011

Już ja Wam pokaże......

I pokazał....Dobrego oglądania :

niedziela, 13 listopada 2011

przelotowa setka.....

   Kilka dni temu pisałem o przygotowaniach do wciąż odkładanego przelotu do Wąbrzeźna. Już od dawna miałem polecieć w tamtą stronę, jednak wciąż coś stawało na przeszkodzie. Pod koniec ostatniego tygodnia przyszedł piękny rozległy jesienny wyż który dobrze wróżył temu przedsięwzięciu. Dodatkowo od jakiegoś czasu "czułem w kościach", że jestem coraz bardziej gotowy do lotu, który ma być z zasady długi, daleki i możliwie długotrwały. Taki trochę rekordowy.
   W sobotni poranek, po zapakowaniu się w więcej niż zazwyczaj warstw odzieży "lotniczej" wyruszyłem na łąkę by wystartować i polecieć w trasę zaplanowana jako "mały trójkąt" - czyli Strużal - Wąbrzeźno - Lisewo - Strużal.
   Zatankowany pod korek startowałem nieco po dziesiątej, by po kilkunastu krokach być znowu w powietrzu. Pogoda idealna - bezchmurnie, leciuteńki wiaterek z południowego wschodu. Krótki przelot nad Sosnę, która, gdy ja oddawałem się swoim fanaberiom, zajęła się domowymi działaniami i dokonywała jesiennych porządków. Pokrążyłem, pokręciłem, pokiwałem, powysyłałem buziaków i poleciałem dalej zostawiając Chełmżę za sobą i prąc dalej pracowicie w stronę pierwszego punktu czyli Wąbrzeźna. W okolicach Ryńska spotkałem się "powietrznie" z Cześkiem, który swoją trajką podpiętą pod piękną pomarańczową syntezę wyleciał mi na spotkanie byśmy kawałek polecieli razem. Teraz już we dwóch pyrkaliśmy po niebie zasuwając w kierunku Wąbrzeźna by przelecieć nad Wałyczykiem - miejscem w którym latem Czesław współorganizował piknik zasługujący na miano najlepszej imprezy plenerowej kilku ostatnich lat. Świetne miejsce, świetne latanie i świetni ludzie powodują, że o tamtej miejscówce nie myśli się inaczej jak tylko bardzo pozytywnie. Plan "roboczy" przewidywał możliwość lądowania i wypicia tam gorącej herbatki, jednak akcja "życiowy rekord" wzięła górę i postanowiłem nie lądować. Jeszcze przecież niejedna okazja będzie, a dzień w którym mam szansę latać dłużej i dalej niż kiedykolwiek do tej pory może  tak szybko nie nadejść....





   Pokręciliśmy się nad Wałyczykiem i sunęliśmy dalej. Skrystalizował się pomysł zweryfikowania nieco planu lotu i wzbogacenia założonej trasy o lot do Golubia Dobrzynia - krótki rzut okiem na "baniak", soku zostało jakieś 8 litrów więc szybka decyzja - LECIM.  Do Golubia lot pod wiatr, jednak bez żadnych niespodzianek - czyste rozkoszowanie się widokami pól, wiejskich chałup i krążącego wokół mnie Czesława - nawet na odpuszczonych trymerach mój Buran jest ślamazarą w porównaniu do Jego Syntezy.




   Pięknie się leciało i może w pół godziny zawitaliśmy nad miasto i górujący nad nim zamek. Już dawno chciałem tam polatać i tak oto trafiliśmy nad to piękne miasteczko. Piękne z góry, bo niestety podczas przejazdu kołowego wygląda tak jak większość polskich miasteczek - zaniedbane, dziurawe, odrapane i wręcz proszące o jakąś porządną inwestycje czy rewitalizację. Polataliśmy trochę nad malowniczym zamkiem, popstrykaliśmy trochę fotek i polecieliśmy chłonąć widoki wijącej się jak jakiś ruchliwy wąż Drwęcy. Piękna rzeczka zawijała i aż kusiła do zejścia na kilka metrów i przelecenia wzdłuż jej malowniczego koryta. Nic z tego jednak - w głowie cały czas trasa i przelot się tliły więc nie było czasu na wygibasy. Tak polatać jeszcze przyjdzie czas - teraz zadowoliliśmy się lotem na kilkudziesieciu metrach i gdy nasyciliśmy się widokiem ruszyliśmy w drogę powrotną - do Wąbrzeźna.




   Teraz lot z wiatrem - odpuszczone sterówki, w łapkach aparat i kolejne chłoniecie widoków pól, chałup, wsi i gdzieniegdzie nitek szos. Pełen luz i relaks. Krótko przed "miastem" aparat zaczął informować, że już nie pstryka, że się rozładował i już nie chce. Trochę kombinując udało się jeszcze reanimować pstrykawke by zrobić jeszcze kilka w miarę normalnych zdjęć tych wszystkich fajnych widoków które były nam dane "na trasie".





   Przelecieliśmy razem nad malowniczym, położonym pomiędzy jeziorami Wąbrzeźnem, i od mniej więcej tego momentu leciałem dalej sam. Paliwa miałem nieco mniej niż połowę, wiatr lekko w plecy więc nic nie stało na przeszkodzie, by kontynuować zaplanowaną wcześniej trasę. Nawet specjalnie nie marzłem - no ale kilka warstw porządnej odzieży, dwie pary skarpet i zimowe rękawice czynią cuda. Jedyny mankament to cyklicznie strajkujący aparat, bo zależało mi na zrobieniu zdjęć okolicznym wsiom i miasteczkom. No i do tego dzięki fotkom można zatrzymać "daną chwilę" na trochę dłużej. Przeleciałem nad Płużnicą, potem autostradą i dotarłem nad Lisewo.



   Tu obowiązkowe fikołki nad rodzinnym domem Sosny, kilka vingoverów, zakrętasów i mając jeszcze dobre 4 litry "soku" zacząłem lecieć do Chełmży. Może w połowie tego odcinka zaczęła wyłaniać się z mglistej poświaty jaką otulona była ziemia. Właściwie dosyć szybko doleciałem nad dom i znowu serią powietrznych fikołków zameldowałem jak bardzo mi się stęskniło, jak fajnie mieć na liczniku ponad 100 kilometrów i jak miło jest wreszcie wrócić do domu. Troszkę pogadaliśmy na radyjku, troszkę powywijałem i poleciałem zaliczyć jeszcze dwa punkty tego programu -  zerknąć na mecz piłki kopanej lokalnego zespołu z "kimśtam" i zajrzeć nad rozłożony na drugim końcu miasta cyrk Krasnal.





   Przeleciałem nad miastem, zawitałem nad miejski stadion, poleciałem nad cyrkowców i powoli zacząłem myśleć o lądowaniu na Strużalu. Lądować powoli wypadało, jednak paliwo w baku i prześwietne warunki jakoś tak kusiły do dalszego latania. Cholernie dobrze mi było w powietrzu i czułem się z tym świetnie. Tak jak powinno być. Cóż - nie chciało mi się latać dookoła jeziora i niespecjalnie miałem ochotę na wyprawę gdzieś dalej - wydumałem, że polecę nad sąsiadów z Kuczwał, zobaczę jak tam "ich działania lotnicze" i wrócę nad Strużal, by wreszcie wylądować.
    Poleciałem, wróciłem i przymierzyłem się do lądowania. Wiatr tym razem nieco mocniejszy niż rano i niestety z najgorszego chyba na tą łąkę kierunku - zza jedynych dużych drzew. W związku z tym samo przyziemienie wypadało w delikatnych rotorach, jednak nie na tyle trudnych by się nie dało. Trzeba było tylko pilnować, by odpowiednio delikatnie pracować sterówkami i nie przekombinować za bardzo. W efekcie wylądowałem bez problemów - może troszkę z bocznym wiatrem i trochę chyba za mało "wytrzymałem" jednak przy tych warunkach wolałem nie kombinować. Oczywiście się trochę czepiam bo zawsze można zrobić coś lepiej niż się akurat zrobiło. Ostatecznie byłem na ziemi - lądowanie dobre, skrzydło ładnie położone na ziemi i w końcu przyszedł czas na telefon do Sosny i meldunek, że "wreszcie" wylądowałem. Zadzwoniłem też do FISu by tam zgłosić zakończenie i "tam" chyba także czuli mój entuzjazm - ucięliśmy sobie nawet ciekawą pogawędkę o temperaturze, warunkach w powietrzu itd. Wielce miło.
   Wylądowałem po ponad trzech godzinach (3h28min) podczas których przeleciałem 130 kilometrów. W baku zostały jeszcze jakieś dwa litry benzynki, zatem spalanie wyszło nieco poniżej 3 litrów na godzine.
   Wynik jakiego się nie spodziewałem i który pokazuje, że można latać daleko i długo nawet w tak niewdzięczną temperaturowo porę jak późna jesień. Wszystko zależy od przygotowania, pogody i dnia. Pewnie można trzasnąć nawet lepszy wynik, jednak dla mnie to co się udało zrobić tego dnia w zupełności wystarczy. Ja zrobiłem swoją pierwszą "setkę PPG" i z tego powodu radocha jest konkretna.....

piątek, 11 listopada 2011

wypad na rogale...czyli jemy "po marcińsku"......

   "Narodowe święto niepodległości" lub jak kto woli "dogadzanie narodowym kompleksom" poprzez organizowanie różnego rodzaju zadym, marszów, pochodów i mszy spędziliśmy po naszemu. Przemierzając ten nasz kraik zwany Polską w poszukiwaniu czegoś, co sprawi, iż ten dzień należeć będzie do dni wyjątkowych, fajnych i takich wielce pozytywnych.
   Zalani wszelkiego rodzaju bełkotem  wychwalającym takich i innych bohaterów wybraliśmy wypad do Poznania, gdzie jak co roku w dniu narodowego świętowania urządza się święto ulicy Św.Marcin.  Na miejscu byliśmy przed południem i po odnalezieniu w gąszczu ulic starówki miejsca parkingowego ruszyliśmy na łowy. Zamierzaliśmy upolować tą dobrą atmosferę, kilka znanych i lubianych rogali marcińskich i nasycić się do woli świętem tak klasycznie odmiennym od tej "narodowej sraczki".



   Tłum był konkretny, bo stoiska z cukierniczymi specjałami ktoś umiejscowił na tyle bezmyślnie, że  skutkowało to tłumem przy straganach i luzem na reszcie ulicy. Oczywiście ulica została zamknięta i można było łazić wzdłóż i wszerz, jednak rogale, słodycze, lizaki i te inne kulinaria zdecydowanie przyciągały najwięcej chętnych. Przyciągały rzecz jasna i nas :)




   Przemaszerowaliśmy wzdłuż owych straganów kupując co jakiś czas kilka rogali, posyciliśmy się widokami tłumu, posłuchaliśmy bajek czytanych przez znanego z telewizji Friedmana, pobyliśmy, pojedliśmy i gdy już poczuliśmy, że wystarczy radykalnie zmieniliśmy klimat obdarowując McDonalda kasą ze pyszne gorące napoje.






   Odnaleźliśmy cytrusia i rozpoczęliśmy dalszą część włóczęgi. Dzień był fajny, nas nosiło więc postanowiliśmy wrócić do domu nieco okrężną drogą tak by rozdać kilka tych jakże wyjątkowych rogali najbliższej rodzinie. Taka nasza drobna niespodzianka, oddech czegoś świeżego, pysznego i pozytywnego w dniu który kojarzy się chyba od zawsze z zadymami i kłótniami środowisk prawicowych z wszelkimi innymi.
   W końcu dotarliśmy do domu i w ramach późnego obiadu/wczesnej kolacji oczywiście zjedliśmy wzmiankowane wcześniej rogale. Tak jak w tłusty czwartek je się przede wszystkim pączki, tak my postanowiliśmy, że jedenastego listopada będziemy wcinać przede wszystkim rogale Marcińskie.
Są pyszne i wielce wyjątkowe :)


I tak na zakończenie - okazało się, że co niektórzy Polacy nie potrafią świętować i wolą wieśniackie zabawy w zadymy, pochody, flagi, pochodnie i inne takie przejawy debilizmu. Jedni się obnoszą z czymś tam, inni protestują, jeszcze inni wymachują łapkami w faszystowskich pozdrowieniach. A wszystko pod płaszczykiem dumy z tego, że są polakami, jakimś narodem wybranym czy czymś tam jeszcze innym.....Żenada konkretna.....
    Grunt, że nam się udało trafić do miasta w którym rzeczywiście świętowano, w którym było bardzo sympatycznie i zdobyliśmy trochę tak fajnych słodkości. Tak jak u nich powinno się świętować, tak się buduje radość i dumę z tego kim się jest i gdzie się żyje....Nie zaś w sposób w jaki robiło się np. w Warszawie.....

czwartek, 10 listopada 2011

plan na mały przelot....

   Właśnie zapadły decyzje o realizacji dawnego pomysłu. Pomysłu by wystartować ze Strużala i przelecieć w odwiedziny do Czesława z Wąbrzeźna. Planujemy wystrzelić w najbliższą sobotę zatankowani "pod korek" - polecieć do Wąbrzeźna, pokręcić się nad miastem, a potem wrócić z drobnymi korektami po trasie zależnie od warunków (może nawet zahaczymy o Lisewo). Jak na razie pogoda zapowiadana całkiem dobra, zaanonsowali się kolejni piloci więc szykuje się ciekawy weekend. Zobaczymy jeszcze jak to wszystko wyjdzie w praniu, czy wszystko się uda, czy nic tam nie wyskoczy z jakimś problemem i czy damy radę trzasnąć te kilkadziesiąt kilometrów w temperaturze bliskiej zera. Zobaczymy co to będzie ale wierze, że i tym razem wszystko ładnie wyjdzie.... Tyle w temacie planu na przelot...

środa, 9 listopada 2011

mgła, fog i te inne kłaczki....

   Wtorek miał być lotny. Jednak mało która prognoza wspominała o gęstej jak mleko mgle zalegającej przez cały dzień nad okolicą, która miała zostać nawiedzona widokiem biało szarawego Burana z podczepioną pod Niego moją skromną osobą. Podczas odwożenia Sosny do pracy nastąpiła więc kolosalna zmiana planów i terminów. Chełmno przywitało nas taką białą mazią, że nie było wyjścia jak tylko podkulić ogon, zrezygnować z latania nad tymi rejonami i wrócić do Chełmży z nadzieją, że stary dobry Strużal nie jest zbytnio zarośnięty.
   Gdy dojechałem na miejsce mgły właściwie nie było, a cała łąka przywitała widokiem świeżo skoszonej trawy, lekko wyrównanymi nierównościami i chyba idealnymi warunkami do startu na chyba wszystkie kierunki. Krótkie podsumowanie warunków i po spacerku po łączce została wypracowana decyzja - zamiast odpalić rano nad Chełmnem, polatam po południu nad "swoimi śmieciami". Zresztą od dłuższego czasu nie startowałem "u siebie", wobec czego trzeba było to jakoś nadrobić. Wróciłem do domu, trochę się pokrzątałem i pojechałem odebrać moją życiową połówkę. Oczywiście w Chełmnie cały czas gęsta jak jasna cholera mgła. Znaczy to, że podjąłem chyba najlepszą decyzję postanawiając zmienić miejsce i czas.
   Pozałatwialiśmy kilka spraw i jakoś tak koło czternastej byłem na "wesołej osłonecznionej trawce" powoli przygotowując się do lotu. Telefon do "kumpli okolicznych pilotów" i już było wiadomo, że tego dnia nie będę nad Chełmżą latał samotnie.
   Wyszpeiłem się i w anemicznym wiaterku wystartowałem do pierwszego w tym dniu lotu. Zaplanowany był jako lokalny i nie było żadnych kombinacji w zmianie owego planu. W chwilkę po nabraniu jako takiej wysokości poleciałem nad dom by pofiglować nad Sosną robiąc jakieś wygibasy i otrzeć się nieco o opary niebezpieczeństwa. Kilka zakrętasów, niskich przelotów itd by ta moja kruszynka wiedziała, że choć za każdym lotem realizuję odwieczne marzenia, to wciąż mnie do Niej ciągnie. Pofiglowałem przestrzennie i wróciłem nad łąkę w oczekiwaniu na "kumpli". Dolatując do Strużala widać już było kawalkadę aut zwiastującą stadne przybycie rzeczonych wcześniej kolegów.
   Wylądowałem i po wstępnym procesie witania, ściskania dłoni i pogaduchów postanowiłem znowu wystartować, tak by z szarzejącego coraz bardziej dnia wydobyć jak najwięcej wylatanych minut. Kilka minut przede mną wystrzelił Raf by się przelecieć i dać mały pokaz prawidłowego startu i lądowania, a także pokazać nam "malutkim" jak powinno kręcić się spirale i wingovery. Nieźle nawywijał i bezapelacyjnie ma talent.
  Mój start też wyszedł niczego sobie i znów byłem w powietrzu, by pracowicie mieląc powietrze wyrwać jeszcze na chwilkę nad moją połówkę. Rzecz jasna po chwili byłem nad domem by znów radośnie pofiglować, by pokazać że jestem tuż obok, szczęśliwy i zadowolony z życia jakie mam. Pokręciłem się trochę i gdy dostrzegłem kolejną paralotnię na niebie strzeliłem do niej, by polatać we dwóch, tym razem z Błażejem. Pokręciliśmy trochę nad miastem, pokręciliśmy nad jeziorkiem i powoli wróciliśmy nad Strużal, gdzie na łące dwóch początkujących ppgantów pod czujnym okiem Rafała ganiało "w ta i we wta" ćwicząc starty z napędem. 
   Szarzało coraz bardziej, słonce coraz szybciej znikało i zaczęły pojawiać się coraz większe zamglenia, co było chyba preludiom do kolejnej decyzji - decyzji o lądowaniu i rezygnacji z latania na ten dzień. Prawdę mówiąc mógłbym jeszcze powisieć dobre pół godziny, jednak nie miałem ochoty składać się po ciemku i mieć zbyt mocno zawilgoconego glajta. Lądowanie "podręcznikowe" i byłem na ziemi. Może trochę za mało wylatany (w powietrzu spędziłem wszystkiego razem może z 40 minut) jednak zadowolony, że wszystko ładnie wyszło, że udało się polatać i że ta cholera otulająca wszystko dookoła mgła olała Chełmże i zostawiła kawałek wolnego nieba. Akurat na tyle byśmy polatali.
   Błażej lądował w jakiś czas po mnie, a "adepci" furt biegali i w końcu udało się im wystartować. Taka mała nagroda od losu za to całe popołudniowe bieganie. Polatali po kilkanaście minut i w ostatnich jaśniejszych chwilach tego wieczoru wylądowali po kolei, oczywiście bez problemów :)
   Pomarudziliśmy jeszcze trochę spijając resztkę kawy zrobionej jeszcze rano i rozjechaliśmy się do domów. Mgła zaś otuliła wszystko dookoła sprawiając iż zimna, dżdżysta jesień stała się odczuwalna w każdym zakątku duszy.

poniedziałek, 7 listopada 2011

smród....

Smród......cuchnie.....śmierdzi.....okropnie śmierdzi.....

Znak to, że Borys wymienia filtr w napędzie......kwiaty imieninowe właśnie sobie padły......

Jak fajnie żyje się z pilotem PPG :)

jesiennie....

  Jutro i w środę prognozują różne takie ICMy i inne Windgury całkiem dobry warun. Na jutro wzięty urlop i skrystalizowany plan na wyprawę po okolicach, by znowu dostąpić "wylatania", by popstrykać trochę jesiennych zdjęć i by znowu pobyć "tam"....W środę trzeba będzie znowu przypomnieć sobie, że życie składa także z tych gorszych dni, jednak najważniejsze na dziś są zupełnie inne sprawy: Sosna i latanie, a praca to tylko jakiś nic nie znaczący dodatek. Oczywiście jakaś relacja będzie.....

niedziela, 6 listopada 2011

teoretyczny piątek.....

   Jakiś czas temu "kuj pom team" zadziałał. Ktoś wpadł na pomysł by zorganizować "szkolenie dotyczące zagadnień związanych z pojęciem stref i przestrzeni powietrznej". Odzew był natychmiastowy i w przeciągu kilku godzin udało się dopiąć listę uczestników. Minęło kilka dni i w ciemny jesienny piątkowy wieczór stawiłem się w bydgoskich zaułkach, by zobaczyć co, jak i w ogóle się trochę douczyć bo wiedzy nigdy za mało. Pierwsze pozytywne uczucia pojawiły się już na "wejściu" - super drogowskazy w postaci wyklejonych wszędzie strzałek, notatek i instrukcji pozwoliłyby trafić nawet ślepemu do spółki z kulawym. Bez jakiegokolwiek problemu dotarłem na miejsce gdzie miało odbyć się owo szkolenie.
   Kilka osób już się zameldowało - kilka znajomych twarzy i kilka znanych jedynie z widzenia. Po pewnej chwili, która pozwoliła wytrąbić pół butelki piwa (bezalkoholowego!) pojawiła się reszta "składu" i mogliśmy już bez przeszkód rozpocząć.
   Nie będę skrobał o tym wszystkim co składa się na podział przestrzeni, o strefach, korytarzach, FISach i tych innych szczegółach, bo nie o to tu chodzi. Bartek prowadzący wzniósł się na wyżyny pedagogicznego przekazywania nam wiedzy, która choć wcześniej poznana wreszcie zaczęła stawać się przyjazną i znajomą bestią która już nie jest taka skomplikowana i trudna jakby się wydawało. Sądzę, że wyczerpał temat i "nawkładał" nam do głowy akurat tyle, ile jest nam potrzebne do dobrego rozwoju jako pilotom. Chociaż właściwie zawsze można coś dopowiedzieć, coś tam zawsze jest niejasne, jednak to, co "dostaliśmy" daje całkiem niezłe pojęcie i pozwala zrozumieć wiele rzeczy, które do tej pory wydawały się czarną magią.
      Niestety po nieco ponad dwóch godzinkach musiałem opuścić zacne towarzystwo i nie uczestniczyłem w dalszej części traktującej o cudeńkach jakie można wycisnąć ze sprzętu i programów do nawigacji (LK8000). Trochę szkoda jednak pocieszeniem pozostaje fakt, że inicjatywa "szkoleń" odbiła się szerokim echem i zdaje się będzie kontynuowana - rzecz jasna obejmie także inne zagadnienia (wielce liczę na meteo, przygotowanie sprzętu itd) które zawsze się przydadzą. Nawet jeśli wcześniej coś jest znane to każde przypomnienie i aktualizacja "poglądów" wskazana jest i basta.
   Z tego, w czym uczestniczyłem mogę śmiało strzelić z opinią, że wreszcie nasz lokalny świat pilotów parlotniowych zadziałał dokładnie tak jak powinien. Pojawił się pomysł, nastąpiła realizacja, wszystko wyszło, nie było żadnych kwasów (jak np odwieczne różnice pomiędzy silnikowymi i swobodnymi) i odbywało się w świetnej atmosferze. I jeszcze jedna rzecz której gdzieś tam głęboko się obawiałem - nie było ględzenia o przysłowiowej "dupie marynie", tylko porządne rzeczowe rozmowy o temacie.
   Co na koniec - wypada podziękować za możliwość odświeżenia czeluści wiedzy teoretycznej, pomysłu, realizacji i tego wszystkiego dzięki czemu można "szkolenie" zaliczyć w poczet najlepszych. Tak trochę z przekąsem, ale myślę, że mój entuzjazm jest jeszcze spowodowany przez kilka różnych szkół paralotniowych na których wyraźnie widać dysproporcje pomiędzy tym jak się w Polsce szkoli i jak powinno takie szkolenie wyglądać. Zdecydowana większość "szkół" powinna zgłosić się do kolegów z "kuj pom teamu" by zobaczyć, jak powinni uczyć, jaka powinna być atmosfera i jak zarazić ludzi swoją pasją do latania. Koledzy z "kuj pom teamu" są w tym ekspertami, zaś szkoły (których nie chcę tu wymieniać) robią po prostu ordynarną nędzę, bicie forsy i robienie ściemy, a nie szkolenia......

piątek, 4 listopada 2011

piosenka kolejnego tygodnia...

   Dziś wrzucamy kolejny kawałek jako "piosenkę tygodnia". Gdzieś tam w tle czasami się przewija od dawna i dosyć fajna jest. Dobrego oglądania :

czwartek, 3 listopada 2011

o lasach.....

   Minęła już tradycyjna polska wariacka wędrówka ludności w poszukiwaniu kamienistych i cmentarnych wspomnień. W tym okresie jeździliśmy i my przemierzając polskie drogi tnące jak żyletki połacie rodzimych miast, pól i lasów. I dzisiejszy wpis ma na celu zwrócenie uwagi na dosyć ważne składniki naszych podróży i właściwie całego naszego życia. Na to co robimy dookoła siebie - podróżując i bywając na parkingach, zwłaszcza leśnych hałasując tymi naszymi kołowymi pierdziawkami i wywalając śmieci gdzie tylko popadnie.....Dobrego oglądania :

środa, 2 listopada 2011

wylatany.....

   Jak pisałem w poprzednim wątku plan na sobotę był konkretny - wylatać się za wszystkie czasy, odkuć za tą ostatnia przymusową przerwę i wypalić to całe zgromadzone paliwo. Plan był na latanie od samego rana nad grodem Kopernika gdzie umówiłem się na wspólne pyrkanie z Markiem.
   Choć paliwa było pod dostatkiem, to jakoś mi się wydawało, że lepiej mieć jeszcze jakieś dodatkowe kilka litrów, pogoda zapowiadała się idealnie - cały dzień z bardzo słabiuteńkim wiatrem, centrum wyżu i w ogóle. W związku z tym i wielkim parciem na latanie zatankowałem rano jeszcze pięć litrów i na łąkę wyruszyłem z prawie dwudziestoma litrami. Na miejscu zameldowałem się koło ósmej. Po jakimś czasie podjechał Marek, wybraliśmy miejsce do startu i ustaliliśmy plan na latanie. A "plan" zarysował się konkretny - startujemy z Torunia, "walimy" wzdłuż jedynki do Chełmży, hałasujemy nad miastem, potem nad jeziorami prujemy nad autostradę i biorąc ją pod pachę zasuwamy do Lubicza, a stamtąd już powrót nad łąkę, ewentualnie wg, chęci jeszcze gdzieś.
   Obowiązkowy telefon do FISu i do toruńskiego aeroklubu, by czasami ktoś nas nie zahaczył skrzydłem i zaczęliśmy startować. Tradycyjnie wyszedłem w powietrze pierwszy i może w 10 minut po mnie odpalił Marek. Gdy już wystartował pokręciliśmy się chwilkę nad CCK i ruszyliśmy w drogę. Pogoda taka sobie - bezwietrznie i mgliście. Leciało się całkiem przezwoicie i może w 20 minut dotarliśmy nad Chełmżę.



   Przelecieliśmy nad miastem, powariowałem nad moją ukochaną Sosną i może po 10 minutkach ruszyliśmy w dalszą drogę. Robiło się coraz mgliściej, jednak nie na tyle, żeby się czegokolwiek obawiać.



   Trasa prowadziła nad jeziorami - najpierw Chełmżyńskim, potem Grodzieńskim by w okolicach jeziora Kamionkowskiego wskoczyć nad najnowszą polską drogę. Tu tradycyjnie wzięliśmy autostradę "pod pachę" i każdy swoją stroną grzaliśmy nad Lubicz. Lot przebiegał spokojnie i bardzo przyjemnie. Może z jednym problemem - im bliżej Torunia tym bardziej mgliście. W głowie zaświeciła się lampka i pomysł by od razu lecieć nad lądowisko, jednak postanowiliśmy grzać dalej tak jak było zaplanowane. W razie jakichkolwiek problemów teren jest znany i miejsca do lądowania mnóstwo.


   Lecieliśmy i w końcu dolecieliśmy do Lubicza - tu powariowaliśmy nad zakorkowanym zjazdem i rozentuzjazmowanymi kierowcami i gdy już mieliśmy trochę dość wróciliśmy bez przeszkód nad łąkę. 
   Lądowanie bez jakichkolwiek problemów i znowu mogliśmy się zaliczyć do "stworzeń" naziemnych. Ta cała nasza "traska" trwała niecałe dwie godziny podczas których pokonaliśmy prawie 70 kilometrów. Nieźle.

   Gdy lądowaliśmy pogoda zaczęła się poprawiać - nieśmiało wychodziło słonko i pojawił się lekki wiaterek. Marek pojechał do chaty, a ja postanowiłem nieco wyczekać na chwilkę gdy pogoda będzie na tyle fajna, by polecieć "nad miasto" i popstrykać trochę jakichś ciekawych zdjęć. Po konsultacjach z Sosną i sprawdzeniu przez Nią pogody postanowiłem coś zjeść i wystartować ponownie. Wyglądało na to, że przez cały dzień będzie jednak mgliście i chyba nie warto czekać na "słońce i błękitne niebo".  
   Na łące pojawili się modelarze - ojciec z synem puszczający zabawkowe samoloty. Chwilkę porozmawialiśmy, dogadaliśmy się, żeby sobie nie przeszkadzać w powietrzu i zacząłem się przygotowywać. Pierwszy start kompletnie nie wyszedł. Sam nie wiem dlaczego - być może trafiłem na jakiś dziwaczny rotorek który mnie przydusił w końcowej fazie biegu, być może za bardzo chciałem wystartować i za mało przyspieszyłem....Nie wiem i właściwie chyba nie ma czego analizować. Skrzydło wstało ładnie, już mnie niosło, już właściwie byłem w powietrzu po czym zacząłem opadać. Szczęście, że nie wsiadłem do uprzęży -  znowu biegłem i biegłem i w efekcie wywaliłem się "do przodu". Ale bezboleśnie i bez strat.
   Trzeba było wystartować jeszcze raz i tym razem wszystko było "cacy" - znów byłem w powietrzu. Nabrałem wysokości i odleciałem w drug ą tego dnia "traskę". Modelarze mogli się znowu bawić,a ja zasuwałem już nad Toruń - planowałem tym razem oblecieć miasto, pokręcić się nad centrum, popstrykać jakieś ciekawe zdjęcia, a potem polecieć nad Stawki, Małą Nieszawkę, Czerniewice i wrócić nad Toruń.





   Udało się wszystko znakomicie i ten "plan" także wyszedł. Pogoda choć mglista dopisała pozwalając na konkretne chłonięcie całkiem fajnego widoku miasta które "szarym" polakom kojarzy się z piernikami i radiem maryja. Polatałem trochę nad centrum, popstrykałem trochę i poleciałem dalej.
   Nad okolicami także było fajnie i wreszcie czułem, że tego dnia po powrocie do domu będę "wylatany". Kolejne kilometry mijały i po jakimś czasie trzeba było wracać. Poza tym zrobiło się jakoś szaro buro i latanie zaczęło przypominać babranie się jakiejś takiej jesiennej szarówce, co nie jest chyba zbyt fajowe. Może tak mi się kojarzyło, bo jednak upływały kolejne godziny w powietrzu, było wilgotno, szaroburo i byłem trochę jednak zmarznięty i zmęczony.




   Wróciłem "przez" Rubinkowo i Elanę nad łąkę. Im byłem bliżej tym wyraźniej widziałem, że w miejscu w którym był jeden samochód i wspominana wcześniej modelarska rodzinka pojawiło się już całe stado maniaków różnego rodzaju zabawek sterowanych radyjkiem. Marek też już przyjechał, bo wstępnie planowaliśmy latać całe popołudnie i spotkać się w powietrzu z "chłopakami z Aleksandrowa"
   Tak zacząłem się zastanawiać, czy "ci zabawkowi" piloci skończą sie bawić i dadzą w spokoju wylądować, czy też trafi się taki zapaleniec który wpadnie na pomysł by puszczać swoją "zabawkę" pomimo mojego podejścia. Nic takiego się nie zdarzyło - gdy zobaczyli, ze planuję lądować "posadzili" samolociki na ziemi i nic mi już nie przeszkadzało. Ładnie z ich strony, bo jakby na to nie spojrzeć bycie "tam w powietrzu" jest zdecydowanie niebezpieczniejsze od puszczania zabawki stojąc na ziemi. Ja ryzykuję życiem w zamian za możliwość latania, Oni ryzykują utratę zabawki w zamian za możliwość patrzenia jak owa zabawka lata.... 
   Tak czy inaczej - wylądowałem tuż przy Marku i naszych samochodach, modelarze już po chwili bawili się dalej i wszystko fajnie się "zgrało". Krótka rozmowa, decyzja o tym, że ja jednak zostaję na ziemi i może po pół godzinie Marek samotnie wystartował w stronę, z której ja właśnie wróciłem. Modelarze po chwili znowu zaczęli czerpać radochę ze swoich zabawek - najpierw puszczali samolociki z taśmami, potem urządzili zawody samochodzików, a w międzyczasie zabawiali się helikopterami. Oni się bawili dalej,  a ja poskładałem cały sprzęt i wróciłem do domu, do Sosny.
   Wylatałem się konkretnie. Po tym drugim locie mogłem dopisać kolejne godziny i kolejne kilometry i żeby było śmieszniej w każdym z tych dwóch lotów "zrobiłem" właściwie ten sam dystans - ok 68 km. Taka mała ciekawostka, jednak odkąd zacząłem sprawdzać ile, co i jak widzę wyraźnie, że zrobienie "jakiejś konkretnej traski" to tylko kwestia czasu. Solówka spala mi teraz ok 3 litrów na godzinę lotu więc biorąc pod uwagę pełen zbiornik mogę być w powietrzu jakieś 3 - 3,5 godzin. A to na całkiem sporo pozwala.  Poza tym poznaję coraz bardziej Burana i jestem z Niego dosyć zadowolony. Totalna łatwizna jeśli chodzi o starty i lądowania, dosyć duże bezpieczeństwo i nośność są idealne do typowej paralotniowej rekreacji i spokojnego pyrkania "po niebie". Może nie jest super stabilny, może jest nieco zbyt miękki i czasami nieco zbyt mułowaty jednak lata całkiem przyzwoicie i odpowiednio. Nie będę się jednak rozpisywał o tym glajcie - gdy się wlatam, gdy porządnie go poznam, gdy zrobię "fronta", spiralkę, kilka razy założę uszy i polatam w jakiejś normalniejszej termice przyjdzie czas na odpowiedni subiektywny opis.


   Wracając do tematu sobotniego latania - wreszcie się wylatałem i czułem, że w powietrzu byłem akurat tyle ile potrzebowałem. "Naładowałem akumulator" i o to chodziło. A na "teraz" mam nadzieję na powtórkę i kolejny taki lotny dzień. Może tylko z jednym zastrzeżeniem - mniej mgieł i więcej słońca :)