środa, 9 listopada 2011

mgła, fog i te inne kłaczki....

   Wtorek miał być lotny. Jednak mało która prognoza wspominała o gęstej jak mleko mgle zalegającej przez cały dzień nad okolicą, która miała zostać nawiedzona widokiem biało szarawego Burana z podczepioną pod Niego moją skromną osobą. Podczas odwożenia Sosny do pracy nastąpiła więc kolosalna zmiana planów i terminów. Chełmno przywitało nas taką białą mazią, że nie było wyjścia jak tylko podkulić ogon, zrezygnować z latania nad tymi rejonami i wrócić do Chełmży z nadzieją, że stary dobry Strużal nie jest zbytnio zarośnięty.
   Gdy dojechałem na miejsce mgły właściwie nie było, a cała łąka przywitała widokiem świeżo skoszonej trawy, lekko wyrównanymi nierównościami i chyba idealnymi warunkami do startu na chyba wszystkie kierunki. Krótkie podsumowanie warunków i po spacerku po łączce została wypracowana decyzja - zamiast odpalić rano nad Chełmnem, polatam po południu nad "swoimi śmieciami". Zresztą od dłuższego czasu nie startowałem "u siebie", wobec czego trzeba było to jakoś nadrobić. Wróciłem do domu, trochę się pokrzątałem i pojechałem odebrać moją życiową połówkę. Oczywiście w Chełmnie cały czas gęsta jak jasna cholera mgła. Znaczy to, że podjąłem chyba najlepszą decyzję postanawiając zmienić miejsce i czas.
   Pozałatwialiśmy kilka spraw i jakoś tak koło czternastej byłem na "wesołej osłonecznionej trawce" powoli przygotowując się do lotu. Telefon do "kumpli okolicznych pilotów" i już było wiadomo, że tego dnia nie będę nad Chełmżą latał samotnie.
   Wyszpeiłem się i w anemicznym wiaterku wystartowałem do pierwszego w tym dniu lotu. Zaplanowany był jako lokalny i nie było żadnych kombinacji w zmianie owego planu. W chwilkę po nabraniu jako takiej wysokości poleciałem nad dom by pofiglować nad Sosną robiąc jakieś wygibasy i otrzeć się nieco o opary niebezpieczeństwa. Kilka zakrętasów, niskich przelotów itd by ta moja kruszynka wiedziała, że choć za każdym lotem realizuję odwieczne marzenia, to wciąż mnie do Niej ciągnie. Pofiglowałem przestrzennie i wróciłem nad łąkę w oczekiwaniu na "kumpli". Dolatując do Strużala widać już było kawalkadę aut zwiastującą stadne przybycie rzeczonych wcześniej kolegów.
   Wylądowałem i po wstępnym procesie witania, ściskania dłoni i pogaduchów postanowiłem znowu wystartować, tak by z szarzejącego coraz bardziej dnia wydobyć jak najwięcej wylatanych minut. Kilka minut przede mną wystrzelił Raf by się przelecieć i dać mały pokaz prawidłowego startu i lądowania, a także pokazać nam "malutkim" jak powinno kręcić się spirale i wingovery. Nieźle nawywijał i bezapelacyjnie ma talent.
  Mój start też wyszedł niczego sobie i znów byłem w powietrzu, by pracowicie mieląc powietrze wyrwać jeszcze na chwilkę nad moją połówkę. Rzecz jasna po chwili byłem nad domem by znów radośnie pofiglować, by pokazać że jestem tuż obok, szczęśliwy i zadowolony z życia jakie mam. Pokręciłem się trochę i gdy dostrzegłem kolejną paralotnię na niebie strzeliłem do niej, by polatać we dwóch, tym razem z Błażejem. Pokręciliśmy trochę nad miastem, pokręciliśmy nad jeziorkiem i powoli wróciliśmy nad Strużal, gdzie na łące dwóch początkujących ppgantów pod czujnym okiem Rafała ganiało "w ta i we wta" ćwicząc starty z napędem. 
   Szarzało coraz bardziej, słonce coraz szybciej znikało i zaczęły pojawiać się coraz większe zamglenia, co było chyba preludiom do kolejnej decyzji - decyzji o lądowaniu i rezygnacji z latania na ten dzień. Prawdę mówiąc mógłbym jeszcze powisieć dobre pół godziny, jednak nie miałem ochoty składać się po ciemku i mieć zbyt mocno zawilgoconego glajta. Lądowanie "podręcznikowe" i byłem na ziemi. Może trochę za mało wylatany (w powietrzu spędziłem wszystkiego razem może z 40 minut) jednak zadowolony, że wszystko ładnie wyszło, że udało się polatać i że ta cholera otulająca wszystko dookoła mgła olała Chełmże i zostawiła kawałek wolnego nieba. Akurat na tyle byśmy polatali.
   Błażej lądował w jakiś czas po mnie, a "adepci" furt biegali i w końcu udało się im wystartować. Taka mała nagroda od losu za to całe popołudniowe bieganie. Polatali po kilkanaście minut i w ostatnich jaśniejszych chwilach tego wieczoru wylądowali po kolei, oczywiście bez problemów :)
   Pomarudziliśmy jeszcze trochę spijając resztkę kawy zrobionej jeszcze rano i rozjechaliśmy się do domów. Mgła zaś otuliła wszystko dookoła sprawiając iż zimna, dżdżysta jesień stała się odczuwalna w każdym zakątku duszy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz