niedziela, 13 listopada 2011

przelotowa setka.....

   Kilka dni temu pisałem o przygotowaniach do wciąż odkładanego przelotu do Wąbrzeźna. Już od dawna miałem polecieć w tamtą stronę, jednak wciąż coś stawało na przeszkodzie. Pod koniec ostatniego tygodnia przyszedł piękny rozległy jesienny wyż który dobrze wróżył temu przedsięwzięciu. Dodatkowo od jakiegoś czasu "czułem w kościach", że jestem coraz bardziej gotowy do lotu, który ma być z zasady długi, daleki i możliwie długotrwały. Taki trochę rekordowy.
   W sobotni poranek, po zapakowaniu się w więcej niż zazwyczaj warstw odzieży "lotniczej" wyruszyłem na łąkę by wystartować i polecieć w trasę zaplanowana jako "mały trójkąt" - czyli Strużal - Wąbrzeźno - Lisewo - Strużal.
   Zatankowany pod korek startowałem nieco po dziesiątej, by po kilkunastu krokach być znowu w powietrzu. Pogoda idealna - bezchmurnie, leciuteńki wiaterek z południowego wschodu. Krótki przelot nad Sosnę, która, gdy ja oddawałem się swoim fanaberiom, zajęła się domowymi działaniami i dokonywała jesiennych porządków. Pokrążyłem, pokręciłem, pokiwałem, powysyłałem buziaków i poleciałem dalej zostawiając Chełmżę za sobą i prąc dalej pracowicie w stronę pierwszego punktu czyli Wąbrzeźna. W okolicach Ryńska spotkałem się "powietrznie" z Cześkiem, który swoją trajką podpiętą pod piękną pomarańczową syntezę wyleciał mi na spotkanie byśmy kawałek polecieli razem. Teraz już we dwóch pyrkaliśmy po niebie zasuwając w kierunku Wąbrzeźna by przelecieć nad Wałyczykiem - miejscem w którym latem Czesław współorganizował piknik zasługujący na miano najlepszej imprezy plenerowej kilku ostatnich lat. Świetne miejsce, świetne latanie i świetni ludzie powodują, że o tamtej miejscówce nie myśli się inaczej jak tylko bardzo pozytywnie. Plan "roboczy" przewidywał możliwość lądowania i wypicia tam gorącej herbatki, jednak akcja "życiowy rekord" wzięła górę i postanowiłem nie lądować. Jeszcze przecież niejedna okazja będzie, a dzień w którym mam szansę latać dłużej i dalej niż kiedykolwiek do tej pory może  tak szybko nie nadejść....





   Pokręciliśmy się nad Wałyczykiem i sunęliśmy dalej. Skrystalizował się pomysł zweryfikowania nieco planu lotu i wzbogacenia założonej trasy o lot do Golubia Dobrzynia - krótki rzut okiem na "baniak", soku zostało jakieś 8 litrów więc szybka decyzja - LECIM.  Do Golubia lot pod wiatr, jednak bez żadnych niespodzianek - czyste rozkoszowanie się widokami pól, wiejskich chałup i krążącego wokół mnie Czesława - nawet na odpuszczonych trymerach mój Buran jest ślamazarą w porównaniu do Jego Syntezy.




   Pięknie się leciało i może w pół godziny zawitaliśmy nad miasto i górujący nad nim zamek. Już dawno chciałem tam polatać i tak oto trafiliśmy nad to piękne miasteczko. Piękne z góry, bo niestety podczas przejazdu kołowego wygląda tak jak większość polskich miasteczek - zaniedbane, dziurawe, odrapane i wręcz proszące o jakąś porządną inwestycje czy rewitalizację. Polataliśmy trochę nad malowniczym zamkiem, popstrykaliśmy trochę fotek i polecieliśmy chłonąć widoki wijącej się jak jakiś ruchliwy wąż Drwęcy. Piękna rzeczka zawijała i aż kusiła do zejścia na kilka metrów i przelecenia wzdłuż jej malowniczego koryta. Nic z tego jednak - w głowie cały czas trasa i przelot się tliły więc nie było czasu na wygibasy. Tak polatać jeszcze przyjdzie czas - teraz zadowoliliśmy się lotem na kilkudziesieciu metrach i gdy nasyciliśmy się widokiem ruszyliśmy w drogę powrotną - do Wąbrzeźna.




   Teraz lot z wiatrem - odpuszczone sterówki, w łapkach aparat i kolejne chłoniecie widoków pól, chałup, wsi i gdzieniegdzie nitek szos. Pełen luz i relaks. Krótko przed "miastem" aparat zaczął informować, że już nie pstryka, że się rozładował i już nie chce. Trochę kombinując udało się jeszcze reanimować pstrykawke by zrobić jeszcze kilka w miarę normalnych zdjęć tych wszystkich fajnych widoków które były nam dane "na trasie".





   Przelecieliśmy razem nad malowniczym, położonym pomiędzy jeziorami Wąbrzeźnem, i od mniej więcej tego momentu leciałem dalej sam. Paliwa miałem nieco mniej niż połowę, wiatr lekko w plecy więc nic nie stało na przeszkodzie, by kontynuować zaplanowaną wcześniej trasę. Nawet specjalnie nie marzłem - no ale kilka warstw porządnej odzieży, dwie pary skarpet i zimowe rękawice czynią cuda. Jedyny mankament to cyklicznie strajkujący aparat, bo zależało mi na zrobieniu zdjęć okolicznym wsiom i miasteczkom. No i do tego dzięki fotkom można zatrzymać "daną chwilę" na trochę dłużej. Przeleciałem nad Płużnicą, potem autostradą i dotarłem nad Lisewo.



   Tu obowiązkowe fikołki nad rodzinnym domem Sosny, kilka vingoverów, zakrętasów i mając jeszcze dobre 4 litry "soku" zacząłem lecieć do Chełmży. Może w połowie tego odcinka zaczęła wyłaniać się z mglistej poświaty jaką otulona była ziemia. Właściwie dosyć szybko doleciałem nad dom i znowu serią powietrznych fikołków zameldowałem jak bardzo mi się stęskniło, jak fajnie mieć na liczniku ponad 100 kilometrów i jak miło jest wreszcie wrócić do domu. Troszkę pogadaliśmy na radyjku, troszkę powywijałem i poleciałem zaliczyć jeszcze dwa punkty tego programu -  zerknąć na mecz piłki kopanej lokalnego zespołu z "kimśtam" i zajrzeć nad rozłożony na drugim końcu miasta cyrk Krasnal.





   Przeleciałem nad miastem, zawitałem nad miejski stadion, poleciałem nad cyrkowców i powoli zacząłem myśleć o lądowaniu na Strużalu. Lądować powoli wypadało, jednak paliwo w baku i prześwietne warunki jakoś tak kusiły do dalszego latania. Cholernie dobrze mi było w powietrzu i czułem się z tym świetnie. Tak jak powinno być. Cóż - nie chciało mi się latać dookoła jeziora i niespecjalnie miałem ochotę na wyprawę gdzieś dalej - wydumałem, że polecę nad sąsiadów z Kuczwał, zobaczę jak tam "ich działania lotnicze" i wrócę nad Strużal, by wreszcie wylądować.
    Poleciałem, wróciłem i przymierzyłem się do lądowania. Wiatr tym razem nieco mocniejszy niż rano i niestety z najgorszego chyba na tą łąkę kierunku - zza jedynych dużych drzew. W związku z tym samo przyziemienie wypadało w delikatnych rotorach, jednak nie na tyle trudnych by się nie dało. Trzeba było tylko pilnować, by odpowiednio delikatnie pracować sterówkami i nie przekombinować za bardzo. W efekcie wylądowałem bez problemów - może troszkę z bocznym wiatrem i trochę chyba za mało "wytrzymałem" jednak przy tych warunkach wolałem nie kombinować. Oczywiście się trochę czepiam bo zawsze można zrobić coś lepiej niż się akurat zrobiło. Ostatecznie byłem na ziemi - lądowanie dobre, skrzydło ładnie położone na ziemi i w końcu przyszedł czas na telefon do Sosny i meldunek, że "wreszcie" wylądowałem. Zadzwoniłem też do FISu by tam zgłosić zakończenie i "tam" chyba także czuli mój entuzjazm - ucięliśmy sobie nawet ciekawą pogawędkę o temperaturze, warunkach w powietrzu itd. Wielce miło.
   Wylądowałem po ponad trzech godzinach (3h28min) podczas których przeleciałem 130 kilometrów. W baku zostały jeszcze jakieś dwa litry benzynki, zatem spalanie wyszło nieco poniżej 3 litrów na godzine.
   Wynik jakiego się nie spodziewałem i który pokazuje, że można latać daleko i długo nawet w tak niewdzięczną temperaturowo porę jak późna jesień. Wszystko zależy od przygotowania, pogody i dnia. Pewnie można trzasnąć nawet lepszy wynik, jednak dla mnie to co się udało zrobić tego dnia w zupełności wystarczy. Ja zrobiłem swoją pierwszą "setkę PPG" i z tego powodu radocha jest konkretna.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz