środa, 2 listopada 2011

wylatany.....

   Jak pisałem w poprzednim wątku plan na sobotę był konkretny - wylatać się za wszystkie czasy, odkuć za tą ostatnia przymusową przerwę i wypalić to całe zgromadzone paliwo. Plan był na latanie od samego rana nad grodem Kopernika gdzie umówiłem się na wspólne pyrkanie z Markiem.
   Choć paliwa było pod dostatkiem, to jakoś mi się wydawało, że lepiej mieć jeszcze jakieś dodatkowe kilka litrów, pogoda zapowiadała się idealnie - cały dzień z bardzo słabiuteńkim wiatrem, centrum wyżu i w ogóle. W związku z tym i wielkim parciem na latanie zatankowałem rano jeszcze pięć litrów i na łąkę wyruszyłem z prawie dwudziestoma litrami. Na miejscu zameldowałem się koło ósmej. Po jakimś czasie podjechał Marek, wybraliśmy miejsce do startu i ustaliliśmy plan na latanie. A "plan" zarysował się konkretny - startujemy z Torunia, "walimy" wzdłuż jedynki do Chełmży, hałasujemy nad miastem, potem nad jeziorami prujemy nad autostradę i biorąc ją pod pachę zasuwamy do Lubicza, a stamtąd już powrót nad łąkę, ewentualnie wg, chęci jeszcze gdzieś.
   Obowiązkowy telefon do FISu i do toruńskiego aeroklubu, by czasami ktoś nas nie zahaczył skrzydłem i zaczęliśmy startować. Tradycyjnie wyszedłem w powietrze pierwszy i może w 10 minut po mnie odpalił Marek. Gdy już wystartował pokręciliśmy się chwilkę nad CCK i ruszyliśmy w drogę. Pogoda taka sobie - bezwietrznie i mgliście. Leciało się całkiem przezwoicie i może w 20 minut dotarliśmy nad Chełmżę.



   Przelecieliśmy nad miastem, powariowałem nad moją ukochaną Sosną i może po 10 minutkach ruszyliśmy w dalszą drogę. Robiło się coraz mgliściej, jednak nie na tyle, żeby się czegokolwiek obawiać.



   Trasa prowadziła nad jeziorami - najpierw Chełmżyńskim, potem Grodzieńskim by w okolicach jeziora Kamionkowskiego wskoczyć nad najnowszą polską drogę. Tu tradycyjnie wzięliśmy autostradę "pod pachę" i każdy swoją stroną grzaliśmy nad Lubicz. Lot przebiegał spokojnie i bardzo przyjemnie. Może z jednym problemem - im bliżej Torunia tym bardziej mgliście. W głowie zaświeciła się lampka i pomysł by od razu lecieć nad lądowisko, jednak postanowiliśmy grzać dalej tak jak było zaplanowane. W razie jakichkolwiek problemów teren jest znany i miejsca do lądowania mnóstwo.


   Lecieliśmy i w końcu dolecieliśmy do Lubicza - tu powariowaliśmy nad zakorkowanym zjazdem i rozentuzjazmowanymi kierowcami i gdy już mieliśmy trochę dość wróciliśmy bez przeszkód nad łąkę. 
   Lądowanie bez jakichkolwiek problemów i znowu mogliśmy się zaliczyć do "stworzeń" naziemnych. Ta cała nasza "traska" trwała niecałe dwie godziny podczas których pokonaliśmy prawie 70 kilometrów. Nieźle.

   Gdy lądowaliśmy pogoda zaczęła się poprawiać - nieśmiało wychodziło słonko i pojawił się lekki wiaterek. Marek pojechał do chaty, a ja postanowiłem nieco wyczekać na chwilkę gdy pogoda będzie na tyle fajna, by polecieć "nad miasto" i popstrykać trochę jakichś ciekawych zdjęć. Po konsultacjach z Sosną i sprawdzeniu przez Nią pogody postanowiłem coś zjeść i wystartować ponownie. Wyglądało na to, że przez cały dzień będzie jednak mgliście i chyba nie warto czekać na "słońce i błękitne niebo".  
   Na łące pojawili się modelarze - ojciec z synem puszczający zabawkowe samoloty. Chwilkę porozmawialiśmy, dogadaliśmy się, żeby sobie nie przeszkadzać w powietrzu i zacząłem się przygotowywać. Pierwszy start kompletnie nie wyszedł. Sam nie wiem dlaczego - być może trafiłem na jakiś dziwaczny rotorek który mnie przydusił w końcowej fazie biegu, być może za bardzo chciałem wystartować i za mało przyspieszyłem....Nie wiem i właściwie chyba nie ma czego analizować. Skrzydło wstało ładnie, już mnie niosło, już właściwie byłem w powietrzu po czym zacząłem opadać. Szczęście, że nie wsiadłem do uprzęży -  znowu biegłem i biegłem i w efekcie wywaliłem się "do przodu". Ale bezboleśnie i bez strat.
   Trzeba było wystartować jeszcze raz i tym razem wszystko było "cacy" - znów byłem w powietrzu. Nabrałem wysokości i odleciałem w drug ą tego dnia "traskę". Modelarze mogli się znowu bawić,a ja zasuwałem już nad Toruń - planowałem tym razem oblecieć miasto, pokręcić się nad centrum, popstrykać jakieś ciekawe zdjęcia, a potem polecieć nad Stawki, Małą Nieszawkę, Czerniewice i wrócić nad Toruń.





   Udało się wszystko znakomicie i ten "plan" także wyszedł. Pogoda choć mglista dopisała pozwalając na konkretne chłonięcie całkiem fajnego widoku miasta które "szarym" polakom kojarzy się z piernikami i radiem maryja. Polatałem trochę nad centrum, popstrykałem trochę i poleciałem dalej.
   Nad okolicami także było fajnie i wreszcie czułem, że tego dnia po powrocie do domu będę "wylatany". Kolejne kilometry mijały i po jakimś czasie trzeba było wracać. Poza tym zrobiło się jakoś szaro buro i latanie zaczęło przypominać babranie się jakiejś takiej jesiennej szarówce, co nie jest chyba zbyt fajowe. Może tak mi się kojarzyło, bo jednak upływały kolejne godziny w powietrzu, było wilgotno, szaroburo i byłem trochę jednak zmarznięty i zmęczony.




   Wróciłem "przez" Rubinkowo i Elanę nad łąkę. Im byłem bliżej tym wyraźniej widziałem, że w miejscu w którym był jeden samochód i wspominana wcześniej modelarska rodzinka pojawiło się już całe stado maniaków różnego rodzaju zabawek sterowanych radyjkiem. Marek też już przyjechał, bo wstępnie planowaliśmy latać całe popołudnie i spotkać się w powietrzu z "chłopakami z Aleksandrowa"
   Tak zacząłem się zastanawiać, czy "ci zabawkowi" piloci skończą sie bawić i dadzą w spokoju wylądować, czy też trafi się taki zapaleniec który wpadnie na pomysł by puszczać swoją "zabawkę" pomimo mojego podejścia. Nic takiego się nie zdarzyło - gdy zobaczyli, ze planuję lądować "posadzili" samolociki na ziemi i nic mi już nie przeszkadzało. Ładnie z ich strony, bo jakby na to nie spojrzeć bycie "tam w powietrzu" jest zdecydowanie niebezpieczniejsze od puszczania zabawki stojąc na ziemi. Ja ryzykuję życiem w zamian za możliwość latania, Oni ryzykują utratę zabawki w zamian za możliwość patrzenia jak owa zabawka lata.... 
   Tak czy inaczej - wylądowałem tuż przy Marku i naszych samochodach, modelarze już po chwili bawili się dalej i wszystko fajnie się "zgrało". Krótka rozmowa, decyzja o tym, że ja jednak zostaję na ziemi i może po pół godzinie Marek samotnie wystartował w stronę, z której ja właśnie wróciłem. Modelarze po chwili znowu zaczęli czerpać radochę ze swoich zabawek - najpierw puszczali samolociki z taśmami, potem urządzili zawody samochodzików, a w międzyczasie zabawiali się helikopterami. Oni się bawili dalej,  a ja poskładałem cały sprzęt i wróciłem do domu, do Sosny.
   Wylatałem się konkretnie. Po tym drugim locie mogłem dopisać kolejne godziny i kolejne kilometry i żeby było śmieszniej w każdym z tych dwóch lotów "zrobiłem" właściwie ten sam dystans - ok 68 km. Taka mała ciekawostka, jednak odkąd zacząłem sprawdzać ile, co i jak widzę wyraźnie, że zrobienie "jakiejś konkretnej traski" to tylko kwestia czasu. Solówka spala mi teraz ok 3 litrów na godzinę lotu więc biorąc pod uwagę pełen zbiornik mogę być w powietrzu jakieś 3 - 3,5 godzin. A to na całkiem sporo pozwala.  Poza tym poznaję coraz bardziej Burana i jestem z Niego dosyć zadowolony. Totalna łatwizna jeśli chodzi o starty i lądowania, dosyć duże bezpieczeństwo i nośność są idealne do typowej paralotniowej rekreacji i spokojnego pyrkania "po niebie". Może nie jest super stabilny, może jest nieco zbyt miękki i czasami nieco zbyt mułowaty jednak lata całkiem przyzwoicie i odpowiednio. Nie będę się jednak rozpisywał o tym glajcie - gdy się wlatam, gdy porządnie go poznam, gdy zrobię "fronta", spiralkę, kilka razy założę uszy i polatam w jakiejś normalniejszej termice przyjdzie czas na odpowiedni subiektywny opis.


   Wracając do tematu sobotniego latania - wreszcie się wylatałem i czułem, że w powietrzu byłem akurat tyle ile potrzebowałem. "Naładowałem akumulator" i o to chodziło. A na "teraz" mam nadzieję na powtórkę i kolejny taki lotny dzień. Może tylko z jednym zastrzeżeniem - mniej mgieł i więcej słońca :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz