wtorek, 30 listopada 2010

parasobota czyli ostatnie jesienne latanie.....

   Tak ostatnio biadoliłem na pogodę, a tymczasem pod koniec tygodnia coraz bardziej wiadome było, że sobota lub niedziela będzie "działać". Piątek zrobił się słoneczny ze słabym wiatrem, dobrym do latania, tyle, że inne zadania tego dnia pozwoliły jedynie na objechanie kilku miejsc do startowania na najbliższe dni. Jedna lokalizacja "obczajona" na początku listopada to ładna duża łąka, bez kabli i słupów, niestety otoczona z 3 stron domkami jednorodzinnymi. Hmmm - możliwe problemy z sąsiadami - wiadomo są tacy którym nie pasuje pyrkanie napędu za oknem. Nawet jeśli mieszkają na wioskowej dzielnicy, nad którą jeszcze kilka lat temu śmigał wicher podnosząc w górę odpadki cywilizacji. No i nie mamy ustalonego właściciela tej "trawiastej plantacji" więc na razie tą łąkę odpuściliśmy. Inne łąki, jakie tego dnia obejrzeliśmy, to nasze dotychczasowe startowiska, które tydzień temu tonęły w błocku.Teraz błotka zdecydowanie ubyło, ziemia zmarzła więc decyzja zapadła - w sobotę będziemy startować na Strużalu z "dużej łąki".
   Po konkretnych działaniach porannych (pyszne zrobione łapkami Sosny śniadanie, spacer z Wirusem i wizyta na poczcie) zapakowałem sprzęt i wyruszyłem. Pogoda całkiem fajna - wiatr ok 2 metrów, zamglenia z przebijającym się słońcem więc nie było co się zastanawiać. Rozłożyłem cały majdan, rozgrzałem napęd, przymocowałem aparaty (testowanie mocowania kamery/aparatu na kasku i drugi aparat w rękach), zameldowałem Sośnie o starcie i odpaliłem.
   Sam start bez problemów, pomimo kilku nierówności i wertepów skrzydło ładnie mnie zabrało i byłem w powietrzu. Krótki krąg nad startem by wszystko sprawdzić, wygodnie się rozsiąść, sprawdzić czy wszystko działa jak należy i poleciałem "do domu".


   Po 10 minutach byłem na miejscu. Z wiatrem szybko się lata - byłbym jeszcze szybciej, ale poleciałem z lekkim łukiem nad "Nową Chełmżą". Jakoś tak nie miałem zaufania do pogody tego dnia i wolałem czas "nad jeziorem" ograniczyć do minimum. Nad domem pomachałem trochę skrzydłem, pokręciłem kilka wywijasów, pogadaliśmy z Sosną radiowo, pomachaliśmy do siebie ile wlezie i po jakimś czasie poleciałem dalej. Sam właściwie nie miałem sprecyzowanego planu na ten lot. Więc kręciłem się jak przysłowiowy "smród".


 
   Choć jak teraz o tym myślę to chodziło o to, by po trzech tygodniach na ziemi poczuć jak to jest w powietrzu. Nie "gdzieś dolecieć" a "po prostu polatać".....No i trochę obawiałem się by ten wiatr z którym tak fajnie się leci, nie spowodował czasami, że w drodze powrotnej będę stał w miejscu. Wiatr nawet słabł więc wszystko było cacy. Poleciałem nad cukrownię, wróciłem nad Sosnę pstryknąć Jej kilka fotek i poleciałem nad Strużal, gdzie na "niskiej" poleciałem wzdłuż jeziora. W powietrzu pomimo temperatury i lekkiej mgły było cudownie - czułem się komfortowo, dobrze i jedno czego mi brakowało, to Sosny - tak, by mogła ze mną dzielić to wszystko, co oferuje latanie z napędem. Choć pewnie by zmarzła....




   Nad Strużalem skrystalizował się pomysł na lot do Kuczwał, zobaczyć co tam u sąsiadów z Mikrolotu. Może też będą latać ? Pogoda przecież fajna, aż tak zimno nie jest, wiatr też raczej słaby więc może ktoś tam odpali.....Niestety chyba są mocno uziemieni - motolotni nie było,zaś jeden z ich "ULMów" stał na łące skutej lodem, który pokrywał część ich terenu.


    Zrobiłem kilka kręgów, latać się chciało więc pojawił się pomysł lotu do Grzywny. Tak też zrobiłem, popstrykałem tam kilka zdjęć. Kilka kręgów, kilka zakrętów, kilka minut i zasuwałem dalej...




  Teraz poleciałem do Chełmży. Zrobić Sośnie kolejny, trzeci już tego dnia nalot. Znowu pomachaliśmy do siebie, popykaliśmy zdjęcia, powysyłaliśmy buziaki i poleciałem by wylądować na Strużalu. Trochę już zacząłem marznąć - zwłaszcza w ręce. Ubrałem "zwykłe" rękawiczki Polednika tak, by mieć swobodę ruchów przy robieniu zdjęć. Ten lot z założenia był testem dwóch rzeczy - jedna to mocowanie aparatu, który kręcił film na kasku, a druga to robienie zdjęć "z ręki" aparatem, który był ze mną pierwszy raz w powietrzu. Ten w rękach był niestety mniej poręczny od tego, który woziłem wcześniej, no chyba, że muszę się przyzwyczaić......Ale zdjęcia robi :)
  W każdym razie poleciałem wylądować, nad łąką zrobiłem krąg, wylądowałem i dopiero, gdy byłem na ziemi poczułem, jak bardzo zmarzła mi prawa ręka. Krótko Sośnie zameldowałem przez radio, że zadzwonię za kilka minut - najpierw muszę uruchomić dłoń która piekła, bolała i w ogóle była nie teges. Zmarzła i z moich ust mogłem wydawać tylko "au", "aj", "ty cholero" itd......
   Po dobrej chwili udało się nieszczęsną dłoń uruchomić. Pomogło robienie pajacyków i truchtanie w miejscu. Dobrze, że łąka jest w oddaleniu od siedzib ludzkich, bo z boku to musiało wyglądać pewnie dziwnie - facio w kombinezonie, kasku, skaczący w miejscu, robiący pajacyki kwiczący co chwilę "au i aj" hihi....
   Zameldowałem Sośnie co i jak, złożyłem cały majdan, zapakowałem się do auta i wróciłem do domu z uczuciem spełnienia, radości i pełni szczęścia - bo czy czegoś mi brakuje ? NIEEEEEEE

    A popołudniu wybraliśmy się do Bydgoszczy spotkać się z Piotrem Cw., odebrać nowy kombinezon (tym razem niebieski), wypić paraherbatę, pogadać i po prostu miło spędzić czas. Tym bardziej, że potem pojechaliśmy na parazakupy. Idzie zima więc trzeba było poinwestować w sprzęt "zimowy". W końcu wróciliśmy do domu. Spacer z Wirkiem i do łóżka. Tak skończył się jeden z najbardziej udanych ostatnich jesiennych dni. Właściwie ostatni jesienny dzień - w niedzielę spadł śnieg. Więc teraz to już zima pełną gębą.......

poniedziałek, 29 listopada 2010

inspiracje...

   Dziś wpis o inspirujących nas rzeczach. Wpadł do głowy pomysł podzielenia się tym, co nam się podoba, do czego wracamy i co jest naszym zdaniem warte zobaczenia. Pomysł się pojawił, więc dążymy do realizacji. Pewnie co jakiś czas będziemy coś wrzucali, coś co warte jest zobaczenia, obejrzenia i poświęcenia kilku minut.....
   Poniżej dwa filmiki Mirka H. opublikowane w czasach gdy byłem zaledwie "marzącym o lataniu". Oglądałem je masę razy i każde kolejne wyświetlenie powoduje wielkie fajerwerki w głowie. Są wyjątkowo zgrane, fajnie zmontowane, i bardzo wyjątkowe na tle innej twórczości którą publikują użytkownicy Youtuba. No i można chyba poczuć ten klimat naszego sposobu latania, tego, co daje kopa do dalszego życia i co powoduje, że wciąż chcemy wracać tam....w niebo.
 Dobrego oglądania !!


niedziela, 28 listopada 2010

No i najważniejsza sprawa - Borys w końcu wczoraj polatał....wszystko się mega fajnie udało....Borys zadowolony, tylko zmarznięty. Zdjęcia widnieją już na picasie  http://picasaweb.google.com/paraglidepara, a relacja Borysa niebawem się ukaże.
Właśnie zostało mi obiecane, że zostanę umyta śniegiem tej zimy.....Ciekawostki opowiadasz....naprawdę..... :)

Właśnie spadł pierwszy śnieg

Borys Głodomor- najwspanialszy na świecie
Jako, że spadł pierwszy śnieg i za oknem zimno i ponuro postanowiłam wkleić jedno wspomnienie wakacyjne. A na sam widok ukochanego Borysa z  grillowanym szaszłykiem i zimnym lechem buzia się uśmiecha. Ech....kiedy znowu będzie można usiąść w ogrodzie przy grillu  i pograć w badmingtona......Nic to, pozostaje Nam lepienie bałwanów i bitwy na śnieżki.......

środa, 24 listopada 2010

kilka jesiennych słów......

   Właściwie to chyba ostatnie podrygi jesiennej aury. Zapowiadane śniegi i coraz niższa temperatura wróżą nadchodzącą zimę. Stąd czas na kilka słów odnośnie ostatnich kilku tygodni.
   Ogólnie jesień pogodowo była do kitu. Zaczęła się całkiem znośnie, jednak późniejsze deszczowe szare dni dopełniły uczucia "nielubienia" tej pory roku. Nie było aż tak źle, żeby nie dało się polatać. Zrealizowaliśmy kilka planów (latanie wśród wiatraków, oblecenie Sharpów itd), z kilkoma osobami nie udało się polatać, za to polataliśmy z Markiem z Torunia. No i najważniejsze - patrząc z perspektywy wiosną głównie operowaliśmy z łąk w okolicach Chełmna a od lata przenieśliśmy się na Strużal i stąd startujemy do dziś. Fajnie bo to latanie "u siebie". Blisko i domowo :)
     Jesień regularnie dopisywała pojedynczymi dniami fajnej bezwietrznej aury. I dopóki łąki nie zamokły za bardzo wszystko fajnie działało. Niestety im więcej deszczu tym więcej wody stało na naszych "rewirach". Teraz czekamy na kilka dni bez deszczu, na jakiś mróz by związał tą całą wilgoć, by dało się jakoś startować. Z powodu wilgoci i deszczu "nasze" łąki zamieniły się ostatnio w mokradła bardziej nadające się do sadzenia ryżu, a nie do startu "z nóg". Ostatnia niedziela była właściwie bezwietrzna ale na łąkę nie dało się wejść bez brodzenia w wodzie i błocku. Szkoda, niestety, buuu ale tak już bywa. Porównując tą jesień do zeszłorocznej i tak zauważalny jest postęp - więcej dłuższych lotów, teraz jest ich więcej, są dalsze i technicznie lepiej wszystko wychodzi. Spalony start to właściwie rzadkość, lądowania także ładnie wychodzą, a w powietrzu czuję się coraz bardziej pewnie.
   Deszczowe, szare dni, wczesne wieczory sprawiły, że zaczęliśmy rozwijać nową pasję - pykamy coraz więcej w szachy z każdym dniem odkrywając coraz bardziej jakim fenomenem jest ta gra. Każdego dnia ciągnie nas do zrobienia chociaż partyjki, zaś świadomość czynionych postępów sprawia, że chcemy coraz częściej grać. Już wygrywamy z komputerem, zaś gra przeciwko sobie trwa nawet i godzinę. Fajnie, bo mamy coś co odrywa nas od tych wszystkich bzdur jakimi bombarduje nas telewizja, internet i inne media tworzone przez ludzi którzy często są po prostu DEBILAMI. Każdy sposób jest dobry by przetrwać jakoś te dni, kiedy się nie lata, a sposób dzięki któremu człowiek się rozwija (a nie egzystuje) jest po prostu świetny. Więc gdy pewnego dnia ktoś zobaczy jakąś parkę grającą w szachy na startowisku w oczekiwaniu na "warun" istnieje duża szansa , że będziemy to właśnie my. :)
   Powoli przymierzamy się do "grudniowych" zakupów - prezenty i te wszystkie sprawy związane ze "świętami". W samochodzie coraz częściej goszczą piosenki świąteczne, w sklepach pojawiają się bombki, gwiazdorki, reniferki i te inne produkty bez których święta nie są świętami.
   W głowie się czasami kreci, ale o to chyba w tym wszystkim chodzi. Ogłupić, sprawić by "target/polak katolik" wydał masę grosza na niepotrzebne do niczego badziewie. Nam jak do tej pory skutecznie udaje się zachować rozum i kupować to czego potrzebujemy, co sprawia nam frajdę i co w tym gąszczu okazji rzeczywiście cieszy serce i ducha. Ja sam nie mam pomysłu na fajny konkretny prezent dla Sosny ale spoko spoko. Wpadnie do głowy, nastąpi realizacja i mam nadzieję uda się sprawić by moja dziewczyna poczuła jak bardzo ważna dla mnie jest.  W końcu jeszcze cały miesiąc :)
   No i jeszcze jedna ważna sprawa - przez prawie dwa tygodnie w okolicach świąt mamy z Sosną wolne - mocno wierzę, ze pogoda dopisze, sypnie śniegiem, potem zmrozi i uda się kilka dni spędzić w powietrzu zachłystując się widokami i zapachami zimy :) I oby w najbliższych dniach także udało sie polatać bo jak na razie mijają kolejne dni szorowania po ziemi butami.

sobota, 20 listopada 2010

Wirus the best dog in the world....

   Blog o naszym życiu, pasjach, marzeniach, ale zabrakło w nim naszego pieska. Zatem trzeba nadrobić i wrzucić kilka uwag odnośnie tego naszego małego wariata.


   Wirus ma już dobre 8 lat, jest mieszańcem po rasowej matce i kundlowatym tacie. Dzięki tej mamałydze i temu co te geny reprezentują jest chodzącym IDEAŁEM. Wiadomo, że każdy może coś tam powiedzieć, że coś tam źle , że coś nie teges ale Wirus jest nasz, jest wyjątkowy i jest taki jaki powinien być.


   Straszna przylepa, ogromny pieszczoch gotowy zrobić wszystko by tylko pogłaskać go za uchem czy pod broda. Potrafi niestrudzenie cierpieć w niewygodnej pozycji byleby tylko przyjazna ręka go pomuskała. Zna się na uczuciach - gdy w domu "wrze" wie, że powinien siedzieć spokojnie i się nie wcinać, wie także kiedy przyjść, położyć głowę na kolanach i popatrzeć tymi swoimi inteligentnymi ślepiami jakby mówiąc "nie martw się".
Zdarzają Mu się dni kiedy nas wkurza. Ale wystarczy Go wygnać na jego legowisko i mamy święty spokój. Częściej jednak zaskakuje nas tym jaki jest fajny i jak potrafił stać się domownikiem w pełnym tego słowa znaczeniu.


   Niektórzy się Go obawiają. Z jednej strony dobrze - pies to nie zabawka czy pluszowy miś. Wirus potrafi pogonić człowieka, potrafi być groźny jednak w ten dobry sposób. Jest wyjątkowym psem o dobrym, zdecydowanym charakterze pełnym uporu, chęci do zabawy i świadomości co Mu wolno a czego nie. Czasami jest postrzelony - ale w ten pozytywny sposób wariactwa w dobrym kierunku.Jak się uprze to ciężko Go odciągnąć od smakowitego patyka czy drzewa które tak fajnie smakuje bez kory. A jak się uprze to furt myśli jak by tego kijka zdobyć, jak go odzyskać i znowu za nim pobiegać. Ma swoją piłkę tenisową i skubany tak wyczuł gdzie jest schowana, że gdy tylko otwieramy szufladę od razu jest w gotowości do biegania. To bardzo "psie" i bardzo nam się podoba. jednocześnie jest ułożony. Staramy się Go cały czas szkolić i nie pozwolić na to by stał się jak wiele psów które dzięki swoim właścicielom stają się meczące, niebezpieczne i po prostu głupie. Ale to już wina ludzi a nie zwierzaków.

   Nasz "wariat" jest nasz, jest w rodzinie i jest wyjątkowy. Po prostu !!!

poniedziałek, 15 listopada 2010

bez latania bez pisania......

Jakoś tak się ostatnio złożyło, że w naszym blogu przerwy coraz dłuższe.....Wpisów mniej, bo jakoś tak jesień przytłoczyła pogodą, szarzyzną i jakimś takim odrętwieniem. Nadrabiamy zaległości filmowe i przygotowujemy się do zimy - rozwijamy talenty kulinarne i nadrabiamy zaległości domowo rekreacyjno -  umysłowe.

Kuchenne rewolucje dotarły i się rozwijają - coraz częściej gotujemy , pieczemy i sprawia nam to cholernie dużo radości. Przetestowane babeczki, ciastka, mięsa, kluski i różnej maści zupy....Sama frajda - gdy uzbiera się jakaś poważniejsza kolekcja zdjęć opublikujemy nasze dzieła :)

Udało się w końcu odświeżyć łazienkę - na dzień dzisiejszy mamy bielutko, czyściutko i do tego nowy dywanik. W końcu taki, który dąży do ideału jaki spoczywa u "mamci".....No i wszystko błyszczy, lśni i bije po oczach nowością. Odkładaliśmy te całe działania przez dobre dwa miesiące i wreszcie dokonaliśmy dzieła. Jest dobrze, mam tylko całą masę małych białych kropek na rękach, nogach, głowie i kapciach....ale co tam - warto. Nawet Wirus ciekawskie jajo może poszczycić się białymi plamami na pysku ;)

Pisaliśmy o zapełniających się przestrzeniach w naszych elektronicznych zasobach. Problem rozwiązany za pomocą 1terabajtowego magazynu podręcznego ze stajni SEAGATE'a. Spisuje się świetnie i ma jeszcze dużo miejsca na wypełnienie naszymi zdjęciami. Jest także nasza nowa galeria publiczna na Picasie. Do obejrzenia TUTAJ. Na razie tam jest pusto ale w miarę upływu czasu będziemy wrzucać różne nasze zdjęcia.

Byliśmy ostatnio na "świątecznym obiedzie" w bydgoskiej knajpie Ogniem i Mieczem. Lokal zdecydowany w cenach i jakości potraw celuje w klientelę o zasobniejszym portfelu. Całość wypełniona wszelkiej maści staropolskimi gadżetami - jakieś rogi, proporce, portrety - całość urządzona dosyć dobrze. Obsługa także ok, z jakością potraw średnio jednak olewaliśmy smaki zdecydowanie gorsze od tego, co mamy w domowej kuchni. Ważni byli ludzie, wspólne rodzinne towarzystwo i pierwszy trening w robieniu zdjęć w ciemnych pomieszczeniach.

Na koniec chyba przebój ostatnich dni. Nauczyliśmy się grać w szachy i każdego dnia pykamy po kilka partyjek. Właściwie czasami po kilkanaście. Ze zmiennym szczęściem, czasami wygrywam ja, czasami Sosna, a czasami remisujemy ganiając się królami po całej szachownicy. Super sprawa pozwalająca ćwiczyć umysł w analitycznym myśleniu. Pykamy z rana, w czasie dnia i "do poduszki". Najfajniejsze jest to, że jesteśmy mniej więcej na tym samym poziomie i za każdym razem gra zaskakuje nas czymś nowym. Mam nadzieję, że nie znudzi nas z biegiem czasu i będziemy coraz lepsi i sprawniejsi. Wielkim atutem jest także to, że można grać właściwie wszędzie, w każdej scenerii i sytuacji. Już widzę wiosenne oczekiwanie na "warun" i pykanie na łące w szachy.

Acha - pogoda zaczęła się poprawiać - nadal jest ciepło i skończyło padać.Niedziela była upalna jak na połowę listopada, dziś jest podobnie. Więc jesienna wiosna pełną gęba, spacery te sprawy i odżycie jakieś umysłowe - aż się chce coś robić :)

sobota, 6 listopada 2010

deszczowy tydzień.....

   Wtorek idealnie zadziałał i od środy nastąpiło drastyczne pogorszenie pogody....wietrznie, pochmurno i deszczowo....brrrr......Ale co tam...

   Ten tydzień obfituje w  wydarzenia dla nas ważne wielce i to się liczy. W środę Sosna miała imieniny ( był tort, prezenty i życzenia), a  wieczorem znaleźliśmy w naszej skrzynce pocztowej, kolejny, piąty już numer gazetki wydawanej przez stowarzyszenie Nasza Chełmża.

   Dla nas numer szczególny, bo zawierający wywiad, o którym pisaliśmy jakiś czas temu. Wywiad ukazał się w formie jaką zaaprobowalismy "mailowo", pojawiła się jednak drobna konsternacja. Z jednej strony cieszy to, że ktoś być może zarazi się naszą pasją, że kogoś to interesuje i kogoś tam to ciekawi, jednak z drugiej strony nasza obecność w rozpolitykowanej gazetce, której większość stanowi wyborczy chłam trochę mi nie pasuje. Rozumiem pisanie o sprawach ważnych dla ludzi jednak sąsiedztwo byłego radnego, byłego posła i aktualnego kandydata do szefowania miastu jakoś tak sąsiedztwem chyba wymarzonym nie jest. Tym bardziej, że Pan ów kojarzony jest z kilkoma nieudanymi próbami zdania matury i jakiś czas temu ponoć był postacią ściśle powiązaną z rozdawnictwem stanowisk przez PSL. Ja nie wiem, nie znam się, ale wolałbym by za sąsiada był mi temat związany z ludźmi, nie zaś  pędem do władzy i rządzenia... Do tego masa sloganów i haseł wyborczych, które składają się na większość artykułów tej gazetki......Choć może się czepiam....
   W każdym razie gazetka się ukazała w druku, jest dostępna także w sieci i można ją pobrać tutaj  . Dobrego czytania !!!

   W tym tygodniu wypełniliśmy po brzegi nasz kanał zdjęć w PICASIE i mamy tam już 1GB fotek z naszego życia.....na komputerach też już coraz bardziej zapchane materiałem, więc zaczęliśmy się rozglądać za dodatkową powierzchnią do wykorzystania internetowo i domowo. Gdy już to ogarniemy odpowiednie linki się pojawią na blogu......i strasznie się cieszę, że tyle pstrykamy, że mamy co pstrykać i że ostatnio baza sprzętowa także się powiększa......Patrząc na nasze zdjęcia wiem, że życie upływa dokładnie w takim porządku w jakim powinno i to daje solidnego kopa do dalszego działania i wielki optymizm co do przyszłości.....

   Teraz jeszcze trzeba zrealizować plan na zmianę auta, kupić jakieś fajne samostateczne skrzydło i potem zacząć latać we dwoje na jakiejś fajnej, ładnej trajce.....Zobaczymy co z tego wyjdzie i jak szybko się uda :)

środa, 3 listopada 2010

poranna mglista rzeczywistość....

   Jak pisałem wczoraj pogoda jak drut, więc trzeba było się zebrać i trochę polatać...Oczekiwania co do wtorku sprawdziły się w 100 procentach...Pogoda prawie idealna - od wczesnego rana właściwie bezwietrznie (w porywach wiało z zadziwiającą siłą jednego metra); zaś to "prawie" dotyczy mglistego lepkiego powietrza, które dopiero popołudniu zmieniło się w jako tako słoneczną aurę...

Ale od początku :
- wczesne wstawanie opłaciło się - na łące byłem pośród szarości poranka z wilgotną, lekką mgłą. Poskładałem cały majdan, wyszpeiłem się jak należy i po krótkiej rozmowie z Sosną, która wyruszyła do pracy rozpocząłem procedurę startu. Warunki wiatrowe bez zarzutu - zerowy wiatr, który nie chciał nawet porwać unoszącej się pary "odkawowej"......Start bez zupełnych problemów ; skrzydełko wstało równo, bez podbiegnięć zaiwaniłem przez kawałek na wprost;  przygazowałem jak się należy i po chwili byłem w powietrzu. Gdyby nie te zamglenia poranek należałby do tych idealnych.....Ale wracając do tematu - jako, że było lekko mgliście nie chciałem się zbyt daleko oddalać od Chełmży i własnych "mebli". Poleciałem nad miasto; przeleciałem w jedną, potem w drugą stronę.



   Pokręciłem się nad naszymi cmentarzami, które pośród gołych drzew wyglądały całkiem fajnie - obłożone kwiatami, zniczami, lampkami, wypięknione i wymuskane przez ludzi dzień wcześniej tłumnie spędzających swój czas nad grobami najbliższych.....Potem poleciałem nad cukrownię popławić się w atmosferze kampanijnej - zapach buraków, wszechogarniające dymy, buchająca para i te wszystkie widoki, które pozwalają myśleć, że Chełmża burakiem stoi.........


   Wróciłem nad miasto i poleciałem nad Strużal polatać nieco niżej i pocieszyć się lotem nad chyba najładniejszym zakątkiem naszego jeziora.......Taki lot na wysokości kilku metrów jest całkiem fajny....zwłaszcza w tak spokojnych warunkach.....Jeziorko spokojne, na ziemi ludzie przyjaźnie machający i nawet próbujący pstrykać fotki - jeden z robotników stawiających dom na Strużalu jak na komendę wyciągnął telefon i próbował coś tam złapać.....Wszystko "szybko, szybko" i nie wiem czy coś tam mu się udało zrobić - dla zasady nadleciałem jeszcze raz, by mógł porządnie się przymierzyć i pstryknąć sobie fotkę.....Ładnie potem podziękował, ja zamachałem skrzydełkiem w kilku ostrzejszych zakrętach i poleciałem dalej.....Obleciałem całe jezioro i wróciłem nad łąkę - w powietrzu byłem prawie półtorej godziny i niestety trochę zmarzłem. Pomimo nowej kominiarki (która mega fajnie grzała) i rękawic wczesnozimowych (cieńszy model Polednika) jakoś tak zmarzłem, zakatarzyłem i w ogóle tak grypowo się zrobiło..........pewnie przez tą wilgoć w powietrzu i przemoczone od łąki buty.......
Zatoczyłem krąg i wylądowałem.....Od razu telefon do Sosny, bo kurde brakuje mi jej strasznie......pełen wrażeń poopowiadałem i poobdzielałem się tym lotem i frajdą jaki mi sprawił......Bo gdy dwa tygodnie się nie lata, a potem pogoda dopisuje tak fajnymi warunkami to po prostu przeżywam jak małpa kit.....

  Zrobiłem krótką przerwę; łąkę nawiedziła jedna z sarenek żyjących w okolicy (popatrzeliśmy sobie w ślepia, po czym uciekła cholera); zjadłem śniadanie w postaci batonika; banana i kawy i zacząłem szpeić się do następnego lotu. W końcu jak aura sprzyja, to nie ma co siedzieć na ziemi tylko trzeba latać.......zwłaszcza jesienią.

   Dotankowałem, rozłożyłem glajta; zacząłem startować, ale niestety delikatny wiaterek. który w międzyczasie się pojawił zupełnie nie sprzyjał.....Za bardzo z boku wiało i ze startu nic nie wyszło.....Rozłożyłem wszystko jeszcze raz, odpaliłem i wystartowałem w zupełnie inną stronę niż początkowo.....Tym razem wszystko ładnie wyszło i po chwili znowu byłem w powietrzu....
   Plan na ten lot przewidywał odwiedziny strefy ekonomicznej z fabrykami Sharpa, Oriona i tych innych skośnych firm, potem zaś latanie do bólu zależnie od pogody.....na wysokości ok 60 metrów dotarłem nad Grzywnę, wskoczyłem nad "jedynkę" i mając drogę pod pachą zasuwałem do "strefy". Po drodze obejrzałem kilka łąk, które z góry zachęcały do lądowania i poszukania właścicieli, tak by mieć kilka zapasowych miejsc z których można startować, lądować i po prostu używać....W końcu doleciałem nad teren, który stanowi miejsce produkcji kineskopów, monitorów i tych innych zdobyczy nowoczesnych technologii.....Choć oczywiście dla niektórych jest to miejsce wyzyskiwania biednego polskiego ludu przez cwanych japońców......



   Jak zwał, tak zwał - ja chciałem nad strefą polatać, obejrzeć ją sobie z góry z każdej strony i po prostu spróbować ogarnąć te wszystkie fabryki z perspektywy z jakiej ich jeszcze nie widziałem...Sosna była już nad nimi kilka razy (samolotem i motolotnią),  ja jeszcze tych ogromnych szarych dachów nie widziałem....Polatałem, pokręciłem się, porobiłem kilka zdjęć i znowu mając "jedynkę" pod pachą wróciłem nad Chełmżę.


   Na wysokości kilkunastu metrów, tuż przy drodze przypominam sobie jak kiedyś wracając z Torunia samochodem widziałem dwie paralotnie lecące do Torunia....Podobnie, jak ja teraz Oni lecieli nisko przy drodze.....I to był baaardzo baaaardzo fajny widok......teraz ja zrobiłem tak samo, tyle, że ja byłem w górze :)
   Pokręciłem się nad Chełmżą, poleciałem "odwiedzić" zaufanego mechanika, który troskliwie opiekuje się naszym autkiem.......Kiedyś obiecałem, że gdy będę latał wpadnę się pokazać, więc to był dobry dzień na spełnienie obietnicy - był, widział,  pokiwał, ja odkiwałem i poleciałem dalej.....
      Pogoda się poprawiła, więc pojawił się pomysł polecenia do Dubielna - są tam piękne, ogromne trawiaste łąki, w sprawie których rozmawialiśmy z ich współwłaścicielką rok temu..."Ona" jakoś wtedy taka była nieokreślona, więc nie naciskaliśmy - postanowienie było takie, że kiedyś przylecimy, pokręcimy się, pokażemy jak to wygląda i dopiero po "małym pokazie" zaczniemy drążyć temat na nowo....Bo łąki są tego warte - kilka pięknych, naprawdę ogromniastych terenów bez żadnych drzew, drutów czy innych niespodzianek......wszystko obsiane piękną równą trawą, którą Ci ludzie żywią krowy.....Idealne po prostu......Z tego planu jednak zrezygnowałem i poleciałem do Bielczyn - mieszka tam właściciel jednej z łąk, które wykorzystujemy na Strużalu - kiedyś ponoć tez latał, więc trzeba "mu" teraz "odpłacić" za użyczenie terenu i pokazanie, że jesteśmy, że latamy i że dziękujemy......Zrobiło się coraz bardziej słonecznie, więc całkiem fajnie się leciało.....po dotarciu na miejsce, na podwórku widać było masę przyjaznych gestów...Od kiwania do zaproszeń i sygnałów do lądowania...Nie skorzystałem, bo nie chcę lądować na polach  i narażać się na możliwe biadolenie jakiegoś rolnika, że zadeptałem mu jakieś tam roślinki.....trochę to nie halo......


   Ale pomachałem skrzydłem, powywijałem kilka wingoverów, kilka razy przeleciałem tuż nad dachami i poleciałem dalej.....Tuz obok miałem spotkanie z pociągiem towarowym - spora liczba wagonów ciągniętych przez dwie lokomotywy....Kolejarze w "szoferce" co chwile kiwali i dawali znaki syreną, wiec kusiło bardzo, by kawałek z nimi polecieć....



   Tak, jak wcześniej leciałem nad drogą "z samochodami", tak teraz wzdłuż torów, łeb w łeb z pociągiem......Pomachaliśmy do siebie raz jeszcze, oni pojechali dalej a ja zacząłem wracać do domu......Krótki przelot nad znajomym podwórkiem,  kilka wywijanców i dalej w stronę Chełmży. Nie mogłem sobie odmówić przyjemności przelecenia poniżej poziomu drzew by tuż nad ziemią lecieć dolinką wzdłuż drogi....To był kolejny pomysł z przeszłości i kolejny, który tego dnia zrealizowałem.....Natknąłem się tam na sarenki ukryte w wysokiej trzcinie, na dwa wesoło baraszkujące pieski, to po prostu fajne miejsce ukryte przed wzrokiem ciekawskich...a dostępne niektórym.....
   Poleciałem jeszcze raz nad "mechanika" i wróciłem nad łąkę....
   Wylądowałem od "pierwszego podejścia" bo wiaterek zaczął się zrywać......
Drugi prawie dwugodzinny lot tego dnia uwieńczyłem, jak poprzednio zameldowaniem Sośnie relacji o starcie, locie i lądowaniu.....
W sumie wylatałem prawie cztery godziny i to mi wystarczyło. Nieco zmarznięty i zakatarzony, ale wylatany do "bolących rak"....No i wciąż nie mogę ogarnąć tego, jak wiele tego dnia było dane mi zaznać....Widoki, od mglistych dymnych szaro burych pól, po lot wespół z kolejarzami.....świetne udane kilka godzin z ogromnym zastrzykiem frajdy z lotu.....



Poskładałem się i wróciłem do domu. I okazało się, że kupiłem na allegro nowy kombinezon....W innych kolorach, ale ważne, że za pół ceny "orygiinalnej"......Czyli poranek podwójnie udany - i pod względem latania i pod względem "interesów"........

poniedziałek, 1 listopada 2010

pierwszy listopadowy wpis....

   Dziś wszyscy zasuwają na cmentarze, palą świeczki, lampki i te inne gadżety, karmią się przeszłością wspominając zmarłych, a my żyjemy już dniem jutrzejszym....
   Bowiem wszystkie znaki na niebie, ziemi i w powietrzu pozwalają sądzić, iż wtorek będzie latający....do bolących rak, ile wlezie i do oporu..... czyli wreszcie zapowiada się fajny dzionek, dzięki któremu odkuję się od tych dwóch naziemnych tygodni....

   hura hura hura..................

   Szkoda tylko , że Sosna musi zasuwać do pracy....