wtorek, 30 sierpnia 2011

krótki wtorkowy....

Ostatni tydzień dopisywał pogodą, jednak nie było dane nam zbytnio polatać.Z powodów różnych i różnistych natury codziennej, pracy i jeszcze kilku innych spraw. Polatał Raf, a ja miałem kilkudniową przerwę.
   Udało się odpalić dopiero w niedzielne popołudnie. Prognoza taka sobie. Dosyć wietrznie jednak z wieczorną tendencją do zanikania. Około osiemnastej byłem w powietrzu i "pofruwałem" dobre półtorej godziny. Wiatr siadł do ok 2,5 metra więc było całkowicie przyjemnie. Oczywiście wycieczka po najbliższej okolicy zaowocowała zdjęciami, które już są w naszej "picasie no.2".
   Nie chce mi się pisać o całym locie i jego przebiegu. Wystarczy na dzisiaj, że locik był całkiem fajny, przyjemny, z mnóstwem świetnych widoków każących głośno mówić, że nasze "rewiry" całkiem fajne są :)
   Ten tydzień chyba także będzie można zaliczyć do tych lataniowo udanych, bo jak na "teraz" prognozy dosyć przychylne są. Końcówka tygodnia ma się objawić słabym wiatrem i dwoma/trzema dniami warunków idealnych do latania silnikowego. Ano zobaczymy co z tego wyjdzie - oby prognoza się utrzymała i oby udało sie choć trochę polatać. Zobaczymy i trzymamy kciuki.....


poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Miało być.....

Miało być tak pięknie.....
Cholera zawsze jest tak że miało być tak pięknie, tylko czasami coś nie wychodzi.
   Ale do rzeczy - w niedzielę podczas przeglądania zasobów internetowych trafił nam się filmik "zaprzyjaźnionego" pilota - Rafiego. Od dosyć dawna podpatrujemy jak lata, jak relacjonuje poszczególne loty, jak latają "na południu" i ogólnie gapimy się między innymi na Jego filmy gdy "nasz warun" nie jest zbytnio łaskawy i każe kiblować na ziemi. Niestety Rafi miał pecha i wyrżnął w drzewo. Pechowo stanęło na drodze, chwila nieuwagi, pecha czy tam jeszcze czymś innym zaowocowały niespodziewanym i gwałtownym przyziemieniem. W efekcie kilka dni w szpitalu, rehabilitacja i przerwa w lataniu. Jak to wszystko wyglądało można zobaczyć na wspomnianym filmiku :

 
   Filmik powyżej jest chyba jedna z najlepszych ilustracji wypadku, który wydarzył się kilka dni temu. Dzięki Rafi za montaż, za zdjęcia, za opisanie wszystkiego w tak dobry sposób i życzymy super szybkiego powrotu do zdrowia, pełnej sprawności i przede wszystkim do latania. 
 
   A na sam koniec krótki cytat z osobnika którego teksty ostatnio dosyć trafiają w nasze gusta, czyli popularnego misiaka Kubusia Puchatka:
 
Bo wypadek to dziwna rzecz.
Nigdy go nie ma,
Dopóki się nie wydarzy.




czwartek, 25 sierpnia 2011

jak się upre...

   Jeszcze jeden taki mały krótki wpis o wtorkowym lataniu. Błażejowi wyraźnie nie szło i pomimo usilnych prób nie dał rady tamtego dnia wystartować. Ja latałem, dziewczyny obserwowały i filmowały, a On próbował i próbował. Wiadomo jak to jest spalić kilka startów pod rząd - człowieka ogarnia coraz większe zmęczenie i frustracja. Jak się uda w końcu polecieć to można się odkuć te wszystkie biegania, rozkładania, składania i grzania napędu. Wtedy te sprawy są mało ważne, liczy się to, że w końcu się udało. Gdy jednak nie wychodzi to mamy dwa sensowne wyjścia - albo po kilku próbach odpuszczamy i olewamy dzień, który wyraźnie nie sprzyja, albo próbujemy do oporu. Najgorzej jest gdy wybierze się tą drugą "opcję" i start nie następuje pomimo najszczerszych chęci. Można wtedy mieć wszystkiego dosyć, każda linka wkurza, glajt już nie jest przyjacielem, a napęd stanowi jedynie kawał balastu na grzbiecie na dodatek cholernie śmierdzącego benzyną. Nerw, wkurw, rezygnacja, niewiara w swoje umiejętności, i co tam jeszcze z tych najgorszych uczuć.
   Błażej się nie poddawał i próbował raz za razem. Podziwialiśmy Go za taką wytrwałość trzymając kciuki i licząc w duchu, że przy każdej kolejnej próbie się w końcu uda. Niestety nie udało się i dostaliśmy wszyscy przysłowiowego prztyczka w nos od losu. Taka fanga od życia.
   Szkoda, że się nie udało, jednak liczymy mocno na to, że następnym razem wszystko wyjdzie jak należy i polata tak jak powinien. Zasłużył na to swoim uporem, tyloma spalonymi startami i tym, że się nie poddawał.
   Dziś tak trochę na przekór tym wszystkim niefajnym uczuciom zmontowałem filmik, który mam nadzieję będzie dobrą ilustracją tych Jego prób. Dobrego oglądania :

środa, 24 sierpnia 2011

wtorkowa pyrkanina pod znakiem dzikiego komara...

   Wczorajszy dzień był nieco dziwny. Dziwny, bo choć warun dopisywał jakoś tak coś tam nie wychodziło.
Ale od początku - popołudniowy wybór miejsca na latanie padł ostatecznie na łąki tuż nad Wisłą w Nowych Dobrach. Dodatkowo miał się stawić Błażej, więc szykowało się latanie w "duecie".
   Po obiadku zapakowaliśmy cytrusia i wyruszyliśmy w drogę na miejsce. Łąka przywitała nas trawą do kostek i całymi stadami komarów równie krwiożerczych co Freedy Krueger lub innych postaci z japońskich horrorów. Wiaterek słabiuteńko dymał w zakresie pół metra i słabiej więc przewidywania startu były trochę kiepskie. Ale jednak wiadomo, że da się i przy takiej nędzy wystartować. Przecież wychodziło nieraz.
   Ale co ja tracę czas na pisaninę o wietrze. Zmorą tej łąki były niewątpliwie komary włażące wszędzie gdzie tylko można, tnące wszystko co tylko nadawało się do wyssania krwi, krwawe, dzikie, wygłodzone małe bestie. Choć wypsikaliśmy się "autanem", choć Sosna zamknęła się w samochodzie, choć od razu wskoczyłem w kombinezon właściwie na niewiele te nasze zabiegi się zdały. Bestie krążyły, a gdy tylko wypatrzyły okazję do pijackiej krwawej burdy od razu rzucały się na kawałek wolnej skóry. Jakieś zmutowane, zagłodzone czy coś jeszcze gorszego......
   Jakoś trwaliśmy i w końcu dotarł do nas Błażej ze swoją "połowicą" więc już byliśmy we czwórkę. Dziewczyny moment złapały wspólny język, a my zaczęliśmy swoje zabawy z rozkładaniem napędów, skrzydeł, grzaniem silników itd. Oczywiście gadanina o starcie, warunkach, zgłoszenie lotu do Fisu i zaczęliśmy startować.
   Jak pisałem wcześniej warunki były słabawe. Praktycznie nic nie wiało, więc starty musiały być perfekcyjne by była szansa oderwać się od poczciwej "matki ziemi". Najpierw ruszył Błażej i gdy postawił glajta, dodał gazu i biegł i biegł i biegł........I mógłby biec pewnie do Grudziądza, bo za cholerę nie był w stanie oderwać się od ziemi. Po Nim spróbowałem ja i mój start również nie wyszedł. Trochę nierówno stałem wobec skrzydła i wstało krzywo. Próbowałem się ratować podbieganiem jednak zbyt mocno je rozchuśtałem i zbyt słabo biegłem na wprost. W efekcie rozkładaliśmy się po chwili jeszcze raz.
   Drugi start Błażeja również nie wyszedł, ja startując chwilkę po Nim zdołałem się oderwać od ziemi.....Kilkanaście kroków i gdy myślałem że będę musiał biec i biec jakoś się udało. Poczułem, że Action niesie i delikatnie odrywam się od ziemi. Krótki lot po prostej i po nabraniu kilkunastu metrów wysokości zacząłem spokojnie kręcić się po okolicy w oczekiwaniu na kolejny start i dołączenie Błażeja.  



   Niestety Jego kolejne próby kończyły się kolejnymi niepowodzeniami. Ja latałem w kółko, On próbował  i może po pół godzinie takich działań postanowiliśmy, że ja odlecę pokazać się Rafałowi kiblującemu w pracy, a Błażej będzie próbował wystartować.
   W górze delikatne wiało, jednak na tyle słabo, że było to właściwie nieodczuwalne. Po kilku minutach zameldowałem się nad Rafem i trochę pokręciłem po najbliższej okolicy, by sprawić frajdę pilotowi który jest bezpośrednim sprawcą tego, że latam akurat na paralotniach, pilotowi którego umiejętności i koleżeńskość wciąż karzą mi wierzyć, że są jeszcze normalni ludzie na świecie. No, a przede wszystkim Raf lata świetnie, dużo się od Niego nauczyłem i po prostu fajny kumpel jest. Pokręciłem kilka koślawych wingowerów, kilka ciaśniejszych zakrętów, kilka górek i po jakimś czasie odleciałem by czasami okoliczni przewrażliwieni mieszkańcy nie wpadli na pomysł chwycenia za telefon i dzwonienia do telewizji, że koniec świata, że radio Ma-ryja i TV Trwam się zakłóca, że umierają i że kury im się nie będą niosły bo tu jeden taki lata w ta i we wta.
   Wróciłem nad łąkę, a Błażej cały czas podejmował rękawicę rzucaną Mu przez niesprzyjające okoliczności - słabawy zmienny wiaterek, słaby i ciężki napęd i narastające zmęczenie. Trzeba Mu przyznać, że samozaparcie ma kosmicznie wielkie. Ja czasami po 3-4 próbach mam już konkretnie dosyć, a On próbował i próbował. Pokręciłem się trochę i poleciałem w okolice Świecia popstrykać kilka fotek i zobaczyć jak to miasto wygląda z góry. Pojawił się lekki wiaterek, jednak po odpuszczeniu trymerów w locie panował konkretny luz i spokój. Świecie wyglądało bardzo fajnie. Widać, że miasto się rozwija, że młodnieje i pięknieje. Krańcowo odmienne od naszej rodzinnej Chełmży, która coraz bardziej zbliża się do zwykłej bylejakości.




   Duuuży łuk nad Świeciem i powoli zacząłem wracać nad łąkę, na której Błażej wciąż próbował wystartować. Zaparł się i z całego serca życzyłem mu by wreszcie się udało. Niestety palił próbę za próbą.
Nie wiem ile razy mu nie wyszło, jednak jeśli wziąć zestawienie 10-15 minut na start i rozkładanie i moje prawie półtorej godzinki w powietrzu wychodzi, że próbował co najmniej 7-8 razy. Wielki szacun i podziwianie zaciętości..


   Zakręciłem dosyć obszerny krąg i podszedłem do lądowania, które niespecjalnie mi wyszło. W powietrzu troszkę się rozwiało, za to na ziemi w momencie przyziemienia nic nie dmuchało w oczy. Więc tuż nad ziemią miałem nieco zbyt wielką prędkość i nieco zbyt słabo ja wyhamowałem. Lub nieco zbyt późno ? W efekcie zamiast ładnie delikatnie przyziemić prawie wylądowałem na "dupsku" i zdecydowanie ze zbyt dużą prędkością. Całe szczęście nic się nie stało, trochę przysiadłem na prawym kolanie i glajt zamiast pięknie opaść za mną opadł ślicznie przede mnie. Za mało hamowania i zbyt duża prędkość - taki drobny szkolny błąd i całe szczęście bez strat. Cenna nauczka na przyszłość.
   Po locie poskładaliśmy sprzęt i przyszedł czas na rozmowy o tym co się działo. Skąd problem z Błażeja startami i jak temu zaradzić, co zrobić by wychodziło zawsze i wszędzie...Taka trochę burza mózgów.
Odkąd znalazłem się na ziemi wciaż musiałem oganiać się od wspominanych na poczatku tego wpisu komarów. Cholery cieły, bzyczały i ogólnie spokoju nie chciały dać ani na chwilkę.
   W międzyczasie zadzwonił Raf z jedną dobrą super wiadomością. Wiadomość ta nieco przyćmiła nasze zmagania z komarami które wciaż atakowały zaciekle, jakby nie piły krwi od lat. Humory ogólnie się wszystkim poprawiły i po jakimś czasie ruszyliśmy do domku.
   A tam jak zawsze - wypakowanie sprzętu, rozłożenie glajta na honorowym miejscu w salonie (na kanapie) by ładnie odtajał po lataniu, kolacyjka i słodkie lulu.

Acha - jeszcze jedna taka mała uwaga. Fajnie, że na łące byliśmy razem z Sosną :) Fajnie było polatać nad Nią i powywijać trochę nad kimś bliskim w powietrzu. I muszę tu jeszcze dopisać, że podziwiam Ją za to, że tak dzielnie znosiła te dzikie komarze hordy wygłodniałe i gotowe zjeść człowieka w całości.  Złoto dziewczyna :)

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Poniedziałkowy....

   Jako, że już po weekendzie wypada napisać kilka słów o tych ostatnich dniach.
Nieco wtopa z pogodą która jakimś dziwnym przypadkiem tajemniczo się odwróciła i w przeciwieństwie do tego czym nas raczyła podczas urlopu wyklarowały się ostatnio dni w które można było latać i latać i jeszcze raz latać. No ale co ja tu się dziwię - przecież tak jest chyba zawsze, że gdy muszę dymać "do roboty", że gdy autko w warsztacie to jakoś tak pogoda się szykuje że ojej. Jakoś tak nie dane jest latać tak często jakby się chciało, ale co robić? nie ma co marudzić i cierpliwie czekać na spełnienie się tych wszystkich zależności i warunków tak, by sprytnie zaowocowały kilkoma godzinami spokoju, by w odpowiedni sposób polatać ile wlezie.
   Wróciłem do pracowania i o dziwo wejście w utarty rytm użerania się z debilnymi współpracownikami jakoś nie był tak dramatyczny, jak się spodziewałem. Oczywiście na razie, ale i tak gdzieś tam w tle kolibie się myśl o rzuceniu tego wszystkiego w diabły i zajęciu się czymś, co będzie sprawiało frajdę i pozwoli zarobić jakieś w miarę normalne pieniądze. Bo niestety to co tu dają, to nieco za mało jak na mój "apetyt". Takie drobne "dywagacje" sprawiają, że zbaczam z tematu - póki co jest czas na pisanie bloga, przeczytanie grupy i kilku artykułów o lataniu, więc nie jest aż tak tragicznie. Sęk w tym, że kasa jest też licha, a do tego ci debilni ludzie, który nic nie umiejąc marudzą i gitarę zawracają. No i czasu na latanie często nie ma, bo jednak trzeba się zameldować "we firmie" ech....
   Wczorajszy dzionek zapowiadał się latający, jednak gdy wracaliśmy z Torunia do domu postanowiłem odpuścić. Piękna wyżowa i ciepła pogoda sprzyjała pluskaniu się na kajaku w naszym "domowym" chełmżyńskim jeziorze. I to była najlepsza możliwa decyzja :) Lato jak wiadomo było kiepskie, wiec trzeba było taką okazję wykorzystać by wreszcie złapać te kilka promieni słoneczka i po prostu odpocząć i relaksować ile wlezie. I było super fajnie.
   Udało się ostatnio zarejestrować "cytrusia" i właściwie już teraz jesteśmy pełną gębą właścicielami tej francuskiej srebrnej strzały. Załatwiliśmy wszystkie urzędowe ceregiele w ostatnim tygodniu i znowu musieliśmy dojść do jednego nieubłaganie cisnącego się wniosku na "podsumowanie" owego załatwiania. Trochę to dziwnie brzmi, ale specjalnie napisałem że "cytrusia" UDAŁO się zarejestrować. Otóż dobrze jest mieć w różnych miejscach znajomych. By w "polandii" zarejestrować pojazd należy pofatygować się do urzędu, odczekać dobrą godzinkę w kolejce i zapisać na specjalny termin (zazwyczaj za ok 3 tygodnie) kiedy urzędnicy łaskawie wywiążą się ze swojej powinności tzn przyjmą stare tablice, skasują całkiem fajną forsę, wydadzą nowe, wypiszą papier i podziękują. Oczywiście kolejna wizyta to kolejne czekanie w kolejnej kolejce. I tak zwykła, prosta czynność jeszcze kilka lat temu załatwiana "od ręki" może przeciągnąć się na kilka tygodni i utratę dwóch dni "roboczych" na wystawanie w kolejkach w dusznych urzędach. Jak wspomniałem nam się UDAŁO - już tradycyjnie spotkałem w urzędzie kolegę, dzięki któremu całą "rzecz" załatwiliśmy w niecałe 30 minut. Oczywiście inni nie mający znajomych tu i ówdzie czekali i będą czekać, mają pewnie znajomych gdzie indziej, w miejscach w których my będziemy czekać i czekać podczas gdy ich sprawa będzie załatwiona od ręki i natychmiast. Takie życie - wiadomo nie od dzisiaj, że Polska XXI wieku przypomina Białoruś lub inną Ukrainę i tu bez znajomości po prostu się leży i kwiczy. A w najlepszym wypadku sie czeka i traci dużą część życia na użeraniu się z różnej maści urzędami które ponoć stworzono dla nas, naszej wygody i załatwiania naszych spraw. Chociaż to może być tak, ze ludzi którzy rejestrują autka jest taka wielka masa, ze urzędnicy się nie wyrabiają. Dobrobyt, bogactwo i siła nabywcza "polaka" jest wszak legendarna na tle Europy targanej kryzysami....
   Tak to jakoś jest jednak, że trzeba swoje czekać. Grunt, że mamy załatwione, szybko sprawnie i jesteśmy super zadowoleni z szybkości i fachowości naszego kolegi. Dziękujemy :)
   Cóż jeszcze? No może tylko tyle, że jutro chyba wypali latające popołudnie. Nie wiemy jeszcze dokładnie gdzie i z kim, jednak jakiś opis i kilka zdjęć z tego lotu na pewno się znajdą na dniach. Plan jest na wspólne śmiganie z Błażejem w Chełmży lub w Chełmnie jednak jak to się skończy to jeszcze nie wiadomo. Opis będzie.
  
  

środa, 17 sierpnia 2011

Filmowo....

   Ostatnio na grupie drążona jest dyskusja o różnych ulubionych produkcjach filmowych. Przewijają się tam także filmy które kiedyś gdzieś widzieliśmy i które niezmiernie nam się podobały. Poniżej jeden z nich. Dobrego oglądania :

.

wtorek, 16 sierpnia 2011

w końcu polatane....

   Co tu dużo pisać....? Jakoś tak mi sie nie chce smarować dokładnie co i jak, gdzie, na co i po co. Więc będzie w wielkim skrócie.
   Fakty są takie, że wreszcie się odkułem za te ostatnie dni i w końcu nieco polatałem. Trochę szkoda, że urlop wybitnie nie sprzyjał tym moim paralotniowym fanaberiom, jednak dobre jest to, że z blisko czterech tygodni odpoczywania chociaż jedno popołudnie udało się spędzić w powietrzu. Nie ma sensu pisać co i jak, bo wszyscy wiedzą jak nędzna pogoda ostatnio była. Do tego kilka różnych innych rzeczy sprawiało, że nawet w te dni kiedy można "by było" ja byłem uziemiony. Trudno tak bywa.
   Wracając do tematu - w niedzielne popołudnie zapakowałem klamoty i ruszyłem na spotkanie z lotniczą przygodą. Strużal ładnie zadziałał - lekki dwumetrowy południowy wiaterek pozwolił lekko i sprawnie wystartować i byłem w powietrzu. W końcu, wreszcie i w ogóle.....



   Pokręciłem się nieco nad Chełmża i okolicami, powłóczyłem się nad jeziorem i po prawie dwóch godzinach lądowałem. Widoki cudne, warunki może nie idealne, jednak na tyle dobre, by było bardzo bardzo fajnie. I to właściwie wszystko w tym wpisie....
   No może jeszcze jedno - uwielbiam latać i cholernie się cieszę, ze mogłem w końcu "tam" wrócić.  W końcu. :)

sobota, 13 sierpnia 2011

Wakacje czyli odrobina oddechu...

   Wróciliśmy właśnie z naszych tegorocznych letnich wojaży. Właściwie wróciliśmy już kilka dni temu ale jakoś nie było ciśnienia i chęci by pisać coś na blogu. Po prostu wakacje, urlop i lenistwo ogarnęło konkretnie.
   Mój urlop już powoli dobiega końca, Sosna też już niedługo wróci do "roboty" wiec coś tam postanowiłem skrobnąć, by było wiadomo jak tam zleciały wakacje.  Tak narzekałem o zmianie autka, ale teraz jak na to spojrzeć z perspektywy, to jakoś się wszystko w miarę poukładało. I dobrze, bo trzeba było się wziąć za dalsze "dobre spędzenie urlopu".
   Z początkiem sierpnia wyruszyliśmy więc w końcu nad nasze polskie morze, by odstresować, odreagować, odpocząć, nawdychać się jodu i popluskać bałtycką wodą. Plan był prosty - jedziemy nad morze, tam gdzie mamy chęć, jesteśmy kilka dni w jednym miejscu, potem pakujemy klamoty i jedziemy gdzie indziej. I jak nam się znudzi wracamy do chaty.
   Zaczęliśmy od Kołobrzegu w którym spędziliśmy dobrych kilka dni. Dni przeplatanych chlapaniem się w wodzie, wygrzewaniu się na piasku i moczeniu w ciepłej letniej burzy. Bo niestety taka także nam się trafiła. Miasto po raz kolejny urzekło nas tym czymś co tak trudno czasami określić. Było super fajnie, świetnie i bombowo. Każdy dzionek przynosił coś dobrego i właściwie wszystko nam pasowało. Na pewno jeszcze tam będziemy wracać.




   Po kilku dniach poczuliśmy zew przygody i postanowiliśmy się przenieść gdzie indziej. Wzdłuż wybrzeża, przez Rewal podskoczyliśmy do Świnoujścia który był naszym drugim etapem wakacyjnym. Specjalnie wspomniałem o Rewalu, bo tak jadąc trafiliśmy na ludzi latających z napędem. Właśnie na rewalskim klifie. Jacyś kolesie z okolic Krakowa byli z napędem i brali przygodnych ludzi w powietrze. Taka frajda kosztowała stówę za ok 10 minutowy lot. Biznes konkretny i chętnych było całkiem sporo. Trochę żal wystąpił, że nie mieliśmy swojego sprzętu, ale w tym wyjeździe nie chodziło o latanie, a odpoczywanie od wszystkiego co mamy u siebie. Pogadaliśmy, popstrykaliśmy kilka zdjęć i pojechaliśmy dalej. A chłopacy nadal bili kasę.



   Świnoujście to jak wspominałem nasz drugi etap. Także wielce udany, jednak z kilkoma kwasami natury "czepialskiej". Trafił nam się nieco gorszy "lokal" do mieszkania - choć na pierwszy rzut oka wydawało się ze będzie klasą samą w sobie. Wszystko super, świetna lokalizacja, masaże, bajery, cuda wianki, jednak podstawowe atrakcje jak chociażby sprawna kablówka to już "nie halo". Do tego całe stada szwendających się bez ładu i składu Niemców. Młodych, starych i jeszcze starszych pamiętających zapewne rajdy wojskowe swoich współziomków podczas drugiej wojny i zabawę w gazowanie całych narodów w obozach śmierci. Nie mamy nic przeciwko Nim jednak jakoś tak trzeba stwierdzić, że "nasi" nie są tak bezmyślni i kosmicznie lepiej zorganizowani. A taki Helmut lub jakaś inna Helga, jak się zamyśli to przelezie przez człowieka, lub jeszcze gorzej - stanie na środku chodnika zastanawiając się zapewne, czy ta ulica to "Goerig strasse", czy może inny "Gebbels Platz" . Poza tym Świnoujście trochę kiepsko zadbane, trochę brudne i jakieś takie byle jakie. Ech ale nie będę się czepiał..Było fajnie i pozytywnie.
   Te wszystkie rożne minusy nie były aż tak męczące byśmy nie odpoczęli. Pogoda znowu była w kratkę. Pozwoliła poleżeć na plaży, popływać w Bałtyku, pospacerować i pogapić się na tęczę i inne burze. Najfajniejsze, że wreszcie byliśmy sami dla siebie i nie musieliśmy zajmować się sprawami które zostały w domu. Nawet telefonu z pracy nie miałem i można było wreszcie porządnie odpocząć. Spać ile chcemy, nigdzie się nie spieszyć i nie gonić.







   Po kilku dniach w końcu zatęskniliśmy do naszego "home sweet home" i Wirusa który nie pojechał niestety z nami. Postanowiliśmy skończyć naszą wyprawę i powrócić na "nasze śmieci" by pourlopować jeszcze trochę na własnych śmieciach. I trzeba przyznać dobre nam te wakacje zrobiły. Teraz jakoś tak mniej stresowo, spokojnie i nawet fakt że od miesiąca nie latałem jakoś tak mocno nie stresuje. Na jutro szykuje się całodzienny warun więc się odkuję. A jak nie to przy kolejnej okazji. I o to chodzi. Na spokojnie, bez stresu bo takie rożne cuda nas wykańczają. A nie o to w życiu chodzi.


środa, 3 sierpnia 2011

Mglista popelina...

   Co tu dużo pisać. Dzisiejszy poranek to klapa i popelina jakaś, a nie normalny latająca frajda.. Przynajmniej dla mnie. Aż cholera w nerwach cały jestem jak o tym wspomnę. Ale od początku....
   Wczorajszy dzień upłynął na sprawach samochodowych. W "cytrusiu" zmieniliśmy oleje, filtry i te wszystkie inne drobiazgi które trzeba "dopieścić" na starcie. Poza tym udało się sprzedać Escorta i nasz dotychczasowy środek lokomocji już pojechał w siną dal. Wydawało się, że to już wszystko i możemy na spokojnie ruszyć "cztery litery" na jakieś normalne wakacje jednak zadzwonił Raf z pytaniem czy polatamy razem w środowy poranek. Kuurde... Prawie trzy tygodnie bez latania odezwały się konkretnym głodem i nie było co dyskutować. Umówiliśmy się na poranne wczesne godziny czyli czwartą rano w Nowych Dobrach.
   Dziś rano budzik nie miał żadnej litości. Zwlokłem się o trzeciej, zapakowałem klamoty i ruszyłem. W Chełmży mgły nie było, jednak im bliżej Wisły tym kłaczków i zamgleń coraz więcej. Na miejscu już konkretnie biało i lepko od wilgoci. Taka mgła że siekierą można kroić. Czekaliśmy aż opadnie i niestety niespecjalnie chciało być lepiej. Ostatecznie poprawiać się zaczęło ok ósmej, zatem po czterech godzinach od przyjazdu na łąkę. Oczywiście wszystko wilgotne, buty przemoczone jednak na tyle obiecująco, że można było patrzeć z optymizmem na to całe poranne latanie. Jedyny minus to słabiuteńki, prawie nieodczuwalny wiatr przy którym start musi być wykonany perfekcyjnie. Bo jak się nie uda to skrzydełko zamoknie i już potem będzie lipa. Rozłożyliśmy się z Rafem tuż obok siebie. Ja spróbowałem jako pierwszy i niestety długa przerwa, wymagania Actiona i moja jeszcze nie dopracowana technika zaowocowały spaleniem pierwszej próby. Trochę zły moment wybrany, trochę podwiało z boku i miałem pozamiatane. Rafałowi wyszło nieco lepiej - jednak Revo to trochę inna bajka, doświadczenie też większe i jakoś się udało. Może nie idealnie jednak po delikatnym zaszorowaniu koszem po krzakach wystartował i był w powietrzu ciesząc się tym wszystkim co oferuje latanie. A ja rozłożyłem się na nowo i próbowałem jeszcze raz. Kolejny raz się nie udało. I kolejny też wtopiłem i potem próbowałem jeszcze raz. W sumie spaliłem cztery próby. W trakcie mojego mozolnego próbowała Raf latał w delikatnych niskich chmurkach w które zamieniły się mgły i czasami było słychać jedynie Jego dzikie wrzaski szczęścia i radości z latania. W końcu odpuściłem i zrezygnowałem z latania , Raf się wyszalał i po Jego lądowaniu przyszedł czas na lot naszego wspólnego kolegi. Tomek tak naprawdę dopiero zaczyna swoją przygodę z PPG i trochę obawiał się tego lotu. Spalił jeden start, wiatr zdrowo się kręcił więc nie dziwota że nie wyszło. Kolejna próba się udała. Trochę długo biegł ale w końcu wystartował. A w powietrzu początki termiki. Więc leciał wyżej i wyżej, wleciał w chmurkę, pokręcił kilka kominów z ptakami, i gdy był już dostatecznie wysoko wyłączył napęd i szybował ile wlezie na "swobodnie". Po jakimś czasie wylądował przeszczęśliwy, przeradosny i chyba spełniony. Bo o to w tym naszym lataniu chyba chodzi. By spełniać marzenia, pragnienia i te wszystkie inne myśli zaspokajać. Pstryknęliśmy kilka fotek, pogaworzyliśmy jak radosne dzieciaki, które dostały właśnie nowe zabawki i ruszyłem w drogę do domu. I trochę tylko taki żal czuję, że Im się udało, że Oni byli tam, a ja pomimo usilnych prób musiałem zostać na ziemi. Tak czasami bywa, trudno. Action, konkretna wilgoć, brak wiatru i chyba wciąż braki w technice dały w efekcie brak latania......
   Ale jeszcze się odkuję, niech no wrócimy z urlopu to się wylatam za wszystkie czasy. Jutro ruszamy i nie wiadomo jak się to rozwinie. Jedziemy tam gdzie nas cytruś poniesie. I nie wiemy kiedy wrócimy. Taki spontan lekki z nastawieniem na miejsca, gdzie nas jeszcze nie widzieli......

poniedziałek, 1 sierpnia 2011

urlopowo przedwyjazdowo...

   Nowa fura już jest. Stara czeka na szczęśliwego nabywcę, więc pierwsza część planu urlopowego została zrealizowana. Choć jeśli mam być szczery, to tak trochę nie do końca wszystko wyszło. Pierwszy tydzień urlopu polegać miał na zmianie samochodu i to nastąpiło. W drugim tygodniu mieliśmy wyruszyć w urlopowe wyjazdy jednak nadal siedzimy w Chełmży czekając na ruch ze strony kolesia, który zamierza nabyć starego dobrego poczciwego Escorta. Niby miał kupić we wtorek, na "teraz" zaczyna coś kręcić i marudzi o środzie, a jak znam życie to kupi dopiero w czwartek lub piątek. Zamiast kiblować już na jakiejś ciepłej plaży czekamy i czekamy. Wrrr męczące to jest...
   Żeby chociaż jakaś w miarę pogoda była, to by się udało poszwendać po niebie, tak by zaspokoić głód latania. Tymczasem pogoda nadal nędzna, wietrznie i nie za ciekawie. Niby w ostatnim tygodniu coś tam by można było polatać, jednak poszukiwania nowego auta były ważniejsze. Teraz gdy już kupiliśmy pogoda nie teges. Tfu na budę z takim latem.
   Tak sobie myślimy by to wszystko olać i zapakować jakieś ciuchy na zmianę, kilka butli wody i ruszyć gdzieś byle dalej stąd. Nie myśleć o pracy (która notabene o sobie przypomina ciągłymi telefonami w sprawach zupełnie nieważnych), nie myśleć o niesłownych znajomych i tej nędznej pogodzie karzącej siedzieć na ziemi. Tak po prostu mieć to wszystko gdzieś głęboko w .... i cieszyć się kilkoma dniami całkowitej beztroski, relaksu i radości z odkrywania nieznanych nam do tej pory stron, rewirów i miejsc......