środa, 24 sierpnia 2011

wtorkowa pyrkanina pod znakiem dzikiego komara...

   Wczorajszy dzień był nieco dziwny. Dziwny, bo choć warun dopisywał jakoś tak coś tam nie wychodziło.
Ale od początku - popołudniowy wybór miejsca na latanie padł ostatecznie na łąki tuż nad Wisłą w Nowych Dobrach. Dodatkowo miał się stawić Błażej, więc szykowało się latanie w "duecie".
   Po obiadku zapakowaliśmy cytrusia i wyruszyliśmy w drogę na miejsce. Łąka przywitała nas trawą do kostek i całymi stadami komarów równie krwiożerczych co Freedy Krueger lub innych postaci z japońskich horrorów. Wiaterek słabiuteńko dymał w zakresie pół metra i słabiej więc przewidywania startu były trochę kiepskie. Ale jednak wiadomo, że da się i przy takiej nędzy wystartować. Przecież wychodziło nieraz.
   Ale co ja tracę czas na pisaninę o wietrze. Zmorą tej łąki były niewątpliwie komary włażące wszędzie gdzie tylko można, tnące wszystko co tylko nadawało się do wyssania krwi, krwawe, dzikie, wygłodzone małe bestie. Choć wypsikaliśmy się "autanem", choć Sosna zamknęła się w samochodzie, choć od razu wskoczyłem w kombinezon właściwie na niewiele te nasze zabiegi się zdały. Bestie krążyły, a gdy tylko wypatrzyły okazję do pijackiej krwawej burdy od razu rzucały się na kawałek wolnej skóry. Jakieś zmutowane, zagłodzone czy coś jeszcze gorszego......
   Jakoś trwaliśmy i w końcu dotarł do nas Błażej ze swoją "połowicą" więc już byliśmy we czwórkę. Dziewczyny moment złapały wspólny język, a my zaczęliśmy swoje zabawy z rozkładaniem napędów, skrzydeł, grzaniem silników itd. Oczywiście gadanina o starcie, warunkach, zgłoszenie lotu do Fisu i zaczęliśmy startować.
   Jak pisałem wcześniej warunki były słabawe. Praktycznie nic nie wiało, więc starty musiały być perfekcyjne by była szansa oderwać się od poczciwej "matki ziemi". Najpierw ruszył Błażej i gdy postawił glajta, dodał gazu i biegł i biegł i biegł........I mógłby biec pewnie do Grudziądza, bo za cholerę nie był w stanie oderwać się od ziemi. Po Nim spróbowałem ja i mój start również nie wyszedł. Trochę nierówno stałem wobec skrzydła i wstało krzywo. Próbowałem się ratować podbieganiem jednak zbyt mocno je rozchuśtałem i zbyt słabo biegłem na wprost. W efekcie rozkładaliśmy się po chwili jeszcze raz.
   Drugi start Błażeja również nie wyszedł, ja startując chwilkę po Nim zdołałem się oderwać od ziemi.....Kilkanaście kroków i gdy myślałem że będę musiał biec i biec jakoś się udało. Poczułem, że Action niesie i delikatnie odrywam się od ziemi. Krótki lot po prostej i po nabraniu kilkunastu metrów wysokości zacząłem spokojnie kręcić się po okolicy w oczekiwaniu na kolejny start i dołączenie Błażeja.  



   Niestety Jego kolejne próby kończyły się kolejnymi niepowodzeniami. Ja latałem w kółko, On próbował  i może po pół godzinie takich działań postanowiliśmy, że ja odlecę pokazać się Rafałowi kiblującemu w pracy, a Błażej będzie próbował wystartować.
   W górze delikatne wiało, jednak na tyle słabo, że było to właściwie nieodczuwalne. Po kilku minutach zameldowałem się nad Rafem i trochę pokręciłem po najbliższej okolicy, by sprawić frajdę pilotowi który jest bezpośrednim sprawcą tego, że latam akurat na paralotniach, pilotowi którego umiejętności i koleżeńskość wciąż karzą mi wierzyć, że są jeszcze normalni ludzie na świecie. No, a przede wszystkim Raf lata świetnie, dużo się od Niego nauczyłem i po prostu fajny kumpel jest. Pokręciłem kilka koślawych wingowerów, kilka ciaśniejszych zakrętów, kilka górek i po jakimś czasie odleciałem by czasami okoliczni przewrażliwieni mieszkańcy nie wpadli na pomysł chwycenia za telefon i dzwonienia do telewizji, że koniec świata, że radio Ma-ryja i TV Trwam się zakłóca, że umierają i że kury im się nie będą niosły bo tu jeden taki lata w ta i we wta.
   Wróciłem nad łąkę, a Błażej cały czas podejmował rękawicę rzucaną Mu przez niesprzyjające okoliczności - słabawy zmienny wiaterek, słaby i ciężki napęd i narastające zmęczenie. Trzeba Mu przyznać, że samozaparcie ma kosmicznie wielkie. Ja czasami po 3-4 próbach mam już konkretnie dosyć, a On próbował i próbował. Pokręciłem się trochę i poleciałem w okolice Świecia popstrykać kilka fotek i zobaczyć jak to miasto wygląda z góry. Pojawił się lekki wiaterek, jednak po odpuszczeniu trymerów w locie panował konkretny luz i spokój. Świecie wyglądało bardzo fajnie. Widać, że miasto się rozwija, że młodnieje i pięknieje. Krańcowo odmienne od naszej rodzinnej Chełmży, która coraz bardziej zbliża się do zwykłej bylejakości.




   Duuuży łuk nad Świeciem i powoli zacząłem wracać nad łąkę, na której Błażej wciąż próbował wystartować. Zaparł się i z całego serca życzyłem mu by wreszcie się udało. Niestety palił próbę za próbą.
Nie wiem ile razy mu nie wyszło, jednak jeśli wziąć zestawienie 10-15 minut na start i rozkładanie i moje prawie półtorej godzinki w powietrzu wychodzi, że próbował co najmniej 7-8 razy. Wielki szacun i podziwianie zaciętości..


   Zakręciłem dosyć obszerny krąg i podszedłem do lądowania, które niespecjalnie mi wyszło. W powietrzu troszkę się rozwiało, za to na ziemi w momencie przyziemienia nic nie dmuchało w oczy. Więc tuż nad ziemią miałem nieco zbyt wielką prędkość i nieco zbyt słabo ja wyhamowałem. Lub nieco zbyt późno ? W efekcie zamiast ładnie delikatnie przyziemić prawie wylądowałem na "dupsku" i zdecydowanie ze zbyt dużą prędkością. Całe szczęście nic się nie stało, trochę przysiadłem na prawym kolanie i glajt zamiast pięknie opaść za mną opadł ślicznie przede mnie. Za mało hamowania i zbyt duża prędkość - taki drobny szkolny błąd i całe szczęście bez strat. Cenna nauczka na przyszłość.
   Po locie poskładaliśmy sprzęt i przyszedł czas na rozmowy o tym co się działo. Skąd problem z Błażeja startami i jak temu zaradzić, co zrobić by wychodziło zawsze i wszędzie...Taka trochę burza mózgów.
Odkąd znalazłem się na ziemi wciaż musiałem oganiać się od wspominanych na poczatku tego wpisu komarów. Cholery cieły, bzyczały i ogólnie spokoju nie chciały dać ani na chwilkę.
   W międzyczasie zadzwonił Raf z jedną dobrą super wiadomością. Wiadomość ta nieco przyćmiła nasze zmagania z komarami które wciaż atakowały zaciekle, jakby nie piły krwi od lat. Humory ogólnie się wszystkim poprawiły i po jakimś czasie ruszyliśmy do domku.
   A tam jak zawsze - wypakowanie sprzętu, rozłożenie glajta na honorowym miejscu w salonie (na kanapie) by ładnie odtajał po lataniu, kolacyjka i słodkie lulu.

Acha - jeszcze jedna taka mała uwaga. Fajnie, że na łące byliśmy razem z Sosną :) Fajnie było polatać nad Nią i powywijać trochę nad kimś bliskim w powietrzu. I muszę tu jeszcze dopisać, że podziwiam Ją za to, że tak dzielnie znosiła te dzikie komarze hordy wygłodniałe i gotowe zjeść człowieka w całości.  Złoto dziewczyna :)

1 komentarz: