sobota, 29 czerwca 2013

wtopa w Kowalewie...

   Wracając ostatnio z latania rozdzwonił się telefon. Dzwonił jeden ze znajomych pilotów z przypomnieniem propozycji latania nad piknikiem zorganizowanym przez gimnazjum w Kowalewie Pomorskim. Cho-le-ra, zapomniałem zupełnie, do tego w piątek pracy dużo i ogólna niewiadoma odnośnie popołudnia. Pogaduchy i ustalenie decyzji na poranek. Ostatecznie wszystko się ułożyło, czas był, pozytywna decyzja też i w piątkowe popołudnie popędziłem do Kowalewa, wspomóc znajomych w prezentacji naszego sposobu na życie.
   Po drodze pozytywna przerwa - spotkałem znajomego pilota, który na ten dzien jednak miał nieco inne plany - popołudniu startuje z Pływaczewa, czyli pięknych, równiuteńkich, super skoszonych hektarów łąk na każdy możliwy kierunek. Pojawia się zaproszenie na kawę i pogaduchy, niestety umówiony jestem, to pędzę dalej i rezygnuję. Kiedy indziej....
   W końcu udało się dotrzeć do wspominanego gimnazjum. Rozstawiona skromnie jedynie trajka Czesława i Osa Sławka. Nieopodal leżą dwa glajty. Poza tym nuda, nikt nie podchodzi, stoimy niczym w klatce pomiędzy płotami skutecznie oddzielającymi nas od publiki. Robimy trochę za zwierzaki w ZOO.
   Zjawia się "Jarek krzyżak" i rozdaje nam "zrzuty cukierkowe". On nie będzie latać, idzie gdzieś z rodziną, potem jakieś picie czy coś...Dostawiam solówkę. Pojawiają się nieliczni ciekawscy, z których co drugi melduje"spadochroniarz jestem wie pan ?". Taaa pewnie. Ogólnie nuda. Po bezsensownie straconej godzinie zawijamy na pobliską łąkę, by odpalić i choć trochę pohałasować nad ludźmi.
   Łąka to zbyt dobre określenie. Po prawdzie, to jakieś wąskie pole skoszonej kukurydzy zarośnięte trawą i najeżone wystającymi z ziemi kikutami dawnych roślin. Nieco podmokłe, długie, wąskie, z górką, sporawymi wertepami i najgorszym, co może się pojawić koło łąki - linią energetyczną wzdłuż najdłuższego z boków. Na dokładkę zero wiatru, a te skromne resztki podmuchów termicznych wymuszają start z najniżej położonego rogu, akurat pod górkę, przez wertepy i wprost na wspomnianą linię.
   Cholerny niefart i maksymalnie hardkorowe miejsce powodujące, że paralotniarstwo to sport wysoce ekstremalny. Pojawia się myśl, by czasami nie wynieść się w diabły do Pływaczewa, bo "to tutaj" przecież żebranie o wypadek i konkretny problem, jednak ostatecznie zwycięża opcja próbowania.
   Pierwszy odpala Czesław w kierunku "na druty" i pali start. Drugi raz się nie certoli i startuje "z wiatrem" (lub też "domniemanym wiatrem", bo nie wieje już wcale). Tym razem długo jedzie i w końcu jest w powietrzu. Trajka, dobry mocny napęd plus skrzydło klasyczne i leci. Super.
   Z "kąta" pod górkę próbuję ja, ale nie idzie. Za słabo dociągnąłem skrzydło i Buran wali do tyłu. Po mnie próbuje Sławek na jakimś starym klasyku i też zalicza porażkę. Zaczynam się pocić jak mysz i decyduję na start podobny do Czesława. W tych warunkach większa szansa, że się uda - będę biegł nie "pod", a z górki i co najważniejsze, nie będę startował na te przeklęte druty. Jedyny minus to kierunek wiatru, ale gdy praktyczni nic nie wieje, nie ma to aż takiego wielkiego znaczenia.
   Palę kolejny start.. Coraz bardziej spocony rozkładam się ponownie. W tym czasie udaje się wystartować Sławkowi, z problemami, ale jednak. Przypomina mi się, gdy kilka lat temu nie dawałem rady wystartować Actionem, za to klasykiem poszedłem w powietrze od razu. Warunki były jak teraz, klasykiem nie było problemu, ale samostatecznie to już trudniej .....
   Trzeci start był już "prawie". Buran pięknie wstał, rozpędzenie, przyhamowanie i w końcu poleciałem. Daleko niestety się nie udało. Kika metrów ledwo, jak mnie przydusiło, odbiłem się od jakiegoś wertepa, fiknąłem kozła do przodu i kolejny start zakończył się niepowodzeniem.
   Strugi potu i kolejne przygotowanie do startu. Tym razem w dokładnie tym miejscu, z którego udało się wystartować Sławkowi. Po powtórce ze startu nr. 3 (wejście glajta nad głowę, pełen gaz, rozpędzenie, przyhamowanie, powrót na ziemię/ tym razem bez wywrotki) było pozamiatane.
   Cztery spalone starty, litry potu na grzbiecie i konkretne przekleństwa na ustach. Na tą dziwaczną łąkę, na tą górę i wertepy, na te przeklęte druty, na totalny brak wiatru, na to, że nie pojechałem do Pływaczewa, na tak startowanie po nocy, no i oczywiście największy nerw na siebie....
    Ech, pakowałem się jak pies z podkulonym ogonem obiecując sobie, że już nigdy nie będę próbował startować z tak nędznej miejscówki i w tak beznadziejnych warunkach. Bezsensowne bieganie i głupia strata czasu, że o braku latania nie wspomnę....
  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz