W środowe popołudnie ustawiliśmy się na wspólne oblatanie nowo odkrytego miejsca w Mlewie tuż przy autostradzie A1. Na miejscu okazało się że owszem, łąka cacy, pięknie skoszona, długa jak piorun, jednak posiadająca jedną zasadniczą wadę - druty po wschodniej stronie. A akurat z tego kierunku wiało. Start z nóg raczej bezproblemowy, jednak dla trajki może być to już przeszkoda nie do przeskoczenia. Krótka burza mózgów i jest decyzja zmiany miejsca na Pływaczewo, gdzie ponoć zalegają hektary pięknych, równych łąk, na wszystkie kierunki, bez drzew, drutów i innych tego rodzaju zbytków.
Kilkanaście kilometrów z coraz gorszymi drogami, asfalt, dziurawy asfalt, utwardzona gruntówka i na samym końcu konkretna kurzawa z wyschniętej na pieprz polnej drożyny. Ale łąka super, właściwie kompleks łąk, bo gdzie by głowy nie odwrócić widać było hektary pięknie przystrzyżonej trawy. Do tego żadnych drutów i gdzieniegdzie jakieś drzewo majaczące w oddali. Cacy bajunia.
Żeby nie było tak kolorowo - gdy się zaczęliśmy rozkładać pojawili się zmotoryzowani miejscowi chcący zebrać leżące nieopodal wyschnięte siano. "Najstarszy z Nich" podjechał do nas i od razy na ostro rzucił wiązankę : "wypierd..ać z mojej łąki", "kto was wpuścił" itd. Konkretnie wkurzony facet ostatecznie jednak odpuścił i problem zniknął. Grzesiek załatwił sprawę - nie wiem jakim cudem, bo przyznać trzeba we mnie też już nerw wstąpił. Taka trochę nerwówa.
Miejscowi zebrali co mieli zebrać, łąki czekały, po hektarach chodziły bociany, a w oddali przeleciał nisko wojskowy Hercules. No tak - niedaleko jest przecież droga lotnicza. W powietrzu trzeba się pilnować i nie będzie miejsca na bezmyślne latanie gdzie popadnie....
Start bez kłopotów. Wiaterek ok 3 metrów wiec po kilku krokach i lekkim przygazowaniu pięknie zabrało. Pod wiatr z prędkością wyścigowego ślimaka, ale nie tak znowu źle. Po prostu latanie pod wiatr.
W pewnym momencie słyszę w radyjku, że od pólnocy leci Hercules. Jest na tyle daleko, że nawet nie poczuję. Ale na tyle blisko, by móc powiedzieć, że latałem przy Herculesie. Fajne uczucie.
Po jakimś czasie startował Tomek i próbował Grzesiek na trajce. Trzy próby w plecy. Powoli coraz więcej glajtów w powietrzu.
Trochę kręcenia się po okolicy i decyzja by polecieć do Wałyczyka - to zaledwie kilka kilometrów, a miejsce dosyć fajne.
W Wałyczyku o tej porze hulał wiatr, łąka pusta, nieco kiwania gościnnemu gospodarzowi i powrót w stronę "naszego" lądowiska. Po drodze mijam Czesława pędzącego ze swoją trajką na miejsce, gdzie zamierzałem zastać go na starcie. Kiwamy. No fajnie, będzie startował więc szansa jest, że w powietrzu tez się miniemy. Lecę dalej. Grzesiek ostatecznie startuje i słychać w radyjku jak wielką ma radochę. I wcale się nie dziwię - latanie dostarcza mnóstwo frajdy, zwłaszcza gdy się spali kilka startów. Super, że poleciał. Zasłużył tymi startami.
Nad łąką nuda, w baku paliwa na dobrą godzinkę, wiec trzeba zdecydować co dalej. Ok. Pędze do Kowalewa i potem się zobaczy. Pod nogami w pewnym momencie widzę fajną dorodną łąkę przy głównej drodze z rozkładającym się napędziarzem. Zejście niżej, ok, już wiadomo. Rozłożone Revo mówi wszystko. Jeden z miejscowych pilotów będzie latał z nami. Kiwamy sobie i pędzę dalej. Kowalewo z góry, szeroki zakręt i przez radyjko wzywa mnie wciąż rozradowany Grzesiek proponując wycieczkę nad Jego dom. Oki oki, polecimy, pomachamy i jak da radę cyknę kilka zdjęć. W końcu to konkretna frajda polecieć nad dom i pomachać najbliższym. Trochę żal, że jest wiaterek, bo polecieć do siebie i pomachać Sylwii nie mam już szans. Nie przy tej ilości paliwa i późnym starcie.
Powrót wyraźnie z prędkością dobrej wyścigówki. Na miejscu pojawił się Czesław, który, gdy my hałasowaliśmy w okolicach Kowalewa odpalił u siebie i przyleciał w odwiedziny. Lądowania. Cześć cześć, co słychać i ogóle pogaduchy. Niedługo po Nim pojawił się jeszcze jeden "przyjezdny". Kolejne lądowanie, kolejne pogaduchy. Zrobił się taki mały "zlot gwiaździsty" i zapanowała fajna atmosfera ludzi związanych pasją do tekstylnego latania. Słońce było jednak coraz niżej i trzeba było się poskładać. Oczywiście trochę to trwało, bo jak zawsze, gdy się zbierze kilka osób każdy coś tam opowie, zapyta, uściśli i czas pędzi po wariacku. W końcu jednak komary zrobiły się zbyt męczące i skutecznie nas wygnały z łąki. Miało być Mlewo i latanie "u siebie", a był oblot nowych ogromnych hektarów w Pływaczewie uwieńczony zlotem gwiaździstym o zasięgu regionalnym. Super.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz