poniedziałek, 25 czerwca 2012

Ciechocinek, Toruń i okolice...

   Miniony tydzień ogólnie jakiś taki nie halo był. Pogoda niepewna i dużo pracy sprawiły, że jakoś tak podminowany chodziłem. Jednak weekend udał się wyśmienicie i wreszcie można było "jako tako" odsapnąć od tych wszystkich codzienności. W sobotę pogoda wreszcie zaszczyciła warunem i tego dnia wybraliśmy rodzinne grilowanie, koszenie trawnika i takie różne sprawy. Niedziela od rana była lotna i nie było innej opcji, jak tylko wykorzystać poranny dobry warun.
   Już dawno planowaliśmy z Markiem wybrać się do Ciechocinka, obejrzeć tamte rewiry i trochę postraszyć kuracjuszy widokiem naszych tekstylnych ptaków. Startowaliśmy jakoś koło szóstej z sennej łąki przy CCK w Toruniu. Wiatru właściwie nie było, chmurek na niebie też jak na lekarstwo wobec czego lot był sielankowy do bólu. Trasa była prosta - odpalamy, przelatujemy Toruń, bierzemy Wisłę pod pachę, zasuwamy do Ciechocinka, hałasujemy, oglądamy tężnie, grzybka i co tam jeszcze wpadnie w oko, wracamy nad autostradę i potem się zobaczy.
   Plan powyższy wyszedł nadspodziewanie dobrze. Zresztą zamiast pisać wrzucam poniżej kilka zdjęć :






   W powietrzu lajcik i droga "do" to przysłowiowa bajunia. Gdy obraliśmy kurs powrotny słońce już nieco zaczęło pracować i grzać podłoże. Do tego zaczął delikatnie zrywać się wiaterek co skutkowało lekką huśtawką. Wróciliśmy południowym brzegiem Wisły by trochę pohałasować nad Starówką. Kilka przelotów i kilka zdjęć :





   Gdy już się wystarczająco nasyciliśmy takim lataniem nad miastem bez żadnych wodotrysków wróciliśmy nad łąkę. Lataliśmy dobre dwie godzinki i w tym czasie pokonaliśmy dystans prawie osiemdziesięciu kilometrów. Nieźle.
   Jako, że pora była jeszcze wczesna zapadła decyzja o kolejnym locie. Szybki telefon do Fisu, zgłoszenie lotu "do Solca Kujawskiego" i może po czterdziestu minutach znowu byłem w powietrzu, które nie było już tak gościnne jak wcześniej. Zaczęło rzucać, telepać i ogólnie zmuszony byłem trzymać Burka "za lejce" z dużym wyczuciem. Odpuszczenie trymerów niewiele dało i mówiąc delikatnie byłem lekko "wstrząśnięty, nie zmieszany".
    Marek miał startować po mnie, jednak jakoś Mu nie szło. Spalił pierwszy start i po może dwudziestu minutach bezowocnego czekania postanowiłem wylądować i zobaczyć co tam na ziemi. Lądowanie trochę kulawe. Najpierw przydusiło, potem podniosło, by na koniec trochę odwrócić. Ostatecznie wylądowałem bez większego ciśnienia i jakoś się wszystko cacy udało.
   Na ziemi podjęliśmy z żalem decyzję, że jednak rezygnujemy z latania tego dnia. Swobodni byliby pewnie szczęśliwi z tej porannej termiczki, jednak nam zdecydowanie nie pasowała. Zwłaszcza wobec perspektywy puszczenia się w jakąś dalszą drogę.
   Zapakowaliśmy klamoty, przegadaliśmy dobrą godzinę o lataniu, życiu i innych paralotniowych pierdołach i każdy z nas ruszył w swoją stronę. Mi wypadło znów do pracy. Jednak jakoś ta niedziela w robocie już lepiej zleciała. Naładowałem akumulator Ciechocinkiem, Toruniem i okolicą z nieba....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz