niedziela, 17 czerwca 2012

Mazurski wypad.....

   Z wczorajszej wycieczki wróciliśmy "very late" i wpis z tym związany mam nadzieję uda się machnąć za chwilę. Zrobię to w stylu, który wielce mnie absorbuje i kto wie, czy czasami styl naszego bloga nie nabierze z czasem nieco innego klimatu. Zatem "jadziem", "do dzieła", " endżoj" i spróbuję napisać jak to z tym mazurskim lataniem było.
   Kolejny męczący, nudny, nędzny piątek w robocie. Własne biurko, własne meble, dupowaci ludzie
i bezsensowne zarządzanie. Hałasuje telefon. Czesław dzwoni. Borys, jedziemy popołudniu polatać w Iławie? Chełmżyńska krew nie maślanka, więc "sie wie, że jedziemy", tylko uzgodnię z Sosną. Konsultacje rodzinne, być może uda się ją wyrwać na wycieczkę. Zgoda jest, być może pojedzie też.
   Szybka decyzja, uzgodnienie godzinowe, z roboty wychodzę szybciej bo mam kilka nadpracowanych godzin. Jak znalazł na takie chwile. Kto by tam myślał o takich drobiazgach, jak tu taka wyprawa w planach. Szybka refleksja - mamy latać w Iławie i okolicach z miejscową załogą. Co najmniej siedmiu zapowiedzianych. Hmmm. Wyjazd na ponad sto kilometrów, może by do Nich polecieć. Nie takie cuda z Burkiem robiliśmy. Ale słowo to słowo. Śmigamy furami, startujemy na miejscu z miejscowymi. Część z nich znam, części nie, ale pilot z pilotem się dogada. Nowe miejsca do oblatania i ponoć piękna okolica. Bajo bongo.
   Szybki powrót do domu. Jest czas na przejrzenie klamotów. Kolejne telefony do Sosny. Jeszcze zdołam zrobić pranie i machnąć truskawkowe pierogi na obiad, żebyśmy nie zasuwali na głodnego. Ładowanie wszystkich możliwych baterii i spręż jak cholera. Jakby sie ściemniło chyba bym świecił.
   Klamoty okej, pranie się kręci, obiad pyrka, czterej pancerni w telewizorze, Sosna w drodze, a ja myślami już "na Mazurach". Sosna wróciła, pierogi, rozmowy, decyzje, pakowanie cytrusia, Wirus bieganie przed domem, Sosna jedzie z nami, hurra wreszcie paraglidepara w komplecie zaliczy wyjazdowe latanie.
   Wszystko zapakowane, szpej na pokładzie, ruszamy. Orlen w Chełmży, tankowanie - w końcu przed nami dwieście kilometrów z hakiem w dwie strony. W końcu jedziemy. Telefon do Cześka, zbieraj się, widzimy się u Ciebie. Wąbrzeźno, kolejna stacja - Bliska. Witaj Czesław, jedziemy na radyjku, Ty prowadź, znasz drogę  my jak na sznurku będziemy obstawiać tyły.
   Ruszamy. Sosna zaczyna mieć chęć na frytki. Sam bym skubnął. Cholera, skąd na benzyniarniach frytasy? Oni każdy jeden robią hot dogi. Zobaczymy, może się trafi jakiś wybitniak. I tak będzie trzeba się zatrzymać ze dwa trzy razy i sprawdzić mocowanie Cześka trajki. Dziury w polskich drogach bywają uciążliwe.
   Pierwszy przystanek na stacji. Czesław dociąga, ja zasuwam zobaczyć czy frytki gdzieś robią. Zdziwione i nieco rozbawione miny "nalewaka" z obsługi. Z frytek nici. Paliwo, gumy do żucia, jakieś bibeloty, słodycze i nic więcej. Jedziemy dalej.
   Kolejna stacja. Kolejna rozdziawiona gęba nalewaka, kolejna porażka z frytami. W końcu Iława. Sto kilometrów za nami. Świetny czas podróży. Zjazd do knajpy "żeglarskiej" na początku miasta. SĄ frytki. Podwójna porcja, lekki wiaterek, jakaś kawa, zdjęcia.
   Jedziemy dalej. Cel to Samborowo. Trochę kluczenia po mieście. Utrata orientacji na objazdach, dajemy radę. Dwadzieścia kilometrów dalej jesteśmy na miejscu. Ekipa jest. Spora grupka. Byli u nas w Wałyczyku piknikować kilka tygodni temu. Czekają zaparkowani. Cześć, cześć, witajcie, polatamy. Grzejemy na łąkę. Idealne cudo. Trawnik mniejszy od Wałyczyka, jednak równie fajny.
   Lekko podwiewa z kierunków zmiennych. Rozkładamy się. Przewaga Solówek, rety te napędy są wciąż popularne. Fajno.
   Kolejne starty. Buzi buzi z Sosną, radyjko, kamery, współrzędne w GPSie, w niebo strzelam sam. Po chwili świruje nad łączką kilka niskich przelotów z tej radości, że wszystko fajnie wyszło, ze Sosna tu jest, że grupa fajna i w ogóle. Uwielbiam latać.
   Czesław też startuje. Jego bombowiec nie może się oderwać. Toczy się po łące i na samym końcu wreszcie zaczyna się podnosić. Jeszcze zalicza delikatnie rosnące "za miedzą" kartofle i też leci. Uff. Udało się. Z góry widok nieciekawy.
   Startują kolejni. Lecimy w stronę Iławy. Piękne łąki, krowy się pasą. Drwęca się wije, jakieś drzewka, gospodarstwa. Tereny przepiękne, aż kuszą do niskiej zabawy. Śrubujemy powietrze może z dziesięć kilometrów. Przelatuję nad jakąś chlewnią. Widzę dym. Świnki pachną, ale pachnie też wędzone mięcho. Ostatnio jak gdzieś lecę to zawsze trafiam na taki zapach, po którym chce mi sie mięsa. Jak wegetarianie mogą wytrzymać w życiu ?



   W końcu dyskusja na radyjku co robić i gdzie lecieć. Czesław obstawia powrót i lot nad Ostródę. Ponoć pięknie i ślicznie. Towarzystwo coś nie może podjąć decyzji. Odzywam się, że jak jest pomysł, to nie będziemy się kręcić tylko lećmy tam. Decyzja jest, wracamy nad łąkę. Pędzę nisko. Pokiwam Sośnie. Niestety, zamknięta w samochodzie. Pędzimy dalej. Wznoszenie. Trochę drzew po drodze. Na niebie coraz mniej chmur. Wiatru nie ma. Pięknie. Coraz więcej jezior i jeziorek. Buran to powolniak, więc zmykam peleton. Mogłem cholera speeda podpiąć, w końcu będzie trzeba. Ale to też nie latanie, że ja będę deptał speeda, a Oni ledwie lekko odpuszczać trymery. Trzeba zacząć myśleć o czymś szybszym.
   W końcu Ostróda się pojawia. Fabryka żywności Morliny pod nami. Jezioro na lewo, na prawo, przed i obok. Dużo tej wody.W środku pięknie położone miasto. Stawka się rozsypała po niebie. Będzie więcej miejsca na jakieś filmy i inne zdjęcia.




   Kilka kręgów nad centrum. Fajne widoki, widać gospodarza i inwestycje. Tfu, nie to co u nas, gdzie nawet drogi nie potrafią porządnie zrobić. Trzeba będzie tu przyjechać na jakąś wycieczkę "naziemną". Niedaleko domu, a takie fajne miejsce. Zachęca konkret.
   Powoli ekipa zaczyna wracać do Samborowa. To wracam też. Trochę mi dziwnie, bo to zaledwie godzinka lotu i jakoś tak krótko. Ale nie dyskutuje. I tak jest baja. Na radyjku słyszę kobiecy głos. Ktoś rozmawia o grillu i konsultuje rozpalanie. Cholera fajnie tu mają. Super widoki, fajna zgrana ekipa i atmosfera, że oj.
   Wracamy nad teren gdzie lataliśmy wcześniej. Do głowy wbija się ułańska fantazja, warunki idealne więc latam na niskiej. Takie kluczenie między drzewami, lot z cieniem i tuż nad polnymi drogami i innymi rowami. Technikę trzeba szlifować i nieco adrenaliny dołożyć. Ziemia pędzi pod nogami, cudnie.  Część stawki ląduje, część gdzieś się włóczy. Latam półtorej godziny. Będę lądował. Nie znam łąki, liczę, że mogę podchodzić kilka razy i to właściwie przeważa. Obszerny krąg, budowa podejścia. Idealne dopasowanie. Wciskam wyłącznik. Cholera nie gaśnie. Przelecę to wybrane miejsce. Nerw. Odpuszczam. Spróbuję jeszcze raz. Kolejny krąg. Przygotowanie do lądowania z włączonym napędem. Prosta do lądowania, wytrzymanie, mocuję się znów z wyłącznikiem. Tuż nad ziemią gaśnie. Wytrzymanie. Jestem na ziemi. Skrzydło upada przede mną. Mogłem bardziej wyhamować. Zero wiatru.
   Pędzę do Sosny. Zaczytana. Buzi, buzi. Dobrze widzieć kochaną buzię. Lecę zwinąć glajta. Koniki polne w natarciu. Małe wstrętne żarłoki. Trochę rozmów z tymi, którzy wylądowali wcześniej. Fajne chłopaki. Na radyjku odzywa się Czesław. Pyta co jest. Mówię, ze ja na ziemi, Oni jeszcze polatają. W końcu Buran idzie do wora. Jest czas na kilka poważniejszych rozmów o naszym lataniu. Wiadomo jak po locie. Głowy pełne, gęby się śmieją, każdy przeżywa. Śmiechy. Radość.


   Wraca reszta. Trochę hałasują nad głowami. Jakieś spiralki i inne wygibasy. Oczy chłoną. Widoki super. W końcu lądują, a ja przyglądam się solówce. Zlewam paliwo, spalił dobre cztery litry z kawałkiem na półtorej godziny. Świeca ładna, dobrze jest. Przewód od wyłącznika chyba nie styka idealnie. Solo to świetny silnik, jedynie osprzęt, który dokłada Igor jakościowo nędzny. Zyski i masówka. To będzie kolejny przewód w trzy lata do wymiany. Trudno. Sam zrobię i będzie git.
   Ekipa powoli się składa.  Startuje do swojego dziewiczego lotu jeden "młody". Pokazuje wszytkim jak powinien wyglądać dobry start. Leci. W uprzęży nie usiadł jeszcze. Będą boleć pachwiny, ale to chyba nieistotne. W końcu się poprawił. Siedzi. nadlatuje nad nas i chyba fantazja się odzywa bo zszedł niżej. Po raz drugi furczą dziś kartoflane krzaczki. "Młody" leci dalej, tylko w koszu nieco się zazieleniło. Wszyscy patrzą, kibicują, dyskutują i chyba każdy z nas wspomina jak wyglądał pierwszy samodzielny lot. Ja też. Ech, lekka łezka w oku. Pamiętam jak ja zaczynałem.



   "Młody" ląduje. Ekipa kibicuje i trzyma kciuki. Równie ładnie jak start. Zbieramy się. Jest zaproszenie na grilla, o którym słychać było przez radyjko. Super towarzystwo. Gościnni, dobrzy ludzie. Podjeżdżamy sto metrów. Wszyscy pakują się na posesję. Dzień dobry, wszystko gotowe, wrażenia świetne. Czujemy się jak u siebie. Pyszne jedzenie, świetne towarzystwo. Tematy lotnicze i inne. Śmichy chichy. Załapuję się nawet na kawę, którą tak uwielbiam. Idealne zakończenie latającego popołudnia.
   Zaczyna szarzeć. Powoli opuszczamy towarzystwo. Kontrola naciągów, ruszamy. Tak jak poprzednio droga na radyjku. Tylko jesteśmy jakoś bardziej rozmowni. Przystanek na stacji 'z Antkiem". Kawa dla każdego. Gapimy się na mecz, w którym Szwedzi wbijają właśnie Anglikom drugiego gola. Ikea RULEZ. Fajnie. Oglądamy zdezelowanego Antka. Szkoda go. Zniszczony okrutnie. Dziury w skrzydłach, farba odłazi. Miejscowi nie szanują. Żal, ale co zrobić.
   Jedziemy dalej. Ciemności. Noc. Kisielice. Kolejna stacja, kolejna kontrola naciągów. Jakieś słodycze. Przed północą Czesław odbija do Wąbrzeźna, mrugamy światłami. Już grzejemy do siebie. Kawałek za Wąbrzeźnem w ciemności pojawiają się szare kształty na tle lasu. Sarny właściwie włażą na drogę. Dużo ich. zwalniamy, patrzymy jak urzeczeni. Trzeba będzie uważać dalej. Jedziemy wolniej. Kilkaset metrów dalej znowu sarny. Stajemy. Patrzymy sobie w oczy przez chwilkę z jedną z nich. W końcu dumnie odchodzi skrywając się w lesie. Piękny zwierzak. My też ruszamy. W domu jesteśmy przed pierwszą. Pół godziny później już w łóżku. Szczęśliwi, zmęczeni, zadowoleni śpimy jak zabici.

2 komentarze:

  1. Fajnie to opisałeś ! :) Ale rzeczywiście tak fajno było :)
    Czesław

    OdpowiedzUsuń
  2. Nic ująć, nic dodać opis superrrrr. Musimy powtórzyć taki wypadzik. Czekam na filmik.
    Jarek (Olsztynek)

    OdpowiedzUsuń