Niedzielny poranek miał dopisać słabnącym wiatrem (z czterech metrów rano, miało spaść do ok dwóch o 10) i tak też było. Choć nie chciało się wstawać, choć domowe pielesze fajne są, to jednak spręż po Wałyczyku na latanie był konkretny i nie pozwolił zaspać. Wstałem przed czwartą, zapakowałem cytrusia i jakoś około piątej byłem już na łące przy CCK w Toruniu szpejąc się do startu. W zamyśle lot miał być prosty - wystartować ok. szóstej, oblecieć Toruń dookoła i wrócić nad starówką na łąkę.
Pierwszy start spaliłem z powodu wiatru. Wiało od północy, więc dla tego miejsca z najgorszego możliwego kierunku, który ograniczony jest dosyć wysokimi drzewami. Rzecz jasna rotory, duszenia i takie małe lokalne piekiełko, to w tych warunkach norma. Buran wstał pięknie, by po chwili zatańczyć i rozhuśtać się jak znarowiony koń. W efekcie w ostatniej chwili udało mi się uniknąć sporego wahadła i wywrotki na plecy.
Drugi start już wyszedł całkiem fajnie. Nisko nad ziemią wpadłem w spore duszenie, ale dało radę się z tego wybronić. Szybki krąg, potem kierunek na wschód i poprzez przemysłowe tereny Elany lot nad Olsztyńską i Lubicz, potem zakręt w prawo, obfotografowanie budowanego mostu przez Wisłę i przeskok nad południowy Toruń. Kilka zdjęć z tego etapu poniżej :
Gdy już się pokręciłem wystarczająco, wykierowałem na północ i prosto "przez miasto" wróciłem nad łąkę. Gdy się do niej zbliżałem coraz wyraźniej widać było, że już nie będę latał sam. Tuż przy miejscu mojego startu zaczął rozkładać się Marek - mój "toruński kompan lotniczy". Zupełnie się nie umawialiśmy, nie nastawialiśmy na wspólne latanie, a wyszło tak, że niedzielny poranny warun wygnał nas "równolegle z domów". Wylądowałem, pogadaliśmy i zapadła decyzja, że wystartuję jeszcze, by razem polatać i może zrobić jakąś małą trasę.
Warunki były takie sobie - choć wiatr osłabł, to zaczęła pojawiać się termika i w powietrzu było nierówno. Taka trochę szarpanina. Nie stanowi to dla nas jednak problemu - nalataliśmy się w takich trudniejszych warunkach.
Podjęliśmy decyzję i uzgodniliśmy plan - tym razem polecimy nad Drwęcą z 10-20 kilometrów od Torunia w stronę Golubia Dobrzynia. Niestety nie mieliśmy łączności radiowej, jednak każdy z nas wiedział co i jak.
Marek wystartował z takim samym problemem jak ja wcześniej - także trafił na duszenie zaraz po starcie i podobnie jak mi udało mu się z tego wybronić. Może w 10 minut po Nim wystartowałem ja bez jakichkolwiek problemów. Wstrzeliłem się idealnie w moment.
Tradycyjny krąg i po chwili lecieliśmy razem w stronę Lubicza, podobnie jak samotnie leciałem rano. Zamiast jednak odbić na południe, polecieliśmy w drugą stronę w kierunku północnego wschodu. Tym razem nie rzucało tak jak rano, jednak coraz śmielej sobie poczynała poranna termika. Zwłaszcza na styku lasu i pól. Marek leciał niżej, a ja na ok 100 metrach co jakiś czas próbowałem wykręcać napotkane kominy - taka mała zabawa w ćwiczenie umiejętności wchodzenia i wychodzenia, kręcenia itd. Miejscami udało się złapać 3-4 metry w górę, i niestety czasami trzeba było się przebijać przez podobne duszenia. Frajda i całkiem fajna zabawa pozwalająca rozwijać umiejętności. Polecam :)
Cały czas parliśmy w stronę Golubia Dobrzynia i może po godzinie lotu pomachaliśmy sobie skrzydłami podejmując decyzję o powrocie nad Toruń. Trochę szkoda, że nie mieliśmy radyjek, bo do zamku w Golubiu mieliśmy może z 5 kilometrów i pewnikiem byśmy tam dolecieli bez kłopotów. Nie było jak się porozumieć, więc trzeba było trzymać się planu pierwotnego. Tak jest mądrzej i bezpieczniej.
Droga powrotna bez kłopotów. Z wiatrem leciało się sprawnie i szybko, i może w pół godziny uporaliśmy się z powrotem. Niestety słońce było coraz wyżej i coraz bardziej grzało. Póki lecieliśmy nie stanowiło to problemu, jednak podczas lądowania okazało się, że toruński Centralny Cmentarz Komunalny zdołał się wygrzać i nosi jak cholera. Gdzie groby tam noszenia ;) Trzeba było trochę pokombinować i podchodzić szerzej omijając umarlaków, bo nad nimi nawet przy odpuszczonych sterówkach, bez gazu właściwie nie było opadania. Swobodni byliby zadowoleni :)
Pokombinowaliśmy, przebiliśmy się jakoś i obydwaj wylądowaliśmy w końcu bez jakichkolwiek problemów. Na ziemi okazało się, że Marek myślał podobnie jak ja o wyprawie nad Golub-Dobrzyń, że miał zapas paliwa i że przecież mogliśmy. No tak, mogliśmy, jednak wróciliśmy i jak chcemy możemy najwyżej tam polecieć kiedy indziej. To w końcu nie jest daleko - zaledwie 25-30 kilometrów. Kiedy indziej, w innym locie....
Zapakowaliśmy się ekspresowo, bo nasze startowisko obrodziło tej wiosny konikami polnymi, a te małe owadzie skoczki wręcz uwielbiają zjadać skrzydła. Gdy się popakowaliśmy przyszedł czas, by w spokoju pogadać o lataniu, planach na jakąś sensowniejsza trasę i jakieś dalsze latanie. Jest kilka pomysłów i w najbliższych tygodniach zobaczymy co z tego wyjdzie.
I z głową nabitą wrażeniami z tego porannego latania, bolącymi ramionami i planami na kolejne loty wróciłem koło południa do domu i Sosny. Zmęczony jednak przeogromnie spełniony w lataniu.....
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz