wtorek, 29 maja 2012

mój pierwszy tandem....

   Stało się. Właśnie odbyłem pierwszy lot z pasażerem na pokładzie. Pasażerem na gapę, nieco małym, jednak od chwili startu obecnym.
   Ale od początku.
Jak ostatnio pogoda do latania kulało okropnie, tak przez ostatnie dni rozsypał się jakiś worek z lotną pogodą. Wczoraj dwa fajne loty nad Toruniem, dziś po pracy wyprawa na Strużal i start z "domowego trawnika". Co prawda w czasie dnia trochę dmuchało, jednak na tyle jestem wlatany, że taki wiaterek wręcz wskazany jest do startu. Jak się do tego dołoży zarośniętą łąkę z trawą i chaszczami do pasa to wiatr wielkim przyjacielem jest :) Co prawda można było pojechać w inne miejsce, wystartować z innej łąki jednak niespecjalnie mi się chce robić dalsze wycieczki. Poza zaplanowaliśmy z Rafałem lotnicze spotkanie nad ruinami zamku w Papowie Biskupim i stary dobry Strużal wymarzoną lokalizacją do tego lotu jest.
   Po przyjeździe na łąkę rozłożyłem sprzęt, zgłosiłem lot do FISu i Sosny i hajda w górę. Wyszło super - postawiłem Burka do pionu, gaz, dwa kroczki, sterówki i pędzę w niebo. Obszerny krąg dla nabrania wysokości i sprawdzenie prędkości postępowej pod wiatr. "Koko koko, lot jest spoko" więc ruszyłem w drogę. Jeszcze wizyta nad domem i moją ukochaną połówką i może po dziesięciu minutach pędziłem pod wiatr - do Papowa.


   Pod wiatr wlokłem się jak cholera, jednak było w miarę spokojnie i mało rzucało. Zaczyna mi niestety doskwierać powolność Burana i jego słabe dopracowanie do latania w trudniejszych warunkach. Ale tak już jest - po doświadczeniach z Actionem Buranowi jednak czegoś brakuje. Choć startuje fajnie, choć jest nośny to jednak lata gorzej niż dudkowa wyczynówka z przed kilku dobrych lat. 
   Leciałem i leciałem, pstrykałem zdjęcia i cieszyłem się lotem. Wreszcie znów byłem w niebie i wreszcie znów czułem się na swoim miejscu.
   Może w pół godziny od startu dotarłem nad Papowo i wspomniane wcześniej ruiny. Już dawno zrodził się pomysł oblecenia wszelkich okolicznych zamków, zrobienia im zdjęć i obejrzenia sobie jacy cwani kiedyś byli budowniczowie. A jest co oglądać - w promieniu pięćdziesięciu kilometrów jest chyba z dziesięć różnych zamków, warowni i innych ruin średniowiecznych.
  



   Rafała nie było, więc zmuszony byłem na Niego nieco poczekać. Wobec tego krążyłem po okolicy napawając się widokiem Papowa z każdej możliwej strony. Z góry całkiem fajna okolica - dość duża wieś przycupnięta nad jeziorem, dookoła dużo pól, łąk i szczegółów przyciągających wzrok.
   Cały czas wiało, więc przy takim lataniu dookoła można było pobawić się trymerami Burana i zobaczyć jak to jest z jego samostatecznością, lataniem w ostrzejszych zakrętach itd. W związku z tą zabawą "technicznymi stanami lotu" co jakiś czas kontrolowałem niebo wypatrując Rafała. Co jakiś czas schodziłem nisko bo na tle nieba łatwiej go zobaczę. Niestety "ani widu, ani słychu". Za to prawie na środku skrzydła pojawiła się dosyć duża czarna plama średnicy może 5 centymetrów. W pierwszej chwili pomyślałem że może jakiś złośliwy gołąb wziął się i obrobił mi glajta, wszak wiadomo jak to jest ze "srulami"- latają stadami i wszystko obrabiają tymi swoimi toksycznymi odchodami. Jednak gdy się mocniej przypatrzyłem okazało się, że owa plama ma dwie pokaźne nogi i co jakiś czas zmienia miejsce wyraźnymi skokami. Cho-le-ra, toż to żaba. Pasażerka na gapę.....Pewnie wlazła gdy Buran spokojnie czekał rozłożony na łące. A że łąka tuż przy jeziorze, że wysoka trawa dookoła to wiadomo - żaby mają raj.


   Cóż było czynić ? - zadałem sobie filozoficzne pytanie. Pasażerka znalazła sobie miejsce tuż przy krawędzi spływu, więc wywalić za pomocą zrzucenia jakiegoś fronta nie było szans. Niech pożyje i jak będzie chciała poleci ze mną dalej i przy dobrych wiatrach wróci do domu. No chyba, że postanowi przeskoczyć gdzieś bliżej krawędzi natarcia, to jakoś ją postanowię podczas lotu zmienić w skoczka spadochronowego, tyle że takiego bez spadochronu.
   Rafała nadal nie było, krążyłem nad Papowem chyba z pół godziny i coś trzeba było w końcu zdecydować. Wybór padł na dalszy lot pod wiatr w stronę Chełmna. Może jakoś się jeszcze w powietrzu uda spotkać?



   I znowu leciałem i leciałem, pstrykałem, gapiłem się na widoki i bawiłem Buranem. A Rafała nie było nigdzie widać. Doleciałem tak pod Stolno i postanowiłem wracać. Nie było sensu dalej lecieć, wytrzeszczać oczu za kimś, kogo szanse spotkać w powietrzu były minimalne.


   Powrót to prędkość bliska sześćdziesięciu kilometrów na godzinę. Jeszcze zakręciłem kilka kręgów nad Papowem, by pstryknąć kilka zdjęć z innym światłem i jakoś właśnie wtedy moja pasażerka - żaba stała się nadspodziewanie aktywna. Na tyle aktywna, że gdzieś w tamtej okolicy wyskoczyła. Może miała dosyć huśtawki z Buranem, może w ogóle nie lubi latać, a może po prostu chciała zobaczyć jak to jest...Nie wiem, cieszyłem się że już jej nie mam na pokładzie, że nie trzeba będzie jej szukać po lądowaniu i w ogóle jakoś tak nie lubię żab od dziecka.
   Prosta droga do Chełmży zleciała bardzo bardzo szybko. Do "chaty" wleciałem od strony "gdyni" czyli chełmżyńskiej dzielnicy o złej sławie, wiecznie brudnej, szarej i zamieszkałej przez ludzi których raczej nie ma się ochoty widywać inaczej, jak tylko w jasnym świetle dnia. wleciałem tam dosyć nisko wiec standardowo można było obserwować miejscowe dzieciaki próbujące dosięgnąć mnie rzucanymi kamieniami. No za cienkie w uszach te dzieci są by do mnie dorzucić, ale jednak smutne jest to, że młodociani mieszkańcy naszego miasteczka nie znają innych rozrywek jak tylko rzucanie kamieniami w co popadnie. Takie miasto. No ale tu tak już jest.
   Obowiązkowy krąg nad domem, przelot nad miastem i poleciałem nad Strużal by w końcu wykombinować jak wylądować na łące. Jeszcze nie wiedziałem jak wypracować podejście i jak wyjdzie w tej wysokiej trawie. Wiatr osłabł i wiadomo było, że będę musiał nieco wytrzymać tuż nad ziemią.
   Ostatecznie wszystko ładnie się udało - nie do końca w upatrzonym wcześniej miejscu jednak bez żadnych problemów. Glajt pięknie się położył "bokiem" na trawę i po chwili mogłem go przenieść w miejsce, gdzie jako tako uda się go poskładać do "wora". Szybki kalafior, szybkopak, przegonienie kilkoma ruchami kolejnych dwóch żab pragnących wskoczyć do Burka i gdy poskładałem napęd mogłem ruszać w drogę do domu.
   Podsumowując - to było wielce udane popołudnie, zaliczyłem swój pierwszy lot z pasażerem, którego zgubiłem po drodze, nie spotkałem Rafała, jednak w oddali widziałem balon pędzący z wiatrem gdzieś na północny wschód, polatałem półtorej godziny w fajnej okolicy, popstrykałem trochę zdjęć i cholernie komfortowo się czułem w niebie, które już mnie ciągnie do kolejnego lotu......ech latanie fajne jest.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz