niedziela, 4 września 2011

paralotniowy piątek....

   Ostatni piątek był dniem niewątpliwie paralotniowym. W pełnym tego słowa znaczeniu....
W przeciwieństwie do Sosny, która rozpoczęła właśnie pracować po wakacjach mi się udało i miałem tego dnia święty spokój od myśli i działań związanych z pracą, ludźmi tam spotykanymi i tym całym bajzlem dzięki któremu pracę nazywa się "robotą". W końcu miałem taki "przedłużony weekend".
   Z rana podrzuciłem moją połówkę do pracy, a potem podskoczyłem na górkę w Kiełpiu/Starogrodzie z zamiarem polatania o ile w ogóle się uda. Polatania "swobodnie", krawężnikowo czyli przysłowiowo "w ta i we wta". Prognozy zapowiadały słabiuteńki wiaterek o zadziwiającej sile ok 2-3 metrów zatem była szansa, że jak dołożyć "górkę" to może się rozhula do 6-7, tak by udało się powisieć choć kilka metrów nad tamtejszymi krzaczorami. Niestety z tych planów nic nie wyszło, bo wiatr był za słaby i dodatkowo miał odchyłkę. Na górce była przysłowiowa nędza i trochę żałowałem, że nie wziąłem napędu - idealnie było by polatać silnikowo bez oglądania się na halsowanie, zwiewanie i te inne uroki krawężnikowania.
   Wiatru wciąż nie było jednak poranek upływał dosyć fajnie. Po jakimś czasie przyjechał Raf z Tomkiem by korzystając z "nicniewiania" pogrzebać w dobrym poczciwym Stingu, czyli w jednym z Rafała skrzydeł. Potem plan był na jakieś heroiczne zloty Tomka i być może wisienie, jeśli oczywiście wiatr cokolwiek zawieje.....
   Przedpołudnie jakoś nie zaskoczyło nadzwyczajnie - spędzone zostało na pogaduchach o lataniu, o napędach i innych takich paralotniowych dyskusjach. Zjechało jeszcze kilka osób, jednak do ok 12stej nikt nawet nie "zleciał". Po prostu była słabizna wiatrowa. Umówiłem się z Rafem na popołudnie/wieczór więc wiadomo było, że polatane będzie tego dnia. Krawężnik nie wypalił, ale my nic nie straciliśmy - zaplanowaliśmy latanie napędowe, a to jak wiadomo zazwyczaj wypada i nie wiąże się z tak męczącym parawaitingiem.....
   Tymczasem odebrałem Sosnę z pracy i wróciliśmy do domu. Obiad, drzemka, pakowanie sprzętu i wyruszyłem na wiślane łąki w Nowych Dobrach. Po dojechaniu na miejsce trochę lipa i lekki szok - łąki zarosły trawą prawie do  połowy łydek, a te nieliczne miejsca które jeszcze by się nadawały do naszej działalności opanowały wesoło pasące się krowy. Trochę wtopa ale co było robić - objechałem cały wał, pooglądałem, połaziłem i w końcu wybrałem miejsce z którego mieliśmy startować. Trochę blisko wspomnianych wcześniej krów ale nie dało się inaczej. Ostatecznie latamy tam dosyć często więc "łaciate bydlaczki" chyba przywykły do naszych pierdziawek.
   Porozkładałem sprzęt i dotarł Raf "z rodziną". Plan mieliśmy dosyć jasno sprecyzowany - odpalamy, lecimy nad Świecie do Kozłowa, tam "sprawdzamy" warunki i jak się uda to Raf spróbuje przelecieć pod malowniczym wiaduktem kolejowym nad tamtejszym jeziorem. Jego żona i Tomek zapewnią wsparcie naziemne i będą "robić" dokumentację z ziemi, a ja będę wsparciem z powietrza z takim samym zadaniem.
   Warunki na starcie takie sobie - idealny wiaterek o sile ok 2 metrów, trawa i wertepy jednak nie na tyle kłopotliwe, by odpuścić. Wystartowałem jako pierwszy i krążyłem po okolicy chyba z pół godziny zanim Raf do mnie dołączył.


   Trochę "pomarudził" na ziemi i kombinował z umieszczeniem kamery na glajcie. Nieco po 19stej już wspólnie pędziliśmy do Kozłowa by "za jasnego" podjąć próbę przedefilowania pod tym wiaduktem. Raf był lekko szybszy pod wiatr ode mnie - pomimo odpuszczonych trymerów delikatnie mi uciekał. Tak porównuję te wartości, bo już dawno nie lataliśmy razem i byłem ciekaw jak wypadnie prędkość po naszej przesiadce - Jego na Revo a mojej na Actiona. I porównanie właściwie wypadło na tyle, że Raf delikatnie mi ucieka. A poza tym to obydwa glajty mają profil samostateczny, są podobnie obciążone i dosyć dobrze nam się na nich lata.



   Do Kozłowa dolecieliśmy dosyć sprawnie. Ja kręciłem się wyżej a Raf kilka razy próbował wyczuć warunki "na dole" - kierunek wiatru, rotory i te inne drobiazgi tak bardzo ważne. Pokręcił się i po jakimś czasie jednak postanowił odpuścić. I to była najlepsza decyzja - jest tam wąsko, musiałby przelecieć z bocznym kręcącym się wiaterkiem, w dodatku prosto na druty. Dla takiego "wyczynu" warunki muszą być IDEALNE a przy takich w jakich lataliśmy należy zrezygnować. Bo przecież nikt nie chce głupio ryzykować - może by się udało, a może mielibyśmy kolejnego kalekę z kolegi od latania.



   Pokręciliśmy się jeszcze chwilkę i z wiatrem "w plecy" wróciliśmy nad łąkę. Teraz "zapierdzielaliśmy" jak wyścigówki z prędkością ok 50-60 km/h względem ziemi. I kolejna ciekawostka - przy zaciągniętych trymerach ja wyraźnie leciałem szybciej. Nie wiem do czego to podpiąć, jednak musiałem się nieco kręcić i hamować by nie uciekać do przodu. Więc to wcześniejsze porównanie prędkości jakoś dziwnie wypada - trzeba będzie jeszcze razem się pościgać - przy różnych pozycjach trymerów i zobaczyć jak to naprawdę jest.




   Tak wracaliśmy i lecieliśmy podziwiając widoki i ciesząc się lotem, "naziemni" wracali na łąkę autem i "chwila moment" przekroczyliśmy Wisłę. Słońce już zachodziło więc trzeba było przymierzyć się do lądowania. Poleciałem nad łąkę a tu zonk. Maszt z rękawem z którego jestem taki dumny zniknął. Pierwsza myśl jaka do głowy wpadła to, że krowy zeżarły albo jakiś inny "tubylec" w swojej zawziętości ukradł. Lekka konsternacja się pojawiła, bo jak tu teraz w coraz większej szarości określić i oszacować wiatr, do tego na łące ograniczonej wysokimi drzewami, które bankowo dadzą rotory.
   Marudzić nie ma co - trzeba było jakoś wylądować. Próbnie podszedłem na taki sam kierunek jak startowałem i tuż nad ziemią miałem prędkość ok 40 km/h. Wyraźnie coś nie tak, jednak po wykonaniu płaskiego kręgu podszedłem do lądowania jeszcze raz i w końcu przyziemiłem. Trochę za szybko, trochę zbyt niebezpiecznie, ale bez jakichkolwiek strat i problemów. Jedyne co było nie tak, to ta prędkość której pomimo długiego wytrzymania i mocnego shamowania przy samym przyziemieniu nie udało się wyhamować. Raf lądował w chwilę po mnie - też z większą prędkością.
   Poskładaliśmy sprzęt i po jakimś czasie wyjaśniła się sprawa masztu z rękawem. "Naziemni" go zwinęli by jakaś zabłąkana klejąca łapa nam go nie ukradła. Super, że dbają o paralotniowe mienie jednak trochę to mi utrudniło lądowanie. Cóż - trzeba się nauczyć określać w miarę dokładnie kierunek wiatru bez jakichkolwiek gadżetów, a ja stałem się po prostu zbyt wygodny.
   W drodze powrotnej do domu wyjaśniła się sprawa tego "szybkiego" lądowania. Flagi na mijanych stacjach benzynowych i mijane siłownie wiatrowe (jaka szumna nazwa heh) wyraźnie wskazywały inny kierunek wiatru jak ten na który lądowałem. Zatem lądowanie prawdopodobnie wypadło z bocznym tylnym lub wręcz tylnym wiatrem. Zagadka prędkości się wyjaśniła.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz