środa, 21 września 2011

toruński wtorek....

   Tak wczoraj się żaliłem na nerwy i znowu okazało się, ze wszystko było w porządeczku. W sumie moze nie do końca ale od początku chyba napisze jak to wczorajsze popołudnie wyglądało.
   Skończyłem pracę, pojechałem zatankować bańkę paliwa dla napędu i kawę dla mnie i ruszyłem odnaleźć tą całą tajemniczą tak chwaloną przez Marka łąkę. Wiedziałem z grubsza gdzie jest, podparty zdjęciami z google maps w końcu ja odnalazłem. I już na miejscu trochę mina mi zrzedła. Niby super, jednak linia wysokiego napięcia na jednym skraju i drzewa na przeciwnym kazały zastanowić się przed każdym startem i idealnie dopasować warunki akurat do tej właśnie lokalizacji. Do tego działający poligon wojskowy zaczynający się dobre 200 metrów dalej. Słychać było turkot broni, widać było latające śmigłowce - znaczy wojsko konkretnie bawi się  wojnę. A co to znaczyło dla mnie ? Hmmm...druty, poligon, drzewa, kręcący się wiatr nie nastrajały pozytywnie. Postanowiłem zmontować napęd, trochę go pogrzać i czekać na konkretną decyzję i przyjazd Marka. W oddali widać było akrobację nad toruńskim aeroklubem więc po raz kolejny zadzwoniłem do FISu wszystko uzgodnić, zgłosić i ogólnie zrobić tak by wszystko pod względem prawnym było cacy. Jak zwykle miło, sprawnie i super.
   Czekałem i w końcu warunki zaczęły w miarę się krystalizować na w miarę dobry do startu kierunek. Marka wciąż nie było, więc rozłożyłem glajta, zameldowałem Sośnie co i jak i postanowiłem wystartować. wiatr jak na złość zaczął się kręcić, od drutów i od drzew, w ta i we wta, normalnie kołomyja jakaś.      Czekałem i czekałem i gdy w końcu w miarę kierunek wydawał się dobry spróbowałem. Niestety skrzydło pięknie wykręciło prawą połówką w stronę drzew i wiadome się stało, że z tego startu nic nie wyjdzie.
Trzeba było rozłożyć się jeszcze raz i startować gdy będzie idealny kierunek. Powpinałem się, odpaliłem i czekałem dobre 10 minut na odpowiedni wiatr - i opłaciło się czekać. Może o 10 krokach byłem w powietrzu. Bajka wreszcie znowu być "tam"......


   Kilka kręgów dla nabrania wysokości i lot w stronę zachodu wzdłuż północnej krawędzi poligonu. Co chwilę kręciłem głową na wszystkie strony - niestety piloci wojskowi nauczyli mnie, że czasami fantazja ponosi i niespecjalnie trzymają się warunków. Zeszłoroczna przygoda z rządowym śmigłowcem wiozącym ówczesnego "kandydata" nad Chełmżą długo zostaje w pamięci. Tym razem nic mi nie podnosiło ciśnienia i mogłem wreszcie odpocząć, nacieszyć się Actionem i lataniem z napędem. Cholera jakie to fajne jest :)

   W powietrzu lekki wiaterek jednak właściwie nieodczuwalny. Poleciałem nad jedną z łąk, która jest alternatywnym miejscem do startów, polatałem trochę nad Kluczykami i pokręciłem się trochę nad kolejowym Dworcem Głównym który "u góry" czuć podobnie jak na ziemi. Podpatrując co jakiś czas na miejsce startu zobaczyłem, że Marek już przyjechał więc decyzja była jedna - ląduję, trochę pogadamy i za jakiś czas już we dwóch startujemy.
   Lądowanie wypadło znad drutów i w kierunku "na drzewa" więc tak trochę hardcorowe. Jeden krąg, ostrzejszy zakręt tuż obok słupów i odchodziłem. Może nieco zbyt ostro jednak bałem się bym nie przesadził i zmieścił się w zaplanowanym miejscu. Wszystko się ślicznie udało i po chwili byłem juz na ziemi.
   Prócz Marka na miejscu pojawił się jeden starszy Pan i cała zgraja małoletnich dzieciaków - zapewne skuszeni widokami paralotni zbiegły się by zobaczyć co i jak z tym całym lataniem. Każdy oczywiście chciał dotknąć, zobaczyć i pociągnąć za śmigło czy linkę. Trzeba było smarków poodganiać bo nie dość że sobie, to jeszcze mogą zrobić krzywdę sprzętowi. Zresztą ja już tak mam że nie lubię gdy ktoś dotyka glajta lub napędu. Od razu mam wrażenie że coś zrobił, gdzieś tam pojawiają się wątpliwości czy aby wszystko w porządku i że czegoś nie sprawdziłem.
   Pogadaliśmy, Marek wystartował całkiem sprawnie (jak się potem okazało ze źle założoną uprzężą, jednak w locie wszystko udało się poprawić), a po Nim ja zacząłem się rozkładać do drugiego tego dnia lotu. Tym razem wybrałem nieco inne miejsce - pamiętając kręcący się wiatr nie chciałem spalić. Tym bardziej, że siadło zupełnie i pojawiały się co chwilkę jedynie takie małe piardy. Dzieciarnia rozsiadła się w oddali i jak na moje oko za blisko. No ale - odpaliłem napęd, chwilkę poczekałem i zacząłem biec. Skrzydło wstało ładnie jednak musiałem nieco podbiec i kontrować sterówką. Praktycznie nie wiało wiec biegłem i biegłem. Gdy tak zaiwaniałem próbując wystartować dzieciarnia się rozbiegła i przebiegłem akurat przez miejsce gdzie siedzieli. Całe szczęście żadnego z tych małych lumpów nie trafiłem. A mówiło się - odejdźcie, przeszkadzacie, może się coś stać - widać nie docierało i ciekawość była silniejsza. W końcu wystartowałem i skrzydełko pięknie mnie zabrało. Trochę wariowania nad łąką, lekkie nabranie wysokości i zacząłem gonić, Marka który był dobre 500 metrów przede mną. Po drodze oczywiście zdjęcia i gapiostwo na różne fajne widoki - mosty w zachodzącym słońcu, budowa mostu itd.
   Lecąc cały wzdłuż Wisły dotarliśmy do mostu autostradowego i Czerniewic. I tu w ogóle fajnie się zrobiło - nad poligonem latały para MI-24, nad nami śmigała motolotnia, a nad Toruniem latał samolot. Niebo gęste było różnych takich :)






   Pokręciliśmy się trochę po okolicy i postanowiliśmy powoli wracać. Spokojny cudowny lot ku zachodzącemu słońcu. Gdyby nie to, że coraz większa szarówka to niespecjalnie by się chciało lądować. Droga powrotna równie fajna jak wcześniej. Fajny lot i w ogóle. Czysty relaks i mega frajda.


   Nad łąką trochę konsternacja bo nie umówiliśmy się odnośnie sposobu lądowania - kto kiedy itd. A lecieliśmy bez radia więc nie było jak się porozumieć. Pokręciłem się z boku licząc, że Marek to zobaczy, wyląduje a po Nim na spokojnie będę mógł ja. Niestety Marek kręcił się w koło myśląc pewnie tak jak ja, wiec trzeba było podjąć jakąś decyzję i w końcu przyziemić. Jedno próbne podejście bezpośrednio z nad drutów pokazało, że to lądowanie, zwłaszcza na skrzydle samostatecznym będzie należało do tych trudniejszych. Action potrzebuje więcej miejsca, a tu miejsca nie ma za bardzo by dobrze płasko podejść. Ale jakoś trzeba było wylądować. Hmm. Jeszcze jeden krąg, wytracenie tuż nad drutami wysokości ostrzejszym zakrętem i jakoś wylądowałem. Równiej niż za pierwszym razem, jednak nadal nie tak jakbym chciał. Ale tak to jest z lataniem z takich skrawków pomiędzy drzewami, drutami i innymi takimi "poligonami". Marek wylądował w chwilkę po mnie i musieliśmy znowu trochę rozgonić tą ciekawą wszystkiego dzieciarnie. Gdy ja składam glajta oni chcą dotknąć napędu i próbują zwędzić kask, gdy ja do napędu, Oni kombinują jakby tu coś innego zbroić. Takie cholera dzieci ulicy wychowane przez miejską dżunglę. Jeszcze bym się nie czepiał gdyby to były ciekawe , chcące się czegoś dowiedzieć dzieci - to były znudzone miejskie małoletnie hieny z których rośnie najgorsze co może się przytrafić rodzicom.
   Ostatecznie poskładaliśmy sprzęt, posprawdzaliśmy świece (nadal ładny brązowawy kolor - hurra), chwilkę pogadaliśmy i czas było rozjechać się do domów. W międzyczasie słońce zupełnie zaszło iz robiło sie zupełnie ciemno.
   Wróciłem do domu, do Sosny, wytęskniony, wylatany i przeszczęśliwy po tych dwóch lotach. Wróciłem do fajowych domowych pieleszy, mojej fajowej dziewczyny, po fajowych lotach.....

1 komentarz:

  1. Trudno dziwić się dzieciom, skoro taki przykład zachowania dają im rodzice :(

    OdpowiedzUsuń