poniedziałek, 12 września 2011

poweekendowy....

   Minął kolejny weekend i znowu "statystycznie rzecz ujmując" sprawdza się teoria o weekendowym lataniu. Sobota dopisywała świetną bezwietrzną aurą jednak ten dzień odpuściliśmy ze względu na działania "różne" - było kilka spraw do "załatwienia" i potrzebowaliśmy dnia na sensowny odpoczynek od wszystkiego co się ostatnio gromadzi. Niewątpliwie zbliżająca się wielkimi krokami jesień, praca, poranne wstawanie i tysiąc innych spraw męczą na tyle, że czasami trzeba się wyspać, wyleżeć i po prostu odsapnąć.
   Wielu znajomych latało i zdecydowanie należy tutaj wspomnieć o lataniu Błażeja. Pisaliśmy już kilka razy i wreszcie Jego wysiłki zostały nagrodzone. Właśnie w sobotę wystartował od "pierwszego razu". Odmiennie niż przez kilka ostatnich lotnych dni. Ponoć bez kłopotów, sprawnie - wystarczyło po prostu zmienić skrzydło. Poprzednio męczył się konkretnie a teraz "cyk fik" i odleciał - widać duży wpływ na Jego wcześniejsze kłopoty miał stary poczciwy UPik. Cieszy nas, że wreszcie się udało, bo ile można próbować i próbować. Ja odpuszczam po trzech - czterech nieudanych startach, a Błażej próbował po kilkanaście razy i skubany jeszcze się nie poddawał. Normalnie pełen szacun i gratulacje :)
   Niedziela była trochę bardziej wietrzna, jednak popołudniu była szansa na coraz słabsze dmuchanie. Już po obiedzie jakoś tak mnie zaczęło nosić i miałem przysłowiowe "mrówki w du...e". Zacząłem się robić nieznośny i Sosna jakoś tak po piętnastej "wysłała" mnie na łąkę. Korzystając z wiaterku wziąłem uprząż "do swobodnego" i pobawiłem się trochę glajtem na ziemi. Taki "ground handling" niewątpliwie zawsze się przydaje i nigdy go za wiele. A poza tym to fajna zabaw na świeżym powietrzu. Stawiałem, biegałem, skręcałem i po jakiejś godzince takich wygibasów zacząłem przymierzać się do "normalnego latania". Wiatr osłabł i zrobiło się całkiem fajnie - dmuchały może ze 3 metry co zapowiadało całkiem przyjemny start :)
   Jakoś tak ok 18stej wystartowałem i pokręciłem się po okolicach ok godzinki.  Wiało cały czas tak samo jednak nie było w ogóle nieprzyjemnie -  w powietrzu czysta frajda i zadowolenie konkretne. Nie chciało mi się nigdzie lecieć i postanowiłem hałasować nad Chełmżą - niech "lud" widzi, że są w tym mieście jeszcze ludzie, którzy zamiast chlać co weekend mają jakąś pasję i pomysł na życie.
  Oczywiście polatałem nad domem i moją kochaną Sosną wariując trochę może czasami za ostro, ale co tam. W powietrzu czułem się pewnie i latałem cały czas starając się myśleć o tym, by nie popełnić błędu który mógłby się skończyć w szpitalu. Pokręciłem się nad jeziorem gdzie udało się dosyć fajnie poćwiczyć wingovery i poskręcać trochę ostrzej niż się należy. Takie trochę pozytywne wariowanie - chodzi o to, by czasami ćwiczyć i przesuwać swoje ograniczenia coraz dalej i dalej. Bo gdy popatrzę jak latałem jeszcze kilka miesięcy temu, to widzę wyraźnie, że z każdym kolejnym lotem umiem coraz więcej i doświadczenie też odpowiednio rośnie. I o to chodzi.
   Po godzince wylądowałem bez jakichkolwiek problemów. Szczęśliwy, wylatany i spełniony. Bo jakby nie patrzeć to moje pyrkanie to dosyć fajna sprawa. Dająca komfort spełnionych marzeń.......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz