niedziela, 28 lipca 2013

pierwsze śmigło od pięciu lat....

   Pech chciał, że podczas kolejnego już dnia w Brąchnowie, na zupełnie nowej łące spaliłem pod rząd kilka startów. Efektownie cholera było, bo po raz pierwszy w karierze udało się uszkodzić śmigło i delikatnie wgiąć ramę kosza.Teraz patrząc z perspektywy domowych pieleszy to był w ogóle jakiś taki dziwny i pechowy dzień. Upał niemiłosierny, popołudniowy rzęsisty deszcz i totalny brak wiatru. Jakieś dziwaczne słabawe podmuchy ze wszystkich stron i totalna kołomyja "gdzie startować".
   Łaziłem i rozkładałem skrzydło jak głupi, bo za każdym razem było zupełnie odwrotnie niż na początku. Ostatecznie wybrałem miejsce, postawienie skrzydła, bieg, pełen gaz, lecę, siedzę i nagle opadam szorując po ziemi nawet nie zdążywszy zipnąć. Przy drugim starcie zabrakło łąki. Biegłem, pędziłem i nic. Trzeci raz podobny i czwarty "na odeczepne" wyglądający jak pierwszy. Dostałem "cztery do zera". Dwie godziny rozkładania skrzydła, biegania w upale z zatankowanym pod korek napędem sprawiają, że człowiek zastanawia się nad sensem życia, latania na paralotniach i sensem wszystkiego. Wtopa do potęgi choć mówią, że lato fajne jest.
   Podczas składania sprzętu do domu jeszcze jedna fanga od losu. Delikatnie uszkodzone śmigło zionące wyszczerbioną końcówką jednej z łopat (może jeden centymetr kwadratowy) i delikatnie skrzywiona rama kosza przypomniały, że żaden napęd nie jest tak pancerny jakbym chciał, że zawsze coś może się zdarzyć i każdy spalony start niesie ze sobą niebezpieczeństwo. Tym razem padło na sprzęt, a straty są stosunkowo niewielkie i łatwe do naprawy...Bardziej wkurza mnie, że straciłem popołudnie biegając jak jakiś dziwak po łące z jakimś hałaśliwym żelastwem na plecach bez żadnego efektu, a nawet ze stratą.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz