Przyszła, pojawiła się, trzyma, moczy deszczami, smaga wiatrami i po prostu jest. Dżdżysta, wstrętna nędzna jesienna pora która już z ta cudną polską złotą jesienią ma bardzo mało wspólnego. Za oknami plucha, niepogoda i nędza. Nie da się latać, choć akumulator na wyczerpaniu i spręż konkretny na chociażby wyrwanie z tej okrutnej aury choć jednego dnia zdatnego do unoszenia się "tam". Wyruszenia pod niebo, w powietrze czy jak to tam nazwać.
Chce mi się latać. Coraz bardziej czuję, że zaczyna brakować "tego czegoś". Tego, co tak wielu próbuje nazwać, a co tak naprawdę nazwać się nie da ni cholery. Bo jak nazywać przemożną chęć pobycia w miejscu które nas otacza, a jednak jest czasami tak odległe ? Jak nazwać miejsce w którym czuć, że człowiek żyje, że sam odpowiada za jakiekolwiek decyzje i sam ponosi ich skutki ? Miejsce w którym czuje się tak pożądaną wolność i brak tych wszystkich kłopotów, które są zmorą bycia na ziemi, miejsce które jest spełnieniem marzeń i snów, które woła, wzywa, które raz posmakowane z każdym dniem i chwilą smakuje coraz bardziej? Nie wiem jak to nazywać, nie wiem jak określać, ale prawda jest taka, że nie da się tego porównać z niczym, co jest dostępne na ziemi. Może jedynie z miłością, taką prawdziwą, szczerą, jednorazową i na zabój. Takiej miłości dano mi spróbować i pławię się w nich cały czas. I jestem przeszczęśliwy. Każdy kto zna Sosnę wie jaka z Niej cudowna babka. Cudowna jest sama w sobie i w każdym kawałeczku z osobna. I jestem cholernym szczęściarzem, że akceptuje te moje lotnicze fanaberie i nie krzywi się, gdy widzi jak bardzo czasami "niebo" wzywa, jak bardzo jestem czasami rozdrażniony i jak często gapię się w niebo zamyślony, zadumany i zapatrzony gdy tylko uda się zobaczyć "że coś leci", jak czasami się "zawieszam i wyłączam" myśląc o lataniu.....Sosna sprawiła, że moje życie jest idealne, jest w każdym calu takie jakbym chciał żeby było. Mam "ją" przy boku, latam więc niczego mi nie brakuje.
Jednak pogoda nie rozpieszcza i daje duże pole do treningu cierpliwości. Ostatni raz w powietrzu byłem dobre trzy tygodnie temu i patrząc wstecz, to to cholernie dawno było. Z jednej strony może to i dobrze, że jesień jest taka jaka jest - w końcu lepsze to niż zima z zaspami, breją na ulicach, zasypanymi łąkami i temperaturami sprzyjającymi zamarzaniu krwi w żyłach.
Sprawdza się stare powiedzenie, tak często przytaczane przez różnych takich entuzjastów. Gdy już posmakowałeś lotu, zawsze będziesz chodzić po ziemi z oczami utkwionymi w niebo - i coś w tym jest. Kiedyś, dawniej gdy nie latałem nie miało to takiego znaczenia. Wiedziałem wtedy, że będę latał, że posmakuję "powietrza" i że kiedyś ten dzień nadejdzie. Wtedy to było "kiedyś", dziś gdy już latam samodzielnie, gdy ileś tych godzin na liczniku jest słowo "kiedyś" zmienia się w inne - "KIEDY"? No bo ile można czekać na kolejny lotny dzień, na dzień w którym nic nie będzie przeszkadzało, kiedy żadna praca, pogoda czy inne drobiazgi nie sprawią, że będę tak tęskno patrzył w górę?
Możliwe, że marudzę, że stękam i że nie powinienem narzekać. Ale jakoś tak mam, że ciśnienie na latanie jest konkretne, że wyobrażam sobie moment startu, oderwania się od ziemi, widok przemykających pod nogami krajobrazów i horyzont który zaraz dogonię. Wyobrażam sobie te wszystkie drzewa, drogi, pola, bloki, kamienice, domy i chałupy tak odmienne z góry, od tego jakie jawią się z ziemi, te wszystkie zakręty w których wisi się na jednej taśmie i czasza paralotni zachodzi coraz niżej, kiedy czuję nacisk na sterówki i to lekkie mrowienie prawej dłoni które ogarnia mnie zazwyczaj, gdy ściskam manetkę gazu godzinę lub dłużej....A jak się do tego dołoży satysfakcję spełnionych marzeń, wyjątkowość tych wszystkich widoków i wrażenia odnoszone, gdy człowiek unosi się w przestrzenie to prostu nie podejmuje się opisywać tego słowami. Człowiek wie, że żyje pełną piersią, że ma szczęśliwe życie i że już niczego w nim nie potrzebuje. Jak pisałem wcześniej - udało mi się spełnić marzenia, spotkać "drugą życiową połówkę" i teraz pozostaje jedynie pielęgnować, to życie by nic w nim się czasami nie pozmieniało.
Tymczasem czekam na pogodę, w zanadrzu tkwi jeden dzień urlopu "na żądanie" i liczę na to, że w końcu ten dzień nadejdzie. Dzień w którym polatam znowuż do przysłowiowych "bolących łapek", że pomacham Sośnie z góry, że jestem w miejscu które tak bardzo czasami wzywa i jak bardzo jestem szczęśliwy wiedząc, że moje życie jest dokładnie takie jakie powinno być.
A tymczasem dla lepszego zobrazowania frajdy latania z PPG wrzucam krótki filmik jaki ostatnio wpadł " w oko"...Dobrego oglądania :
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz