poniedziałek, 14 lutego 2011

weekendowy pilot ??

   Jakoś tak się ostatnio dzieje, że robi się ze mnie pilot latający prawie wyłącznie w weekendy. Nie wiem czemu tak się dzieje ale jakoś tak się poskładało, że pogoda i czas korelują się wzajemnie idealnie by polatać akurat w weekend. Trochę dają do myślenia te zbiegi okoliczności bo jakoś tak czuję się zgrzybiałym dziadkiem który jak wszyscy lata w weekendy a nie wtedy kiedy jest pogoda. Może wiosna wszystko odmieni i znowu jak w zeszłym roku latania będzie dużo i w  każdy możliwy dzień tygodnia. Liczę na to.
   Ostatnia niedziela zaliczona została do tych udanych. Pogoda jak drut, ja gotowy i wygłodzony latania jak pies więc nie było co się ociągać i bladym świtem trzeba było zapakować szpej i wyruszyć. Jakiś czas po mnie na miejsce dotarł Marek który ostatnio stał się moim towarzyszem na niebie i pilotem z którym po prostu fajnie się lata.


   Poranek IDEALNY - zero wiatru; lekki mróz dzięki któremu powietrze suche, rześkie a łąka lekko zmarznięta. Niebo bezchmurne; słonce bajeczne więc zapowiadało się git malina w powietrzu. Rozłożyliśmy sprzęt, chwilkę pogadaliśmy i w powietrze. Wystartowałem jako pierwszy, Marek w jakiś czas po mnie. Plan był prosty - nad Chełmżę pohałasować nad domem, potem nad wiatraki i gdzie nas tam jeszcze poniesie. Słowem Chełmża a potem się zobaczy. W końcu okolica śliczna, wszędzie blisko więc będziemy decydować "w trakcie".


   Niestety podjarany lotem zapomniałem o kilku rzeczach - zapomniałem włączyć aparat który wożę na kasku - jakoś tam majstrowałem, włączałem ale ostatecznie nie udało mi się go uruchomić. Aparat który miał być "z ręki" też jakoś tak odmówił posłuszeństwa już po kilku "pstrykach" - niestety w swojej mądrości zapomniałem go dzień wcześniej naładować. No trudno - następnym razem przygotuję się lepiej.

   Polecieliśmy nad domek, pomachaliśmy Sośnie; popozowaliśmy do zdjęć, oblecieliśmy miasto wzdłuż i wszerz  odlecieliśmy dalej, by po ok 10 minutach być przy Głuchowskich wiatrakach. Tam też się trochę pokręciliśmy i ruszyliśmy dalej. Teraz wypadło na samotny wiatrak w Brąchnówku. tego też oblecieliśmy; wróciliśmy nad Chełmżę i w końcu wróciliśmy nad Strużal. Ja lądowałem jako pierwszy. Z lekkim niedolotem do tego miejsca w którym chciałem przyziemić jednak chyba nie dało się inaczej. W chwili lądowania był już lekki wiatr który troszkę kręcił - z jego powodu musiałem iść do samochodu kilka metrów więcej niz planowałem. Nic takiego - w końcu nie lądowałem na celność a na łące :)  W chwilkę po moim przyziemieniu Marek także znalazł się na ziemi. Nie wiem tylko dlaczego lądował z wiatrem. Jakoś Go rękaw zmylił i tak wycyrklował, że idealnie "z wiatrem" podszedł. Ważne że cało, bezpiecznie i bez jakiegokolwiek uszczerbku na sobie i sprzęcie.
   Po lądowaniu musiało trochę potrwać zanim rozgrzałem ręce. Lekko odmroziłem koniuszki palców - bolały jak jasna cholera ale czego się nie robi by choć trochę zaznać tego wszystkiego co daje latanie.......Popiliśmy kawki; pogadaliśmy; uzupełniliśmy siły witalne nas i naszych napędów i wystartowaliśmy do kolejnego lotu. Tak jak poprzednio wystartowałem jako pierwszy, Marek po mnie i znowu polecieliśmy pohałasować nad miasto. Niech ludziska wiedzą, że są ludzie którzy żyją i spełniają marzenia a nie jak cielaki łażą do kościoła; obżerają się jakimś gównem i lecza kaca po sobotniej dyskotece. Ten lot jak poprzedni z założenia "zobaczy się co dalej".

  Najpierw nad domem  i miastem, trochę kręcenia widoków przez Marka (kamerka na nodze) i mnie (kamerka na kasku - tym razem uruchomiona) i odlecieliśmy znowu do wiatraków. Tam kilka kółek i w moim napędzie zaczęło powoli robić się deficytowo w życiodajny sok. Trzeba było wracać. Zahaczyliśmy jeszcze o właściciela łąki z której latamy i potem już prościutko nad dom, a potem już jak po sznurku na Strużal. Tradycyjnie wylądowałem pierwszy, chwilkę po mnie Marek uśmiechnięty od ucha do ucha. Ja też uradowany; wylatany i przeszczęśliwy. Jedyne czego mi tam brakowało to obecności Sosny która tym razem została w domku. Ale ale....za jakiś czas będzie trajka; większe skrzydło i będziemy razem na niebie :)

   Lądowaliśmy ok 12stej więc całe przedpołudnie lataliśmy, zaczynaliśmy koło siódmej rano i te kilka godzin zaowocowało spędzeniem w powietrzu 2,5 godziny. Dwa udane fajne loty. Podczas drugiego lekki wiaterek i delikatna termika, co przypomina że idzie wiosna. Że będzie cieplej, jaśniej i w końcu więcej czasu na latanie:)
   Marek "pistoletem" się zapakował i wracał do domu, ja trochę poodpalałem napęd, bo coś mi się nie podobał pod koniec lotu - trzeba będzie wymienić filtr, świecę i porządnie go wyregulować. Ale to już następnym razem na spokojnie. Zapakowałem się i wróciłem do domu, do Sosny, która przywitała mnie pysznym gorącym śniadaniem. A potem pojechaliśmy do pracy (ufff..) i na zakupy (ech..) Niedziela cholernie udana. Tyle, że trzeba jakoś odwrócić to weekendowe latanie bo stanę się jak jakiś niedorobiony facet w średnim wieku, który lata "od święta"......

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz