środa, 2 lutego 2011

Styczniowe loty cd. czyli kolejna parasobota......

   W poprzednim wątku opisałem pokrótce wydarzenia piątkowe. Jednak to dnia następnego nastąpiła kulminacja zimowego latania. Trzy i pół porannego lotu. To "pół" wzięło sie stąd, że wiatr chwilkę po starcie sprowadził na ziemię. Bezboleśnie ale jednak decydująco o końcu latania.

Ale od początku :
   Zgodnie z umową z Markiem w sobotę bladym świtem rozdzwoniły się budziki obwieszczając, że trzeba wstawać. Pojawiła się myśl, by odpuścić, jednak dość sprawie zwlokłem się z  łóżka, zapakowałem samochód, zrobiłem termos kawy i wyruszyłem. Po drodze jeszcze tankowanie; pogaduchy z "nalewakiem" na stacji i przed siódmą byłem na umówionej łące. Wiało ok 2 metrów, kierunek chyba najlepszy dla tej miejscówki, wiec wszystko dobrze się zapowiadało. Marka nie było, toteż w szarej samotności porozkładałem sprzęt, przegryzłem na śniadanie białej czekolady i zacząłem się szykować do startu. Wszystko razem trwało z dobre pół godziny i pojawił się mój kompan. Szybko ustaliliśmy co i jak - ja sobie kilka razy wystartuje by poćwiczyć starty i lądowania, zapoznam się z łąką i okolicą, a Marek w tym czasie wyreguluje swój napęd. Potem jak pogoda się utrzyma wystartujemy razem, by trochę w końcu powisieć.
   Marek regulował, a ja zacząłem realizować plan. Pierwszy start bezproblemowy, kilka kręgów po okolicy, trochę wingoverów i podszedłem do lądowania. Upatrzyłem miejsce, wyłączyłem napęd i wylądowałem. Trochę za słabo wyhamowałem na koniec w efekcie czego znowu lądowanie było za szybkie. Na nowo porozkładałem sprzęt, kolejny start i po chwili znowu byłem w powietrzu. Chciałem znowu podejść do lądowania, ale od strony lotniska na wysokości ok 100 metrów leciał balon z dumnym logo Kasztelan. Nie było co się zastanawiać - poleciałem, obleciałem, pooglądałem, pomachałem i wróciłem nad łąkę. Lądowanie tym razem "z napędem" wyszło tak jak powinno. Tak jak chciałem przyziemiłem lekko, delikatnie a jednocześnie pewnie. Trzeci start właściwie z miejsca. Wiatr się nieco wzmógł, a ja rozłożyłem się tuz przy linii drzew. Niewesoło,bo gdy skrzydełko wstało zaczęło mnie pociągać w stronę pięknej rozłożystej brzózki. Przydało się w tym momencie odpowiednie sterowanie i gdy się nieco oddaliłem od tych niebezpieczeństw dodałem gazu i z miejsca byłem w powietrzu. Właściwie nawet trochę na wstecznym, ale jednak w górze. Zrobiłem jedno szerokie koło bawiąc się speedem i prędkością i podszedłem do lądowania. Oczywiście z włączonym napędem. Wiało dosyć, więc nie było co kombinować - w razie gdyby coś nie wyszło można dodać gazu i spróbować ponownie. Zwłaszcza po doświadczeniach z łąką w Grubnie. Wylądowałem w miejscu właściwie tak jak wystartowałem - bez żadnych kłopotów. Ogólnie fajnie i udało się wyrugować błędy z poprzednich lądowań.


   Marek wciąż regulował; odpalał i grzał więc wyciągnąłem Actiona i zacząłem się "nim" trochę bawić - wiatr ok 4 metrów był idealny dla skrzydła z profilem samostatecznym. Dzień wcześniej rozplątałem linki więc tego dnia wszystko powinno się układać znakomicie. Niestety tak nie było - a to źle ustawiłem trymery, a to za słabo wiało, a to próbowałem rozbiegu na oblodzonej drodze....W sumie po kilku próbach z napędem na plecach byłem zziajany, zmęczony i w ogóle umęczony jak jakiś "Jezus po drodze krzyżowej". Zdjąłem napęd i popróbowałem trochę na sucho w rękach trzymając taśmy. Po jakimś czasie miałem dosyć i strasznie żałowałem, że nie zabrałem uprzęży do zabawy z glajtem. Trudno - na ten dzień miałem dosyć eksperymentów - poskładałem skrzydło i powoli zacząłem się przymierzać do jeszcze jednego lotu na mojej poczciwej nemówce. Marek też już był gotowy - napęd wyregulował, rozgrzał, dogrzał i w ogóle dopieścił jak tylko można było przez te kilka godzin. Krótka rozmowa, kawa i podjęliśmy decyzję - spróbujemy polecieć choć trochę silnie dmucha. Po prostu zobaczymy jak to będzie. I ta decyzja później okazała się błędem.
   Rozłożyłem się w miejscu skąd powinienem mieć dobry lekki start tymczasem chyba miałem więcej szczęścia jak rozumu. Postawiłem skrzydło, dodałem gazu i z butów mnie uniosło do góry. I niby wszystko dobrze ale po chwili zaczęło mnie dusić. Niestety dodawanie gazu nic nie dało, delikatne zaciągnięcie glajta także - nieuchronnie zacząłem lecieć do ziemi i na dokładkę wykręcany w lewo. Przyziemiłem na lewą nogę w miejscu i upadając na ziemię zdążyłem jeszcze wyłączyć napęd. Nic się na szczęście nie stało i po chwili zrozumiałem dopiero co i jak. W momencie startu trafiłem na całkiem spory rotor od pobliskiego cmentarza i krzaków rosnących na nim. Wtedy mnie ładnie uniosło, po chwili jednak zaczęło mnie dusić całkiem konkretnie i wykręcać w bok. Tego niestety nie byłem w stanie opanować i przyziemiłem pokonując jeszcze kilka nierówności terenu. Nic się nie stało ale to była nauczka od losu, ze czasami nie ma co startować na siłę.
   Marek miał podobne problemy ze startem - a to skrzydło nierówno wstało i dynamicznie wykręcało w bok, a to krawat którego nie wył w stanie wytrzepać. Generalnie więcej się działo niż przez kilka tygodni latania w spokojnych warunkach. Obydwaj podjęliśmy decyzję, że odpuszczamy i nie będziemy już więcej ryzykować. Zapakowaliśmy sprzęt (co w wietrze który w międzyczasie się zerwał nie było takie proste) i po dwunastej byłem w drodze do domu.
   Właściwie muszę napisać o jeszcze kilku rzeczach - fajny, dobry, dający dużo doświadczeń poranek. Łąka z której jeszcze nie startowałem zadziałała i okazała się całkiem dobra, więc jest potencjalnie kolejne miejsce z którego można startować. W trakcie naszych "zabaw" pojawiło się kilku starszych panów - jedni wyraźnie pijani inni łażący bez celu po wertepach - dzięki nim kilka rozmów w stylu "panie o to lata na tych sznurkach..." itp. Ogólnie śmiesznie i udanie :) Ale najważniejsze że udało się polatać w trudniejszych warunkach, że nikt nie ucierpiał i że zaliczyłem swój "pierwszy lot z balonem" :)


   A w domu już Sosna mnie odpowiednio przywitała i całe popołudnie się leniliśmy - tak jak przystało w dobrą domową sobotę :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz