poniedziałek, 9 lipca 2012

Wałyczyk dopisał ....

   Wczoraj się udało. Burze gdzieś tam sobie poszły, temperatura lekko spadła i prognozy wieściły całkiem fajny cały dzień. Wiadomo było, że latanie będzie. Poranna krótka kombinacja - Wałyczyk, czy "nowa łąka"? Padło na Wałyczyk - większa szansa na suche podłoże i niską trawę. Kilka telefonów, ekipa jest w Olsztynku, ale po południu będą, Błażej wyjechany w trójmieście, Marek nie wie jeszcze i się odezwie. Potem całodzienne lenistwo - jakaś telewizja, drzemka, obiad i te sprawy.
   Po piętnastej pakowanie cytrusia, benzyniarnia, paliwko. Pół godziny później jestem na miejscu. Upał, spiekota, łąka zarośnięta. Gospodarze gdzieś wybyli, więc za towarzystwo robią pasące się nieopodal krasule. Myślę, czy się bydlaki nie wystraszą napędu, ale spokojna głowa. Prawdopodobnie są "miejscowe", więc zostały przyzwyczajone przez Cześka i innych.
   Rękaw, dopieszczenie napędu, nowy filtr paliwa, podpięcie speeda, kilka telefonów. Czesiek będzie po piątej, Sławek odpala u siebie. Sosna melduje, że w telewizorni coś biadolą o trąbie powietrznej niedaleko. Cholera może być wesoło z tą pogodą.
   Cały czas żrą mnie jakieś skrzydlate robaki - Autan jednak warto mieć ze sobą. Gdy wyciągnąłem żółtą psikawkę sromotnie przegrały. Małe gnojki.
   Przyjechał Czesław. Pogaduchy, opowieści o weekendowej wyprawie do Olsztynka. Fajnie tam mieli i znając miejscowych, nie mogło być inaczej jak wspaniale. Mnie nie było, ale kiedyś trzeba się będzie jeszcze wybrać w taką wyprawę i latanie pośród cebeków.
   Słońce grzeje coraz słabiej, wiatru nie ma. Rozkładamy się. Czesław grzebie przy swoim krwistoczerwonym rydwanie. Coś tam nie pasuje. Coś nie halo. Woła. Co myślę o poduszkach. Kurde, jedna rozwalona, druga pęka. Widać, że liczy, że się nie rozsypie. Ja też bym chciał, by nie musiał naprawiać. lotnictwo jest nieubłagane i nie toleruje fuszerki. Rozum zwycięża. Jedzie do chaty po świeże poduszki i będzie wymieniał. Najmądrzej, bo nie ma co ryzykować, że w powietrzu coś odleci i zrobi przysłowiowe "fruu fruu" albo inne "drrrrr".
   Takie opóźnienie. Przyjechał Robert z Grudziądza. W końcu odebrał napęd i wreszcie wrócił do latania. Cześć, cześć. Fajnie, że jesteś, pogaduchy kolejne i  w międzyczasie się przebieram w ciuchy do latania. Też się powoli zaczyna szpeić. Ładny ten Jego napęd. Nowy taki, zadbany. Aż lśni.
   Gdy Czesław wrócił decyduję, by startować, Oni dołączą. Gorąco jak cholera, spocony jestem jak mysz. Solówka zatankowana "pod korek" jednak dosyć waży. W końcu się podpiąłem, coś tam delikatnie dmuchnęło, bieg, dociągnięcie, korekta kierunku, pędzę i pędzę i w końcu lecę. Uff. Dopiero teraz czuję, jaka jest parówa. Nie na moją kondycję takie starty w upał.



   Latam dookoła i staram się wyczuć jak to z tym powietrzem jest. Malina, luz i żadnych wodotrysków. Spokój i masełko. Zaczynam się bawić speedem w różnych konfiguracjach. Burek wyraźnie przyspiesza. No, trzeba go będzie jeszcze sprawdzić w trasie i porównać moje osiągi z innymi, wobec których zostawałem zawsze w tyle. Próbuję się dogadać z Sosną przez radio. Nici. Wyciągam telefon. Dzwonię. Nic nie słyszę i tylko gadam do aparatu trzymając go przed nosem. Nadal nie mamy łączności. Dwie zwitki płytkiej spiralki i schodzę niżej.


   Kręcę się dookoła łąki. Latam tak kilkanaście minut i wreszcie startują. Robert pierwszy. Jego Synthesis krzywo wstał. Wahadło, rzuca nim nieco. Widać, że nic z tego nie będzie. Spalił. Zawracam, widać, że coś grubszego, bo kosz ma skrzywiony. Coś tam się stało i grubo nie poszło. Niefajnie. Radyjko, gadanie. Linki poszły w śmigło, ale chyba będzie latał. Uff. Już chciałem lądować i pomóc, czy co tam trzeba będzie. Po chwili startuje Czesław. Też mi się włosy jeżą, bo prawie wjechał w Roberta. Z góry nie wyglądało to fajnie. Wszystko cacy, jest w powietrzu. Krótka konsternacja, co dalej. Mieliśmy puścić się do Brodnicy, bo tam jakiś piknik i wiaterek też tak ma pasować. Ostateczna decyzja, że Czesiek poleci sam, ja poczekam i zobaczę co z Robertem. Jak wystartuje, to polecimy w tamtą stronę.


   Kręcę się po okolicy i czekam na Roberta, który po jakimś czasie daje znać, że jednak odpuszcza. Ok, tak bezpieczniej lepiej i mądrzej. Zastanawiam się co zrobić, czy pędzić za Cześkiem, czy pokręcić po okolicy, czy może puścić w wycieczkę do Chełmży, może do Kowalewa i Sławka.. Hmm. Dylemat. Jest wpół do ósmej. Decyzja. Polatam po okolicy, bo czasowo nie wiem jak wyjdzie, a nie mam ochoty na powrót wieczorem i pakowanie po ciemku.
   Śmigam trochę na niskiej. Pola, jakieś zarośla. Krzaczory. Czasami bociany, jakieś polne drogi. W zbożu leżą dwa rowery, tuż obok, na myśliwskiej ambonie jakiś koleś w białym podkoszulku podskakuje i macha łapskami. Zawracam zobaczyć co chce. Jeszcze energiczniej macha i jeszcze bardziej podskakuje. Po chwili wiadomo - w ambonie nie jest sam. Zaciągnął tam jakąś "babę" i pewnikiem ja czaruje. Odlatuję, nie będę im przeszkadzał. Niech czaruje dalej.
   Latam dalej ciesząc się kilkoma metrami wysokości. W końcu wchodzę trochę wyżej i postanawiam polatać nad Wąbrzeźnem. Czesław melduje osiągnięcie Brodnicy. Ja na Niego poczekam i gdy wróci polecimy jeszcze gdzieś razem. Trochę kręcę się nad linia kolejową, trochę po okolicy. W końcu jestem nad Wąbrzeźnem, lot dookoła miasta, kilka zdjęć i powoli wracam w rejony Wałyczyka.






   Znów schodzę niżej. Znowu latanie na kilku metrach. Prawie rozgarniam nogami zboże. Cudowny letni zapach bije po nozdrzach. Obłędny. Czasami lecę wzdłuż polnych dróg. Fajnie, sympatycznie tak się lata. Na jednym z pól widzę traktor z jakimiś ludźmi pakującymi na przyczepę sianko. Zasuwam do nich. Widzę ich coraz wyraźniej, Oni mnie też. Kiwają, podskakują i widać, że im się podoba. Czekam, aż któryś zrobi fikołka, ale jakoś nie robią. Przeleciałem tuż nad nimi. Spojrzeliśmy sobie prosto w oczy i dane mi było zobaczyć szerokie uśmiechy. Przeleciałem jeszcze raz i postanowiłem powoli podejść się do lądowania. Szeroki krąg nad łąką. Zero wiatru, Robert jeszcze jest.
   Pierwsze podejście i nieco za szybkie lądowanie. Ale ładne wyrównanie, delikatne przyziemienie, nie było źle. Trochę rozmów z gospodarzem i z Robertem. Zrobiło się wilgotno, więc zamiast deliberować, prędkie składanie Burana. Ostatnie deszcze i pogoda sprawiły, że wilgoć jest wszechobecna. Buty wilgotne, Burek wilgotny i zwycięska walka z kilkoma konikami chcącymi nasycić się glajtem. Małe wredne skurczybyki.
   Wrócił Czesław. Szybkie lądowanie. Też się składa. Pogaduchy, pakowanie, gospodarz zaprasza i ruszamy na tradycyjną polotową kawę. Na miejscu Czesław poszukuje telefonu. Gdzieś wypadł i zdaje się wybrał wolność. Dzwonimy do Niego. Wyłączony, nie zalogowany. Wracamy na łąkę. Może przy pakowaniu zwiał. Znowu dzwonimy - odpowiada podzwaniając z cicha. Zguba odnaleziona. Chciał na wolność, ale nie z nami takie numery. Wracamy na kawę. Prawie godzinkę gadamy o lataniu i jakoś przed dziesiątą rozjeżdżamy się do domów. W chacie przed jedenastą. Rozpakowanie, spacer z Wirkiem, prysznic, buzi buzi i lulu. Ale jakoś tak średnio mi się zasnęło. Jednak za mało chyba polatałem....


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz