poniedziałek, 23 lipca 2012

pierwsze urlopowe latanie...

   No. Długo wyczekiwany urlop rozpoczęty. Udało się w końcu polatać. Pogoda ostatnio jak drut, pozwalająca hałasować, rano, w czasie dnia i wieczorem. W skrócie kiedy i jak najdzie ochota.
   Strużalowa łąka została ostatnio wykoszona i też sprzyjała, więc nie było innej opcji, jak tylko wreszcie pohałasować "u siebie". Nad Chełmżą nie byłem już zbyt długo.
   W piątek wypadło grzebanie przy napędzie - było wreszcie tyle czasu, by w spokoju zrobić takie wszystkie kosmetyczne sprawy, jak nowy oplot linki gazu, podkładki pod zbiornik i porządny przegląd wszystkich śrub, nakrętek i śrubeczek. W sobotę jakoś z latania też wyszły nici - wypadło koszenie trawnika i inne rodzinne sprawy. Niedziela za to już została w pełni wykorzystana. Do bolących łapek, zakwasów i latania ile wlezie.
   Po obiedzie ruszyłem na łąkę, po jakimś czasie dojechał Błażej. Długo się nie widzieliśmy, każdy z nas coś tam pozmieniał w swoim napędzie i była wreszcie dobra okazja by pogadać o sprzęcie, o lataniu i tym wszystkim, co pozwala pilotom spędzić długie godziny na rozmowach o jakiejś tam śrubce czy lince. Gdy termika siadła wyszpeiliśmy się i hajda w górę.
   Start generalnie bez większych problemów. Ja odpaliłem i poszedłem w górę od pierwszego razu, Błażej niestety musiał kilka razy zaliczyć powtórkę. Gdy w końcu się udało puściliśmy się w wycieczkę nad miasto, dookoła jeziora, do Zalesia i Kuczwał pokazać się na niebie. Od sąsiadów z Mikrolotu też ktoś startował i lepiej było pokazać, że jesteśmy, że latamy i że na niebie nie będzie tak pusto jakby się wydawało.




   Błażej cały czas trzymał się wyżej i gdy zrobiliśmy już całkiem spore koło po okolicy podszedł do lądowania. Lataliśmy nieco ponad pół godziny, więc trochę tak szybko wypadło lądowanie i wiedziony ciekawością po chwili wylądowałem także. Okazało się, że Jego wysokość i to wczesne lądowanie było celowe. Coś tam szwankowało w napędzie, silnik przerywał i krztusił się na wolnych obrotach. Jak wiadomo, nie powinno się latać gdy coś "nie halo" i lepiej  w takiej sytuacji na spokojnie na ziemi wszystko sprawdzić, przejrzeć, zobaczyć i dopieścić.
   Gdy już wymieniliśmy świece, posprawdzaliśmy, pogrzebaliśmy, zobaczyliśmy, pochuchaliśmy, podmuchaliśmy nie zostało nic innego jak oblatać tą całą piekielną maszynerię.
   Właściwie nic nie wiało i pierwszy start spalony. Za drugim się udało i po chwili Błażej pędził po kręgu dookoła łąki. Wylądował, wszystko było cacy i po chwili poleciał jeszcze raz.



  Kolejne lądowanie i wiadomo było, że jego napęd już chce współpracować, już nie przerywał i działał jak trzeba. Wystartował ponownie i przyszła kolejka na mnie. Gdy już się podpiąłem, odpaliłem okazało się, że jednak będę latał sam. Błażej niestety znów musiał wylądować, bo Jego napęd znów okazał się wrednym krztuszącym się niewdzięcznikiem. Znowu cholernik przerywał. Trudno. Odpaliłem, wystartowałem i popędziłem pokazać się "w domu". Tam trochę pokręciłem by po niecałych 20 minutach wylądować znów na Strużalu. To było chyba moje najlepsze lądowanie.
   Potem już standard. Pakowanie sprzętu, pogaduchy o lataniu i droga do domu. Latania nie było zbyt wiele, jakiejś imponującej trasy też nie zrobiliśmy, jednak "in plus" należy zaliczyć dobrze spędzone popołudnie, dwa loty i możliwość wymiany doświadczeń.
   Jedyna szkoda, to fakt, iż Błażeja napęd trochę nam popsuł nerwów, jednak tak czasami z lataniem jest. Lepiej, żeby kłopoty rozwiązywać na ziemi i nie być zmuszonym do jakiejś niespodzianki w powietrzu. Ważne, że polataliśmy, że byliśmy "tam, w niebie" i że wszystko dobrze się skończyło.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz