poniedziałek, 23 lipca 2012

poniedziałkowe sporty ekstremalne....

   Poniedziałek był aktywny, aktywny, że aż nadto. To w dużej mierze zasługa Sosny, która z rana wyciągnęła nas na wycieczkę rowerową. Pierwszy taki wypad w tym roku przypomniał boleśnie, że pompką rowerową czasami trzeba się namachać, siodełko nie zawsze idealnie pasuje i boleśnie uwiera w dupsko, a Chełmża ze ścieżkami rowerowymi wzięła dawno rozwód i zapomniała o takich udogodnieniach dla cyklistów. Ale co tam takie drobne niedogodności. Grunt, że znów byliśmy w siodle, pędziliśmy gdzie tylko chcieliśmy omiatani przyjemnym wiaterkiem i patrzyliśmy 'z góry' na wszystkich zasuwających "do roboty". Zero ograniczeń, brak trosk i pełnia szczęścia robienia czegoś wspólnie i razem, słowem czysta frajda. A poza tym wreszcie się gdzieś ruszaliśmy i przypomnienie girom, że wysiłek to coś fajnego.
   Nie wiem ile tak jeździliśmy, może dziesięć, może dwadzieścia kilometrów. Gdy wreszcie wróciliśmy do domu nawet ręce mi drżały. Widać, że brak kondycji i chełmżyńskie dziurawe drogi były przeciwko. Ale daliśmy radę, było fajnie i wiem, że jazdę rowerem po "Chamży" można śmiało zaliczyć w poczet sportów ekstremalnych. Bardziej ekstremalnych od paralotniarstwa, która jest naszą dziedziną "główną".
   Krótka domowa przerwa, prysznic i kolejna aktywna godzinka - spacer i zakupy pośród dzikich tabunów ludzi ogarniętych rządzą wydawania pieniędzy. Istna plejada różnorakich typów ludzkich i zapachów człowieczych. Zaliczyliśmy miejscową Biedronkę, "miasto" i kolejny sport ekstremalny o wyraźnie lokalnym charakterze został zaliczony.
   Kolejna stosunkowo krótka domowa przerwa, obiad w postaci dwóch burgerów, krótka drzemka i jakoś przed czwartą pojechałem na łąkę, by podsumować poniedziałek, co najmniej tak samo aktywnie, jak go rozpoczęliśmy. W planach była krótka wyprawa do Torunia i być może regulacja gaźnika. Po ostatnich "grzebaniach" nie do końca były pewne ustawienia mojej solówki i trochę biłem się z myślami czy regulować, czy też zostawić wszystko w świętym spokoju. Spalanie na poziomie 2,5 do 3 litrów, świeca w kolorze kawy z mlekiem i równe wkręcanie się na obroty niby pasują. Jednak coś tam mnie gryzło i ostatecznie postanowiłem wszystko poustawiać jeszcze raz. Nie będę czarował - gdy rozmawiałem z innymi solówkowiczami, każdy z nich dziwił się mojemu spalaniu i ładnemu kolorowi świecy. Norma w tych napędach to 3 i więcej litra, a 4,5 to też nie rzadkość, zwłaszcza pod skrzydłem z profilem reflex. Jakieś takie mrowienie miałem na regulacje i ostatecznie postanowiłem wszystko poustawiać.
   Wymyśliłem sobie, że jak ustawię to będę miał pewniaka, że wszystko jest cacy, dobrze, gra i buczy. No i nie będzie ustawiane na "słuch", tylko dzięki niedawno kupionemu licznikowi obrotów sprawdzę dokładnie jakie obroty osiąga ten mój powietrzny rumak.
   Poskładałem, odpaliłem, wygrzałem i wyregulowałem. Nie trzeba było specjalnie kombinować i jak rok temu regulacje zajęły mi dobrych kilka godzin, tak teraz dane mi było uporać się w niecałe trzydzieści minut. Do pełni regulacji pozostało zrobić krótki lot kontrolny i sprawdzić kolor świecy po nim.
   Wiatru nie było, ale start wyszedł bez jakichkolwiek problemów. Dla wygody trzeba było wstrzelić się w moment, gdy będzie przechodził jakiś podmuch termiczny i gdy przywieje, odpowiednio wystartować. Wyczekałem, dociągnąłem skrzydło, gaz, bieg i już po chwili leciałem.
   Trochę mnie przydusiło, jednak nie na tyle, by to stanowiło problem. Byłem w powietrzu. Łączność z Sosną, nabieranie wysokości i popędziłem w rundkę nad dom. Potem kilka wywijasów, krótki lot po okolicy i po dwudziestu minutach lądowanie.
   Napęd zadowolił się w tym czasie litrem paliwa, a świeca miała jeszcze lepszą barwę niż wcześniej. Była o ton ciemniejsza i teraz wyglądała, jak wykonana z dobrej klasy czekolady mlecznej. Czyli super, gitara i "very cacy".
   Krótka przerwa, dotankowanie napędu i siebie, siku, nowa guma do żucia i po chwili znów startowałem. Tym razem wiatru nie było kompletnie i myślałem, że mnie nie zabierze. Pędziłem po ziemi jak przyklejony i prawie na końcu łąki, nieco zbyt blisko trzcin wreszcie udało się zabrać. Taki warun, taka karma, ważne, że wszystko wyszło dobrze i leciałem.
   Lot do domu, kolejnych kilka wywijasów i ruszyłem w drogę. Do zachodu słońca były prawie dwie godziny, paliwa osiem litrów, do Torunia zaledwie dwadzieścia kilometrów, więc powinno być dobrze.




   Podczas drogi "do" wreszcie dane mi było poczuć znów tą całą frajdę, jaką niesie latanie napędowe. Nie było to bezcelowe latanie dla latania, nie kręcenie wywijasów ku uciesze gawiedzi na ziemi, a lot "od - do", czyli taki jaki przez ostatnie miesiące tak mnie kręci. Widzę, jak przez ostatnie lata ewoluowałem w tym zakresie. Kiedyś wystarczyło pół godziny kręcenia się nad łąką, jakieś latanie lokalne i już byłem przeszczęśliwy. Teraz, jak gdzieś "dalej" nie pomknę jakiś taki niedosyt odczuwam. Coś w tym jest. Może to, że już się nasyciłem najbliższymi widokami i w miarę wzrostu umiejętności człowiek robi się ambitniejszy? Tak czy inaczej, leciałem, mknąłem i było fajnie. Czasami pstryknąłem jakieś zdjęcie, by później choć w części mieć "moje własne niebo".


   Tuż za Łysomicami pokręciła się niedaleko motolotnia. Śmignęła "tu i tam", poszła do ziemi, by później wystrzelić w górę i spokojnie "odmaszerować" nad Toruń. Nie wiem czy mnie widzieli, ale dla bezpieczeństwa machnąłem wingovera, by w jakiś sposób zwrócić na siebie ich uwagę. W Toruniu rzadko można spotkać pepegantów nad miastem i wolałem, by wiedzieli, że tym razem nie będą w powietrzu sami. Motka odleciała i tyle ją widziałem. Pyrkałem dalej swoją drogą, przeskoczyłem nad lasem i by po chwili być nad czasami wykorzystywaną łąką przy CCK.


   Wcześniej wspominany plan miał jeden żelazny punkt programu - polatać nad budowaną nową przeprawą mostową przez Wisłę i trzeba przyznać, że pomimo początkowych perturbacji, dyskusji, zarzutów i innych problemów most buduje się" całkiem sprawnie. Kilka zdjęć do domowego archiwum, by kiedyś pokazać dzieciom jak to wyglądało, kilka kręgów i postanowiłem wracać do domu.





   Latałem już dobrą godzinkę, czas upływał i nie było co wariować. Tym razem leciałem z wiatrem więc poszło iście ekspresowo. W powietrzu spokojnie, masełko i pełny luz. Zeszłem niżej i mając jedynkę "pod pachą" wracałem do domu. Do Chełmży wleciałem od zachodu. Potem nad dom, kilka wywijanców, rozmowa z Sosną i powrót nad Strużal. Lądowanie nieco nędzne, jednak nie na tyle by biadolić. Czasami tak bywa, że nie wychodzi i niedokładnie człowiek przy-celuje. Jednak wszystko wyszło dobrze, nie było jakiejś tam wielkiej popeliny - trafiłem na nieco podmokły dołek i prawa noga zaliczyła poślizg. Taki urok tej łąki, że nie w każdym punkcie jest idealna.
   Potem składanie glajta, kontrola napędu i spalania. Po regulacjach spalanie ustaliło się na poziomie niecałych trzech litrów, zatem na wartości wręcz idealnej. Świeca także w porządku, więc najwidoczniej z regulacją wstrzeliłem się w najlepsze możliwe ustawienia.
   Wydawać by się mogło, że na tym dzień już się skończył, jednak nie było tak kolorowo. Słońce zaczęło zachodzić i do nocnego życia poderwały się całe stada komarów. Trzeba było zachować zimną krew i odpierać kolejne ataki tych ekstremalnie podłych krwiopijców. Jedyna pociechą w tej walce było to, że na łąkę dotarła Sosna z Wirkiem i nie byłem osamotniony w owej batalii. Cięły szpetnie, te skrzydlate cholery więc pakowanie poszło bardzo prędko. Szybko uruchomiliśmy cytrusia i wróciliśmy do domu rozwalając na przedniej szybie całe stada komarzych rodzin. A wszystkie głodne naszej krwi.....

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz