Wczorajsze popołudnie także upłynęło na powietrznych harcach i znów do "dziennika" można dopisać kolejną godzinkę. Prognozy zapowiadały nieszczególny dzień - dopiero popołudniu miało trochę siadać. Jakoś tak w pracy zgadałem się z Rafałem, podyskutowaliśmy i zapadło uzgodnienie, że jednak latamy, że pohałasujemy popołudniu nad Chełmżą i pokręcimy się po najbliższej okolicy.
Po powrocie z pracy objechaliśmy z Sylwią wszelkie miejscowe "uzgodnione" łąki i niestety żadna z nich nie nadawała się do bezpiecznych startów. Mega ubłocone buty, kilka poślizgów i ślizgający się samochód na kilku polnych drogach nie napawały optymizmem. Wiosna, pomimo całego swojego uroku ma jedną nieciekawą cechę - słońce skutecznie rozmiękcza łąki i trzeba trochę poczekać zanim porządnie nie obeschną. Telefony, rozmowy i mówiąc szczerze ja się poddałem. Zrezygnowałem zupełnie, bo jakoś na szukanie czegoś "na chama" nie miałem ochoty, a wbijać się w jakieś nieznane miejsca i narażać na jakiegoś "chłopa z widłami" to już w ogóle nie było sprężu.
Tym razem jednak nie doceniłem Rafała uporu i chęci latania. Objechał Chełmżę i znalazł w Bielczynach niewielką łąkę z kierunkiem idealnie dopasowanym do wiejącego wiatru. Co najważniejsze - stanął na wyżynach elokwencji i załatwił z właścicielami łąki, że możemy, że nie ma problemu i że nie ma żadnych sprzeciwów. Po takich wieściach zrezygnowanie zniknęło, zapakowałem klamoty, zatankowałem i pojechałem na ww łączkę.
Na miejscu okazało się, że łączka jest nieco schowana za zabudowaniami gospodarczymi, jest troszkę nierówna, jednak dopasowana idealnie do warunków tego popołudnia. Wyszpeiliśmy się, pogadaliśmy i po zgłoszeniu lotu do Fisu i Sosny ruszyliśmy w stronę Chełmży.
Plan był prosty - lecimy nad miasto i pokażemy naszym kobietom, jak bardzo nam na nich zależy. Rafałowa żona została ostatnio odstawiona do szpitala i szykuje się na poród bliźniaków, a ja tradycyjnie chciałem pokręcić się nad moją kochaną Sosną. Szpital i nasz domek są sąsiadami, więc każdy z nas mógł polatać nad swoją połówką.
Dolecieliśmy, pokręciliśmy, pohałasowaliśmy i wszystko cacy wychodziło. W powietrzu pomimo wiatru było spokojnie i można było pozwolić sobie na więcej, niż podczas ostatnich lotów.
Nad łąką trochę konsternacja "co dalej?" spowodowana brakiem łączności radiowej miedzy nami - ostatecznie zdecydowałem, że po 40 minutach w powietrzu wypadałoby wylądować i na spokojnie zapakować klamoty. Lądowanie pomimo moich obaw po poniedziałkowych ślizgawkach wyszło nadspodziewanie dobrze. Klasycznie podejście, wytrzymanie, a na samym końcu wyhamowanie skrzydła, by jak najdelikatniej przyziemić. Generalnie chyba najlepsze moje lądowanie tej wiosny. I na nieznanej wcześniej łączce.
Raf jeszcze trochę polatał i pokazał zgromadzonym nieopodal dzieciakom, co to potrafi zrobić dobry, doświadczony pilot z glajtem tuż nad ziemią. W końcu jednak wylądował, poskładaliśmy sprzęt, podyskutowaliśmy i rozjechaliśmy się w swoje strony.
Podsumowując muszę przyznać, że choć w pewnym momencie zrezygnowałem warto czasami zaryzykować i pomimo przeciwności próbować. Wiadomo, że nie można pewnych rzeczy robić na siłę, jednak jeśli są duże szanse, warto czasami pójść "na żywioł" - Raf nie odpuścił i dzięki Jego uporowi bardzo fanie polataliśmy. W fajnym nowym miejscu ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz