niedziela, 4 marca 2012

niedzielne rodeo.....

   Ostatnio latania nie było. Dopiero kilka dni temu zaczęły się klarować w prognozach "jako takie" dobre wiosenne warunki. Przez ostatnie tygodnie mocno się "wypościłem" w lataniu, więc chęci były konkretne i gdy zima trochę odpuściła wypatrywałem właśnie takich warunków. Mógłbym latać, zdarzały się takie dni, jednak zdecydowany nadmiar wilgoci i chwilowe "momenty" mnie nie interesują. Czekałem na dzień w którym nie będzie nic przeszkadzać, w którym wszystko będzie w miarę suche i temperatura też już będzie "znośna". No i w końcu przyszły takie dni ;)
   Prognozy pod koniec tygodnia zapowiedziały dosyć ładny weekend - zwłaszcza niedziela miała być wielce atrakcyjna - słonecznie, ciepło z wiatrem ok 2-3 metrów. Jedyny mankament to konieczność pracy akurat w "ten" dzień, jednak udało mi się tak wszystko poustawiać, że miałem luz i mogłem latać do woli. By nie pyrkać samemu i odnowić "kontakty lotnicze" umówiłem się z Markiem, z którym czasami razem latamy w okolicach Torunia.
   Gdy tylko nadszedł niedzielny poranek zwlokłem się z cieplutkiego łóżka bladym świtem. Oczywiście kawa, jakieś lekkie śniadanie, pakowanie i tankowanie napędu.
   Na łące byłem nieco przed siódmą. Określenie warunków - wiaterek rzędu 2 metrów niestety z tak dziwacznego kierunku, że wypadał nam start na drzewa i w oczywistych rotorach. Niby trudności ale powinno być dobrze.
   W oczekiwaniu na Marka poskładałem napęd i odpaliłem po raz pierwszy tej wiosny. Pochodził chwilę i zastrajkował. Odpaliłem na nowo i znów dupa - znowu strajk. Protestował tak do momentu, kiedy wykręciłem świecę i nieco ją oczyściłem. Była całkiem zasyfiona - widać było wyraźnie kilkutygodniowe stanie po wyschniętym nagarze i kilku paprochach. Po oczyszczeniu chodził już jak złoto...
   Marek dotarł, gdy ja już byłem po tych wszystkich czynnościach porannych i gdy miałem napęd rozgrzany. Nic tylko rozłożyć glajta i hajda w górę. Krótkie pogaduchy i zapadła decyzja - odpalę na razie sam, bo Marek musi trochę "dopieścić" swój napęd po zimie, a nie ma sensu bym siedział na ziemi i stał "nad nimi". Jak odpali to dołączy.
   Porozkładałem wszystko, podopinałem, popodpinałem i gdy zdawało się odpowiednio przywiało zacząłem startować. Niestety wspomniane wcześniej rotorki pokazały, że wybrałem zły moment. Skrzydło wstało krzywo, wpadło w dosyć mocne wahadło i trzeba było przerwać start. Spróbowałem jeszcze wystartować alpejką, ale dla takiego startu trochę za słabo było. No pomyślałem - będzie zabawa ze startami i lądowaniami - obyśmy sobie nie zrobili kuku.
   Rozłożyłem się jeszcze raz i tym razem wszystko było super. Kilka kroków i pięknie mnie zabrało. Znów byłem w powietrzu. Wreszcie. I na "dzień dobry" wleciałem w dosyć spore duszenie i zacząłem myśleć, czy czasami nie zostanę zmuszony do lądowania. Całe szczęście Buran jest dosyć nośny i po chwili znowu się wznosiłem. Na linii lasu w którego kierunku startowałem kołomyja jak się patrzy - tarmosi, rzuca, ciska i miota. Dopiero na jakichś su metrach w miarę równo się zrobiło, jednak czuć nadal było, że powietrze jest nierówne i dzięki ukształtowaniu terenu będziemy mieć powietrzne rodeo.



   Marek po jakimś czasie był gotowy do startu jednak jakoś nie startował. Wobec tego krążyłem dookoła łąki bawiąc się powietrzem i sprawdzając, co gdzie się dzieje. Było nierówno, tarmosiło i rzucało jednak nie na tyle by marudzić że niedobrze i niefajnie. Popstrykałem kilka zdjęć i obserwowałem ptaki pracowicie kręcące wąskie noszenia. Trochę pokręciliśmy razem - było kilka miejsc generujących w miarę spokojne równe noszenia rzędu 2 metrów. Napęd "na luz", jedna sterówka lekko zaciągnięta i tym sposobem windowałem się trochę. Potem wyskakiwałem, by zgubić wysokość i od nowa znaleźć miejsce gdzie nosi - taka zabawa w wyszukiwanie i centrowanie.




   Po może 30 minutach Marek był wciąż na ziemi i miał jakieś problemy z napędem. Wylądowałem w równie dziwacznych warunkach jak start. Niby opadam, a po chwili dostaję noszenie. Niby lecę pod wiatr gdy nagle skrzydło skręca. Dziwne to było lądowanie. No ale takie warunki, braki w lataniu ostatnio i trochę nerwów.
   Popiliśmy kawkę, pogadaliśmy i gdy markowy napęd zaczął się zachowywać prawidłowo zdecydowaliśmy o starcie i locie. Plan tym razem był prosty - lecimy pod wiatr do Lubicza, łapiemy Drwęcę pod pachę i zasuwamy wzdłuż tej rzeczki w stronę Golubia. W powietrzu decyzje o powrocie zależnie od paliwa i naszego stawienia.
   Wystartowałem jako pierwszy tym razem bez jakichkolwiek problemów - wiało trochę mocniej, "burek" pięknie wstrzelił nad głowę, gaz i po kilku kroczkach byłem w powietrzu. Pokrążyłem nieco i po chwili w powietrzu byliśmy już we dwóch. Kilka kręgów, odpuściłem trymery i "rura" nad Lubicz. Pod wiatr wlekliśmy się jak przysłowiowe muchy jednak nie było aż tak źle by tego nie kontynuować.




   Przelecieliśmy Elanę, dotarliśmy nad Lubicz i tu zaczęło się kolejne rodeo. W powietrzu było równiej, jednak mój żołądek zaczął dawać o sobie znać. Wszystko podchodziło do gardła i nawet zacząłem myśleć o przysłowiowym palcu w gardło. Lecielimy dalej. Jakoś przetrwałem kryzys, jednak czułem, że będzie wracał i że "tam wciąż" coś się dzieje.  Decyzja zapadła - lepiej wrócić i po lądowaniu uspokoić fanaberie moich flaków. Zameldowałem o wszystkim Markowi, zamachałem skrzydłem i wróciłem nad łąkę. Powrót bez kłopotów z prędkością bliską 60 km.
   Drugie lądowanie bez problemów - chyba wstrzeliłem się w lepszy moment. Doszedłem na spokojnie do siebie po tych wariacjach żołądkowych i chyba ustaliłem na spokojnie o co chodziło. Miałem zbyt szczelnie i za ciasno opatulone gardło - jeden z kołnierzy zawinął się i naciskał co powodowało tą cholerną niedyspozycję z powodu której postanowiłem wracać. Do tego nałożyło się trzepiące powietrze i wszystko było jasne. I dobrze, że tylko tyle, bo już miałem strach w oczach czy czasami coś tam mi się nie dzieje grubszego, coś co wyłączy mnie  latania w trudniejszych warunkach.
   Po kilkunastu minutach wylądował Marek i zaczęły się pogaduchy. O lataniu, o radiu, o skrzydłach, o napędach i tym wszystkim co tak bardzo nas kręci w lataniu.
   Marek pobawił się Burkiem "na ziemi" , a ja zacząłem składać napęd. Nie mieliśmy już tego dnia latać wiec powoli zacząłem się pakować. Niestety po lataniu musiałem stawić się w pracy na "taką dodatkową robotę".
   Do pracy jednak tak szybko nie pojechałem. Okazało się, że wystarczy pojawić się w okolicach większego miasta i co chwilkę człowiek spotyka znajomych, ba nawet rodzinę. Oczywiście kilka rozmów, pogaduchów i dyskusji na "lotnicze tematy" i może w dwie godziny po drugim locie pomknąłem wreszcie do roboty. Tam prawie cztery godziny wdychania syfu i w końcu mogłem wrócić do domu i mojej kochanej Sosny.
   Bilans tego dnia nadspodziewanie udany - dobre półtorej godziny pyrkaniny w budzącej się wiosennej termice i dosyć turbulentnych warunkach. Takie wiosenne rodeo. No i najważniejsze - te dwa loty rozpoczęły sezon wiosenny. A następny dzień też ma być lotny :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz